Które seriale warto nadrobić w święta? Podsumowujemy nowości z listopada i grudnia 2016
Redakcja
21 grudnia 2016, 19:30
"The OA" (Fot. Netflix)
Podsumowujemy serialowe nowości z dwóch ostatnich miesięcy i odpowiadamy na pytanie, czy warto oglądać takie seriale, jak "3%", "The OA", "The Crown" albo "Good Behavior".
Podsumowujemy serialowe nowości z dwóch ostatnich miesięcy i odpowiadamy na pytanie, czy warto oglądać takie seriale, jak "3%", "The OA", "The Crown" albo "Good Behavior".
"3%"
Pierwsza brazylijska produkcja Netfliksa zaskakuje głównie faktem, że… nie jest zbyt oryginalna. Pomijając bowiem nieliczne fragmenty, w których akcja przenosi się do wielkomiejskich faweli, jest to uniwersalna historia, którą spokojnie można postawić na jednej półce z popularnymi młodzieżowymi dystopiami, z "Igrzyskami śmierci" na czele.
Tutejsza historia dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzkość została podzielona. Nieliczni wybrańcy trafiają na tajemniczą Wyspę, gdzie żyje im się niczym w raju, ale ogromna większość zamieszkuje stały ląd, który jest jednym, wielkim slumsem. Wszyscy mają jednak szansę zmienić swój los, bo co roku organizowany jest tzw. Proces, w którym 20-latkowie poddawani są szeregowi prób mających wyłonić tytułowe "3%" szczęśliwców, którzy trafią na Wyspę.
Serial skupia się na grupie młodych bohaterów, którzy przechodzą przez Proces, stopniowo odkrywając ich tajemnice i ujawniając, że niektórzy nie są tymi, za których się podawali. Nie ma tu niczego szczególnie zaskakującego, ale trzeba przyznać, że twórcy sprawnie poruszają się po zgranych motywach i gatunkowych schematach. Swoje robią również sami bohaterowie, których da się polubić, a nawet znaleźć w nich jakieś niejednoznaczności.
Nieco gorzej jest z wykonaniem, bo aktorstwo momentami szwankuje, a dialogi kłują w uszy sztucznością i banałem. Widać to najwyraźniej wtedy, gdy opuszczamy Proces i kierujemy wzrok na pozostałe wątki – trudno znaleźć w nich cokolwiek interesującego, gdyż twórcy wyraźnie nie przyłożyli się do kreacji oryginalnego świata. Mimo tych wad nie da się zaprzeczyć, że czas przy "3%" mija dość szybko i w miarę przyjemnie. Jeśli szukacie niezobowiązującej rozrywki na zimowe wieczory, to nie jest najgorszy wybór. [Mateusz Piesowicz]
"Frontier"
"Frontier", czyli pierwszy serial fabularny produkcji Discovery Channel, nie jest dziełem, które zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji, ale też daleko mu do miana totalnego niewypału. Rzecz dotyczy XVIII-wiecznej rywalizacji w handlu futrami, a rozgrywa się na terenie dzisiejszej Kanady, dokładnie rzecz biorąc, w okolicach Zatoki Hudsona.
To właśnie tam krzyżują się drogi kilku spierających się ze sobą sił – mamy Brytyjczyków, Francuzów i Amerykanów oraz miejscowych, którym przewodzi obrośnięty legendą Declan Harp (w tej roli Jason Momoa, czyli Khal Drogo we własnej osobie). Choć rywalizacja o kontrolę handlu futrami nie brzmi szczególnie zachęcająco, to zapewniam Was, że twórcy przygotowali całkiem sporo atrakcji. Na czele z takimi, które powinny przypaść do gustu szczególnie fanom mocnych wrażeń.
Bo "Frontier" chwilami wygląda tak, jakby chciał rzucić wyzwanie najbardziej brutalnym telewizyjnym produkcjom – krew leje się obficie, trup ściele gęsto, a od parszywych charakterów wręcz się tu roi. Szkoda tylko, że przy uśmiercaniu kolejnych bezimiennych postaci, twórcy zapomnieli o reszcie scenariusza. Akcja gna bowiem do przodu jak szalona, nie bacząc na pozory realizmu czy choćby głębsze zarysowanie charakterów głównych bohaterów. Stereotypów tu więc w bród, ale nie jest to coś, do czego nie można by się przyzwyczaić.
Zwłaszcza że "Frontier" wizualnie prezentuje się co najmniej dobrze (szczególnie plenery i scenografia) i dla miłośników krwawej jatki w historycznym płaszczyku może stanowić ciekawą ofertę. Cała reszta może sobie jednak odpuścić. [Mateusz Piesowicz]
"Good Behavior"
Z "Good Behavior" mam ciekawą relację – po dwóch pierwszych odcinkach odgrażałam się, że serial porzucę, bo nawet jak na guilty pleasure jest zbyt nierówny i ma problem ze złapaniem spójnego tonu. Zdania nie zmieniłam, produkcja TNT wciąż jest dla mnie dokładnie taka sama, to znaczy czasem zaskakuje i wciąga bez reszty, czasem zaś irytuje i sprawia, że przewracam oczami. Prawdopodobnie już tak zostanie, a jednak nie planuję porzucać "Good Behavior".
Główny powód nazywa się Michelle Dockery – dawna Lady Mary jest tak wyśmienita w swojej pierwszej amerykańskiej roli, że jestem w stanie serialowi wiele wybaczyć. Poza tym grana przez nią Letty Dobesh – złodziejka, alkoholiczka, matka, była więźniarka, poszukiwaczka ekscytujących przygód itd. – to postać na tyle interesująca i złożona, że dla niej mogę znieść wiele bzdur. Ośmielę się wręcz powiedzieć, że "Good Behavior" – serial z licznymi wadami, który momentami ogląda się jak porządny dramat, a momentami jak tani thriller erotyczny z lat 80. – ma jedną z najciekawszych serialowych bohaterek tego roku.
Dla niej wciąż to oglądam i będę oglądać to dalej, ale ilość bzdur w scenariuszu momentami jest nie do zniesienia. "Good Behavior" nie może się zdecydować, czym chce być, zatrzymało się więc gdzieś pomiędzy lekką, łatwą i przyjemną opowiastką o pięknych ludziach, których pojawienie się oznacza kłopoty (Letty towarzyszy Javier, czarujący płatny zabójca o twarzy Juana Diega Botto), a mocną, momentami depresyjną historią skomplikowanej kobiety, która ciągle żyje na krawędzi, bo nie potrafi już inaczej. Wolę ten drugi odcień, no ale skoro twórcy uważają, że pierwszy też jest potrzebny, to jakoś będę musiała to zaakceptować. Bo z serialu rezygnować już nie zamierzam. [Marta Wawrzyn]
"Incorporated"
Po premierach od Syfy nie spodziewam się już absolutnie niczego dobrego, więc tym większym zaskoczeniem jest, gdy trafi się wśród nich coś na przyzwoitym poziomie. A tak właśnie należy określić ostatnie dzieło stacji, czyli "Incorporated", serial autorstwa braci Pastorów (twórcy scenariusza do filmu "Klucz do wieczności"), wśród którego producentów znajdują się Ben Affleck i Matt Damon.
Fabularnie "Incorporated" nie prezentuje się zbyt odkrywczo. Mamy 2074 rok, a Ziemię zniszczyły zmiany klimatyczne i globalne katastrofy. Władzę zamiast państw sprawują potężne korporacje, których pracownicy żyją wygodnie w tzw. Zielonych Strefach, podczas gdy reszta gnieździ się w przypominających współczesne dzielnice biedy Czerwonych Strefach. Naszym przewodnikiem po tym świecie jest niejaki Ben Larson (Sean Teale), pracownik korporacji Spiga Biotech, który skrywa sporo tajemnic.
Historia jakich wiele, ale nie w niej tkwi największa siła "Incorporated". Tę udało się twórcom przemycić w drobiazgach i w kreacji swojego świata. Bo ich wizja przyszłości wygląda co najmniej intrygująco, zwłaszcza że w wielu miejscach niebezpiecznie przypomina naszą rzeczywistość. Dystopia roku 2074 jest wyraźnie zakorzeniona we współczesności, co widać choćby w społecznych kontrastach i dzieleniu ludzi na kategorie. Jasne, że odpowiednio to tutaj przerysowano, ale ważne, że ten świat sprawia wrażenie autentycznego.
Nieco gorzej wypada sama historia, w której królują schematy i przewidywalne rozwiązania, a losy bohaterów nie wzbudzają szczególnych emocji. Ot, telewizyjny standard, ani nic szczególnie wyrafinowanego, ani bolesnego. Nie jest "Incorporated" pozycją obowiązkową, ale jeśli lubicie takie klimaty, to może być serial dla Was.[Mateusz Piesowicz]
"Nightcap"
Michał w swojej recenzji napisał, że "Nightcap" ogląda się z przyjemnością, ja taka dobra nie będę. To prawda, że jest dużo gorszych komedii i że fajnie popatrzeć na celebrytów, którzy kpią z siebie aż miło (jak ta okropna złodziejka Gwyneth Paltrow). Ale to nie wystarczy – nie w czasach, kiedy dosłownie zalewają nas świetnie napisane seriale komediowe.
"Nightcap" tymczasem jest i wtórny, i średnio zabawny. To kolejny serial, który pokazuje nam kulisy telewizji – tym razem oglądamy, jak powstaje talk show Jimmy'ego, nigdy nie poznając samego Jimmy'ego. Pierwsze skrzypce gra Staci (Alexandra Wentworth), zajmująca się bukowaniem gwiazd do programu. Jej życie jest tak żałosne, że aż śmieszne, ale poza nią nie da się wyróżnić nikogo ciekawego, zaś całość zanadto przypomina popłuczyny po "30 Rock".
Jedyny powód, dla którego ewentualnie mogłabym oglądać "Nightcap", to celebryci kpiący z samych siebie. Tyle że to można zobaczyć w pierwszym lepszym prawdziwym talk show. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=tBmaTX9zSno
"Search Party"
Jedna z najfajniejszych – i zarazem najbardziej niedocenianych – premier tej jesieni. Najprościej można opisać "Search Party" jako satyrę na tych okropnych millenialsów, ale to zaledwie część prawdy. Serial telewizji TBS z Alią Shawkat (Maybe z "Arrested Development") w roli głównej potrafi być i ostrą komedią, i niezłym dramatem, i nawet wciągającym thrillerem. A wszystko to w 30-minutowych odcinkach.
Główna bohaterka, Dory, to dwudziestokilkuletnia dziewczyna, która skończyła już studia i nie do końca wie co dalej. Ma średnio ciekawą pracę, banalnego chłopaka, irytujących przyjaciół i żadnego celu na horyzoncie. Wszystko się zmienia, kiedy Dory dowiaduje się przypadkiem, że zaginęła jej dawna koleżanka, którą, nawiasem mówiąc, średnio pamięta. Dziewczyna dostaje obsesji na punkcie poszukiwań i to właśnie przyczyny tej obsesji są najciekawszą rzeczą w "Search Party".
W serial bardzo łatwo się wkręcić, bo nie brak w nim suspensu, zwrotów akcji i cliffhangerów serwowanych w kolejnych odcinków. Poszukiwania zaginionej Chantal potrafią być wciągające, ale najciekawsza jest sama Dory, jej życie i dwójka jej szalenie przerysowanych przyjaciół – Elliott (John Early) i Portia (Meredith Hagner) – przy których bohaterki "Dziewczyn" wydają się całkiem miłymi, empatycznymi, altruistycznymi osobami. "Search Party" to ostry, trafny portret pokolenia, które wyśmiewano na ekranie już wiele razy, ale jeszcze nigdy w taki sposób. [Marta Wawrzyn]
"Shooter"
Ryan Phillippe zdecydowanie nie ma szczęścia do seriali, a może po prostu nie potrafi ich sensownie wybierać. "Shooter" to kolejna produkcja z nim w roli głównej, która niby ma jakieś ambicje, ale jest zbyt schematyczna, żeby faktycznie się wyróżnić na tle produkowanych hurtowo świetnych seriali z kablówek. Serial, który jest adaptacją powieści Stephena Huntera "Point of Impact" i jej ekranizacji z Markiem Wahlbergiem, zdecydowanie da się oglądać, ale też nie bardzo jest po co to czynić.
Ryan Phillippe wciela się tutaj w weterana wojennego Boba Lee Swaggera, który zostaje zwerbowany przez swojego dawnego dowódcę (Omar Epps) do pomocy w udaremnieniu zabójstwa prezydenta, którego ma dokonać dobrze mu znany czeczeński strzelec. Bob Lee, który w międzyczasie zaszył się w lesie z rodziną i niezłym arsenałem broni, wkracza ponownie do akcji. Szybko jednak okazuje się, że jego zadanie jest dużo bardziej skomplikowane, niż myślał.
Nie zdradzając zbyt wiele – "Shooter" to schematy, schematy i jeszcze raz schematy. Takich thrillerów widzieliśmy już setki, takimi twistami jesteśmy atakowani z każdej strony, tacy bohaterowie ciągle biegają po ekranach małych i dużych. "Shootera" ogląda się bez większego bólu, ma dobre tempo i sprawdza się przyzwoicie jako odmóżdżacz. Ale niczego więcej od niego nie oczekujcie. [Marta Wawrzyn]
"Shut Eye"
Kolejna, po "The Path" i "Chance", próba zaistnienia Hulu w świecie serialowych dramatów, niestety najmniej udana ze wszystkich. A jeśli kojarzycie poprzednie, to wiecie, że nie jest to zbyt zachęcająca opinia. Trudno jednak o inną, bo "Shut Eye", choć ma przyzwoity punkt wyjścia, szybko skręca w rejony, na które jedyną słuszną reakcją są szeroko otwarte ze zdumienia oczy.
Historia rozgrywa się w światku oszustów specjalizujących się w "magicznych" przekrętach. Główny bohater, Charlie Haverford (Jeffrey Donovan), jest fałszywym medium, który w wyniku urazu głowy zaczyna miewać autentyczne wizje. Wyglądałoby to nawet obiecująco, wszak fundamenty pod kolejną serialową opowieść o antybohaterze są solidne, gdyby nie fakt, że "Shut Eye" brnie w coraz dziwniejsze wątki.
Zamiast skupiać się na naszym bohaterze, poznajemy karykaturalną cygańską rodzinę przestępczą (na której czele stoi Isabella Rossellini), zaplątujemy się w gangsterskie porachunki, przeżywamy młodzieńcze problemy z dojrzewaniem, a nawet obserwujemy lesbijski romans z kuszącą hipnotyzerką. Brzmi to wszystko bezsensownie, a uwierzcie mi na słowo – wygląda jeszcze gorzej.
W "Shut Eye" nie klei się absolutnie nic. Serial na siłę próbuje być oryginalny, ale brnie przy tym w tak bzdurne historie, że tylko naraża się na śmieszność. Nie ma mowy o emocjonalnej więzi z postaciami, ani o nadaniu całości pozorów realizmu. To próbuje się osiągnąć dawką seksu i przemocy, ale czasy, gdy na kimś robiło to jeszcze wrażenie już dawno za nami. Powodów, by sprawdzić, dokąd właściwie zmierza ten serial (o ile w ogóle istnieje taki kierunek), nie znajduję praktycznie żadnych. Szkoda. [Mateusz Piesowicz]
https://youtu.be/kXTfBiHkfA4
"Stan Against Evil"
Dziwny twór stacji IFC w zamierzeniu mający parodiować krwawe horrory, ale będący w gruncie rzeczy uboższą wersją "Ash kontra martwe zło". Uboższą pod każdym względem, nie tylko wizualnym (twórcom serialu wyraźnie brakuje specyficznego wyrafinowania w kreowaniu krwawej jatki, jakim mogą się pochwalić ich koledzy po fachu ze Starz) ale również scenariuszowym. "Stan Against Evil" nie potrafi w najmniejszym nawet stopniu sprawić, by jego oglądanie miało sens.
Pewnie, że nie oczekuję tu nie wiadomo jakiej historii – wystarczyliby łatwi do polubienia bohaterowie i płynna narracja. Zamiast tego dostajemy niejakiego Stana (John C. McGinley ze "Scrubs"), typowego szeryfa z prowincjonalnego miasteczka Willard's Mill, który po śmierci żony przechodzi załamanie nerwowe i traci pracę. Wtedy jednak dopiero zaczynają się problemy, bo okazuje się, że jego była posada objęta jest klątwą sprzed lat i każdy, kto ją piastował, ginął śmiercią tragiczną. Każdy, oprócz Stana. Trzeba więc ratować siebie, nową panią szeryf (Janet Varney) i przy okazji resztę świata przed inwazją wkurzonych demonów.
Albo czarownic, tudzież piekielnych kozłów. Towarzystwo jest barwne, a wiadomo o nim tyle, że ma związek z masowo palonymi na stosach wiedźmami, w czym celował jeden z dawnych szeryfów. Nie przywiązujcie się do tego, fabuła i tak stanowi tylko pretekst do masakrowania kolejnych istot z piekła rodem oraz wygłaszania suchych dowcipów przez Stana.
Serial stworzył producent "Simpsonów", Dana Gould, i w paru miejscach widać jego rękę – ot, choćby w dość często używanych popkulturowych nawiązaniach. Wszystko jest jednak wymuszone, sztuczne i pozbawione krzty uroku. Straszyć nie ma czym, śmieszyć również, więc zasadne jest pytanie, po co właściwie ten serial powstał? [Mateusz Piesowicz]
"Star"
Seriale Lee Danielsa to kompletnie nie moja bajka, ale jestem w stanie zrozumieć, czemu Afroamerykanie zwariowali na punkcie "Imperium". To serial, który ma niesamowitą energię, świetne charaktery i fenomenalną Taraji P. Henson w obsadzie. "Star" nie ma nic z tych rzeczy i choćby dlatego nie powtórzy sukcesu swojego poprzednika.
Nowa produkcja Lee Danielsa opowiada historię trójki wokalistek, które próbują przebić się na scenie muzycznej w Atlancie. Dziewczęta śpiewają całkiem przyzwoicie, potrafią też seksownie się ruszać – i na tym właściwie komplementy się kończą. "Star" zawodzi zarówno jako serial muzyczny, jak i ambitny dramat, który momentami też próbuje udawać. Główne bohaterki – obdarzona burzą blond loków Star (Jude Demorest), jej siostra Simone (Brittany O'Grady) i ich poznana na Instagramie koleżanka Alexandry (Ryan Destiny) – to dość banalne dziewczęta, którym nieudolnie próbuje się nadać głębi. Aktorki lepiej śpiewają niż grają, dialogi pisano chyba na kolanie, a i wciągających wątków jakby brak. Same występy też niczym się nie wyróżniają.
"Star" to serial, który jednym uchem wpada, a drugim wypada – i wiele nie zmienia nawet Queen Latifah, grająca jedną z mniejszych ról. [Marta Wawrzyn]
"The Crown"
Serialowy gigant i jedna z największych dotychczasowych produkcji Netfliksa w pełni sprostała ogromnym oczekiwaniom. Historia rządów królowej Elżbiety II, która w debiutanckim sezonie skupia się na pierwszych latach panowania młodej monarchini, to imponujące rozmachem dzieło i pozycja, której w tym roku absolutnie nie wolno ominąć.
Nie tylko ze względu na realizacyjny rozmach (choć ten robi ogromne wrażenie), ale przede wszystkim z uwagi na dopracowany scenariusz autorstwa Petera Morgana i masę znakomitych kreacji aktorskich. To dzięki nim udało się na ekranie przedstawić postaci z krwi i kości, a nie przystrojone w królewskie szaty manekiny. "The Crown" to bowiem przede wszystkim opowieść o prawdziwych ludziach kryjących się za prezentowanymi na zewnątrz maskami.
Prym wiedzie tu rzecz jasna Elżbieta, której wewnętrzny konflikt między matką, żoną i młodą kobietą, a związaną obowiązkami głową państwa napędza cały sezon. Znakomita Claire Foy świetnie odnajduje subtelną nutę w królowej, czyniąc z niej bohaterkę pełną sprzeczności, ale nie odrywając jej od ziemi. Tak ludzkiego wcielenia brytyjskiej monarchini jeszcze na ekranie nie było, a zdanie to można odnieść również do całej reszty partnerujących jej na ekranie bohaterów.
Specjalne wspomnienie należy się natomiast amerykańskiemu rodzynkowi w brytyjskiej obsadzie, czyli Johnowi Lithgow, który brawurowo wcielił się w Winstona Churchilla. Jego rola to prawdziwa perła w koronie, już należycie doceniona nominacją do Złotego Globu (Claire Foy i sam serial również je mają), a to z pewnością dopiero początek zaszczytów. Bo Lithgow jako legendarny brytyjski premier przechodzi samego siebie, wynosząc całe "The Crown" jeszcze piętro wyżej. Zamknięcie tego serialu w kilku zdaniach to niemal zbrodnia, więc jedyne, co Wam pozostaje, to zobaczyć go na własne oczy – bardzo polecamy. [Mateusz Piesowicz]
"The OA"
Tajemniczy serial Netfliksa, o którym usłyszeliśmy po raz pierwszy na kilka dni przed premierą, po debiucie wcale nie stał się o wiele jaśniejszy. "The OA" rozpoczyna się jak typowa historia kryminalno-obyczajowa o porwanej przed laty młodej kobiecie, która wraca do domu w zagadkowych okolicznościach. Potem jednak robi się coraz dziwniej, a opowieść o Prairie (Brit Marling) skręca w rejony, które trudno jednoznacznie opisać.
Sporo tu science fiction wymieszanego z newage'ową filozofią, ale nie brak również thrillera i bajkowej fantazji. Całkiem poważna historia przenika się z wizjami rodem z narkotykowego snu, przez co oglądanie "The OA" jest z pewnością przeżyciem jedynym w swoim rodzaju, ale problem zaczyna się, gdy otrząśniemy się z szoku, jakim jest pierwszy kontakt z serialem.
Wtedy bowiem łatwo dostrzec, że pod zagadkową otoczką kryją się fabularne dziury i sporych rozmiarów emocjonalna pustka, której nie wypełnia żaden z tutejszych bohaterów. "The OA" porównuje się ochoczo choćby do "Stranger Things", ale nowej produkcji Netfliksa brakuje tamtejszych wyrazistych charakterów. Całą energię poświęca za to na specyficznie opowiedzianą historię, licząc, że widzowie obdarzą ją kredytem zaufania. Nie jest o to trudno, bo "The OA" wciąga mimo wad, ale jeśli spodziewacie się na koniec nagrody za cierpliwość, możecie poczuć się rozczarowani. [Mateusz Piesowicz]