15 nowych seriali, które nas zachwyciły w 2016 roku
Redakcja
23 grudnia 2016, 13:00
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
Tak fantastycznego roku w telewizji jeszcze nie było. Po raz pierwszy w naszej historii mieliśmy poważny problem z wybraniem tylko 15 najlepszych nowych seriali – a rezultaty tej selekcji pewnie i tak nie zadowolą Was wszystkich. Zapraszamy!
Tak fantastycznego roku w telewizji jeszcze nie było. Po raz pierwszy w naszej historii mieliśmy poważny problem z wybraniem tylko 15 najlepszych nowych seriali – a rezultaty tej selekcji pewnie i tak nie zadowolą Was wszystkich. Zapraszamy!
"The Crown"
Netfliksowy gigant, który miał być oszałamiającym widowiskiem i dokładnie taki był. Opowiedziana z rozmachem historia rządów królowej Elżbiety II dopiero się rozpoczęła (serial jest zaplanowany na 6 sezonów), ale już zdążyła nas zachwycić i sprawić, że na ciąg dalszy będziemy czekać z niecierpliwością. A wcale nie było to takie pewne, bo przecież brytyjska rodzina królewska to nie jest temat, który sprawia, że z wrażenia nie możemy usiedzieć na miejscu.
Peter Morgan (wcześniej scenarzysta m.in. filmu "Królowa") potrafił jednak dokonać czegoś niezwykłego i tchnąć w opowieść o koronowanych głowach życie. "The Crown" nie jest bowiem typową ekranową biografią, przeskakującą od faktu do faktu i portretującą przełomowe wydarzenia historyczne. Te zostały wpisane w znacznie skromniejszą narrację, która skupia się… na ludziach. Bo tutejsi bohaterowie są przede wszystkim postaciami z krwi i kości, a dopiero w dalszej kolejności skrytymi za wytwornymi szatami emblematami.
Serial Netfliksa pokazuje w dużej mierze rozdarcie pomiędzy monarszymi obowiązkami a prostymi, ludzkimi sprawami. Rzecz dotyczy oczywiście w głównej mierze Elżbiety, ale nie tylko, bo z podobnymi problemami zderza się całe jej otoczenie, które "The Crown" portretuje z dbałością o najdrobniejsze detale. Świetnie wpisują się w to aktorzy na czele ze zjawiskową Claire Foy, ale nie sposób pominąć jeszcze choćby równie doskonałych Vanessy Kirby czy Matta Smitha. Laurkę dla Winstona Churchilla w wykonaniu Johna Lithgowa stworzyliśmy już niejedną, więc nie będziemy się powtarzać. Najprościej sprawę ujmując, pozycja obowiązkowa. [Mateusz Piesowicz]
"Artyści"
Pierwszy od niepamiętnych czasów serial, który choć powstał w Polsce, może śmiało rywalizować z najlepszymi produkcjami zagranicznymi. Paweł Demirski i Monika Strzępka stworzyli "Artystów" na zachodnią modłę, całkowicie wyrzucając do kosza zasady, jakimi kierują się polscy twórcy serialowi. Nie ma więc w "Artystach" szczęśliwych rodzin, prawienia morałów i mebli z Ikei, są za to prawdziwi ludzie z krwi i kości, którzy walczą o kulturę.
A ponieważ walka o kulturę to czyste zło, TVP dostało na własny serial alergii i jeszcze przed premierą zrobiło, co mogło, żeby nikt go nie oglądał. Wyzłośliwiać się na ten temat jeszcze będziemy, a tymczasem po prostu szczerze polecam "Artystów" – nie dlatego, że to polska produkcja, tylko mimo że to jest polska produkcja.
Zdziwicie się i to bardzo, że ktoś w Polsce potrafi tak nowocześnie zrobić serial, dysponując skromniejszymi środkami niż twórcy kablówkowych produkcji. Zdjęcia, muzyka, aktorstwo – wszystko w "Artystach" jest nie tylko na światowym poziomie, ale spokojnie wygrywa z wieloma zagranicznymi serialami, które oglądamy na co dzień. Scenariusz ośmiu odcinków, które opowiadają o walce aktorów i twórców, żeby nie zamknęli warszawskiego teatru z siedzibą w Pałacu Kultury, napisano po prostu bezbłędnie, a ci teatralni artyści są dużo bardziej prawdziwymi ludźmi niż rodziny zasiedlające "telenowele produkcji polskiej".
Osiem odcinków "Artystów" to satysfakcjonująca, mająca wiele znaczeń całość, w stu procentach przemyślana i doskonale poprowadzona od początku do końca. Ale nie mam wątpliwości, że serial spokojnie można by kontynuować, bo nawet jeśli walka o teatr się skończyła, to postacie dyrektora Koniecznego, Jasia Jaskuły, pana Popieła i absolutnie fantastycznych aktorów mogłyby dalej egzystować i mieć życie, które zainteresowałoby widownię. Szkoda, że w Polsce władza tak strasznie boi się każdego, kto odważy się pójść choć trochę pod prąd.
Jeśli nie wiecie, z jakim serialem spędzić tegoroczne święta, zapraszam Was na VoD TVP. Oglądajmy, mimo że TVP nie chce, abyśmy oglądali! [Marta Wawrzyn]
"Westworld"
Najbardziej oczekiwana premiera tego roku i nie tylko, bo jeśli jeszcze pamiętacie, "Westworld" miał zagościć na naszych ekranach już wcześniej. Przeciągające się prace nad serialem nie wróżyły mu specjalnie dobrze, wszak historia zna wiele przypadków produkcji, których odkładane daty premiery miały zatuszować ich liczne wady. Na szczęście serial HBO nie zalicza się do tego grona, bo rzecz to absolutnie wyjątkowa i dopracowana w każdym szczególe.
Oparty na pomyśle Michael Crichtona (i jego filmie "Świat Dzikiego Zachodu" z 1973 roku) serial znacznie wykracza poza ramy normalnej produkcji telewizyjnej – to raczej kinowy blockbuster w odcinkach, w którym wielkie jest praktycznie wszystko. Od opowiadanej historii, która w dużym skrócie mówi o futurystycznym parku rozrywki, poprzez realizacyjny rozmach, a skończywszy na obsadzie mieniącej się od głośnych nazwisk. "Westworld" miał być drugim po "Grze o tron" serialowym widowiskiem spod marki HBO i dziś możemy już spokojnie stwierdzić, że misja się udała.
Nie dość że serial zebrał dobre recenzje, to przypadł do gustu widowni. Był najchętniej oglądaną debiutancką produkcją w historii HBO, a jego popularność rosła z tygodnia na tydzień, co odbijało się również w sieci, która kwitła od fanowskich teorii i interpretacji skomplikowanej fabuły. Ta natomiast zdecydowanie takim rozważaniom sprzyjała, bo "Westworld" mógł się pochwalić absolutnie fantastycznym scenariuszem. Historia autorstwa Jonathana Nolana i Lisy Joy rozwijała się powoli, ukrywając przed nami swoje tajemnice niemal do samego końca, sprawiając, że jej śledzenie było cotygodniowym wyzwaniem i przyjemnością.
Na kolejną odsłonę przyjdzie nam trochę poczekać (2. sezon zaplanowano na 2018 rok), więc będzie jeszcze niejedna okazja, by przypomnieć sobie to, co już widzieliśmy. Jestem przekonany, że "Westworld" z każdym seansem będzie tylko zyskiwał – ja powtórkę mam już zaplanowaną. [Mateusz Piesowicz]
"This Is Us"
Zadziwiający serial NBC, który z miejsca pokochała i widownia, i krytycy. Wystarczył jeden odcinek "This Is Us", aby zostały obalone dwa przekonania, które od pewnego czasu nam towarzyszą: że telewizja ogólnodostępna już umiera i że nie da się w niej pokazać niczego ambitniejszego. Otóż da się. OK, "This Is Us" to nie druga "Rodzina Soprano", ale niewątpliwie jest to produkcja, której bliżej do telewizji jakościowej niż do schematycznych procedurali i sitcomów serwowanych na co dzień przez amerykańską Wielką Czwórkę.
A przy tym jest to serial niezwykły, bo w czasach czyhających na nas z każdej strony antybohaterów i ścigania się, kto przekroczy jaką granicę, serwuje prostą, ciepłą historię rodzinną, która jest mądra, rewelacyjnie napisana, ale też niejako wraca do korzeni telewizji, bo prezentuje najbardziej tradycyjne wartości i relacje. I robi to tak inteligentnie i z takim naturalnym wdziękiem, że trafia nawet do tych widzów, którzy niekoniecznie są miłośnikami takich opowieści. Jak niżej podpisana.
Serial NBC to i powiew świeżości we współczesnej telewizji, i pomysłowa układanka (twórcy sprytnie przeplatają ze sobą wątki dziejące się w różnych liniach czasowych), i prawdziwy popis aktorski znakomitej obsady, w skład której wchodzą Milo Ventimiglia, Mandy Moore, Sterling K. Brown, Chrissy Metz i Justin Hartley. To serial, który przebojem wdarł się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał, i prawdopodobnie zostanie z nami na lata. [Marta Wawrzyn]
"Długa noc"
Hit to dość niespodziewany, bo nie dość, ze serial był remakiem brytyjskiego "Criminal Justice", to jeszcze jego premiera była przekładana z uwagi na śmierć Jamesa Gandolfiniego, który miał być gwiazdą produkcji. Ostatecznie jego miejsce zajął John Turturro, ale ciągle "Długiej nocy" nikt raczej spektakularnego sukcesu nie wróżył. Nie był to serial specjalnie promowany, daleko mu było do najgłośniejszych tytułów HBO, wakacje również nie wydawały się specjalnie sprzyjającą porą na emisję ponurego kryminału.
Tym większym zaskoczeniem był fakt, że serial autorstwa Richarda Price'a i Stevena Zailliana okazał się jedną z najlepszych, a przy tym bardzo chętnie oglądanych, nowości tego roku. Cieszy to tym bardziej, że "Długa noc" absolutnie nie należy do produkcji lekkich, łatwych i przyjemnych. Po części to typowy kryminał z tajemniczym morderstwem i wiodącym w kolejne ślepe zaułki śledztwem, po części opis funkcjonowania bezdusznej machiny, jakim jest amerykański wymiar sprawiedliwości, a po części wymykająca się łatwym klasyfikacjom gatunkowa układanka, której rozgryzanie było prawdziwym wyzwaniem.
Serial mógł się pochwalić piekielnie wciągającą fabułą, w której śledziliśmy losy podejrzanego o zabójstwo Naza Khana (Riz Ahmed) i jego nietypowego prawnika Johna Stone'a (John Turturro), ale im dalej w las, tym bardziej stawało się jasne, że nie będzie to historia w rodzaju schematycznych opowieści kryminalnych. "Długa noc" to przede wszystkim niejednoznaczne postaci i mnóstwo odcieni szarości. Serial wymagający i niełatwy w odbiorze, ale piekielnie satysfakcjonujący. [Mateusz Piesowicz]
"Młody papież"
Pierwszy od początku do końca udany serial stworzony przez wielkiego reżysera. Do tej pory albo to nie wychodziło w stu procentach tak jak powinno (Woody Allen, Baz Luhrmann), albo twórcy udzielali swoich nazwisk i kręcili pilota, po czym znikali (David Fincher, Martin Scorsese). Paolo Sorrentino sam "Młodego papieża" reżyserował i pisał jego odcinki, niektóre samodzielnie, inne z innymi scenarzystami. To jego dzieło – i tę jego rękę widać dosłownie w każdym kadrze.
"Młody papież" to serial niezwykły, dosłownie przesiąknięty sposobem widzenia świata przez Sorrentino. Hasło "kontrowersyjny serial o papieżu" w żaden sposób nie oddaje tego, czym "Młody papież" jest. Z pewnością nie jest żadną kalumnią, atakiem na Kościół katolicki, choć zdarza mu się wytykać bezlitośnie przywary owej instytucji. Nie jest też watykańskim "House of Cards", choć polityczne gierki są jego częścią, zaś główny bohater niewątpliwie ma coś w sobie z Franka Underwooda.
To przede wszystkim opowieść o wyjątkowym człowieku, który został papieżem – może przez przypadek, a może dlatego, że Bóg tak chciał. Grany przez Jude'a Lawa kardynał Lenny Belardo, który przemienia się w Piusa XIII, dobrze wpisuje się w modę na antybohaterów w serialach, ale jest dużo bardziej skomplikowany i niejednoznaczny niż większość z nich. To człowiek dosłownie złożony z przeciwieństw, głowa Kościoła, której zdarza się nie wierzyć w Boga, "talib" mający poglądy rodem ze "Starego Testamentu" i skrzywdzony mały chłopiec. To najbardziej ludzki człowiek, jakiego możecie sobie wyobrazić.
Pius XIII jest głównym powodem, dla którego powinniście zobaczyć "Młodego papieża", ale serial Paolo Sorrentino to dużo, dużo więcej. Oglądając go, nieraz poczujecie się mocno zaskoczeni (na przykład wtedy, kiedy pojawi się po raz pierwszy czołówka), będą też takie momenty, kiedy w stu procentach nie będziecie pewni, czy akurat oglądacie rzeczywistość, czy coś innego. "Młody papież" od początku zmierza w sobie tylko znanym kierunku, którego przewidzenie nie jest proste, nawet jeśli będziecie oglądać wszystko bardzo uważnie. To serial świeży, oparty na metaforach, wybijający się ponad schematy i tak, kontrowersyjny pewnie też. Ale to akurat jest w nim najmniej ważne. [Marta Wawrzyn]
"American Crime Story"
Prawdziwa sensacja i nie tylko zachwycająca nowość, ale i po prostu jeden z najlepszych seriali tego roku. Kolejne dzieło Ryana Murphy'ego, który po antologii horrorowej zabrał się za kryminalną, chcąc przedstawić na małym ekranie najgłośniejsze sprawy, które wstrząsały amerykańską opinią publiczną. Na pierwszy ogień poszedł proces stulecia, a więc oskarżenie O.J. Simpsona, futbolisty i celebryty, o zabójstwo swojej byłej żony i jej partnera.
Powiedzieć, że nie spodziewaliśmy się, iż ta przerabiana na dziesiątki sposobów afera da radę czymkolwiek nas zainteresować, to nic nie powiedzieć. "American Crime Story" opowiada historię, którą wszyscy doskonale znamy, ale robi to w taki sposób, że nie można oderwać wzroku od ekranu. Choć wiemy, dokąd to wszystko prowadzi, znamy również najbardziej wstrząsające momenty samego procesu, śledzimy tę opowieść, jakby działa się tu i teraz. Serial nie ogranicza się do sali sądowej, przedstawiając nam kulisy sprawy oraz towarzyszący jej medialny cyrk nakręcany przez prawników Simpsona. Histeria, jak zapanowała w Stanach i jej wpływ na wymiar sprawiedliwości przeszły do historii, a produkcja Murphy'ego potrafi doskonale wyjaśnić, dlaczego tak się stało.
Jest przy tym również niesamowicie wciągającym serialem, perfekcyjnie grającym na emocjach i wydobywającym je z postaci i zdarzeń, po których zupełnie byśmy się tego nie spodziewali. Ogromna w tym zasługa zebranej tu obsady, której członkowie królują teraz na wszelkiego rodzaju ceremoniach wręczania nagród. Bardzo słusznie, bo praktycznie nie sposób znaleźć wśród nich słabszego ogniwa. Kto by pomyślał, że po ponad 20 latach będziemy na nowo przeżywać tę sprawę, a jedną z najważniejszych bohaterek 2016 roku zostanie pewna dawno zapomniana pani prokurator? Takie rzeczy tylko dzięki telewizji. [Mateusz Piesowicz]
"Stranger Things"
Największe zaskoczenie serialowego lata 2016. Dwaj młodzi twórcy, bracia bliźniacy o nazwisku Duffer, zabrali nas w magiczną podróż do dzieciństwa z czasów sprzed internetu, kiedy wszystko wydawało się przygodą. Wystarczyło wsiąść na rower, zabrać ze sobą mapę prowadzącą do jakiegoś tajemniczego skarbu i popołudnie z głowy. A rodzice wcale nie odchodzili od zmysłów, że dziecko błąka się gdzieś po lesie.
Patrzenie na przygody fantastycznych dzieciaków ze "Stranger Things" szczególnie bawi dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, właśnie dlatego, że ktoś tu odtworzył atmosferę naszego dzieciństwa i zrobił to naprawdę dobrze. Bo serial Dufferów to setki nawiązań do wszystkiego, co kiedyś rozpalało naszą wyobraźnię, począwszy od wczesnych filmów Stevena Spielberga – do których serial odnosi się bardzo bezpośrednio – poprzez horrory Stephena Kinga, aż po gry RPG, kinową klasykę, komiksy i wszystko, dosłownie wszystko, co zostało w głowie dzieci lat 80. i 90.
Jedni zakochują się w "Stranger Things" już na etapie czołówki, inni gdzieś w okolicach trzeciego odcinka – tego ze światełkami i nawiązaniami do "Poltergeista" – ale prędzej czy później nie da się tego uniknąć. To i magia dawnych lat przeniesiona w zręczny sposób na ekran, i po prostu wciągający serial z dobrze napisaną intrygą oraz postaciami, które z miejsca się lubi. Może i "Stranger Things" ma swoje wady, ale po pół roku od obejrzenia zupełnie ich nie pamiętam. Pamiętam za to ścieżkę dźwiękową, nieziemskie dzieciaki i liczne nawiązania do filmów, które kiedyś były też moim życiem. [Marta Wawrzyn]
"Niepewne"
Serial, który przywraca wiarę, że wcale nie potrzeba olbrzymich nakładów czy nie wiadomo jak oryginalnego pomysłu, by opowiedzieć wciągającą historię. Nadal wystarczy grono sympatycznych postaci, kilka nieopatrzonych twarzy, świetne dialogi i tona pozytywnej energii, by zwrócić na siebie uwagę widowni i utrzymać się w świecie zdominowanym przez telewizyjnych gigantów. "Niepewne" nie stanowią żadnej konkurencji dla wielkich produkcji HBO, bo są skromną, skupioną na swoich bohaterkach opowieścią o współczesnych kobietach i tym, jak skomplikowana potrafi być codzienność.
Takich historii było już na małym ekranie sporo, co więc sprawia, że "Niepewne" się wśród nich wyróżniają? Z pewnością główną tego przyczyną jest Issa Rae, twórczyni, a zarazem gwiazda serialu, której luz, energia i świeżość niosą go od samego początku. Ekranowe alter ego Rae, czyli Issa Dee, to zbliżająca się do trzydziestki kobieta, której życie znalazło się na rozdrożu. Praca, facet, przyjaciele – wszystko stało się rutyną, od której bohaterka sama nie wie, czy powinna uciekać, czy może raczej zacząć się z nią godzić.
Brzmi to może poważnie, ale wiedzcie, że w serialu opowiedziane jest z ogromnym dystansem i ocieka nieraz wulgarnym i odważnym dowcipem, sprawiając, że w sytuację Issy bardzo łatwo się wczuć. Tutejszy autentyzm i stuprocentowa szczerość muszą robić wrażenie, bo coraz mniej jest produkcji, w których nie byłoby czuć chłodnej kalkulacji. "Niepewne" z pewnością jej unikają. Nie mają również ambicji zostania portretem czarnego społeczeństwa, chwilami wręcz otwarcie sobie kpiąc z takiego zaszufladkowania – to po prostu serial o młodych ludziach i o tym, że rzeczywistość bywa bardzo dziwna. Jak dobrze, że nawet w mainstreamie jest jeszcze miejsce na takie rzeczy. [Mateusz Piesowicz]
"Horace and Pete"
"Horace and Pete" jest wyjątkowy choćby ze względu na to, jak powstał. To autorski projekt Louisa C.K. ("Louie"), który w tajemnicy przed całą branżą zebrał na niego fundusze, napisał go, zaprosił znakomitych aktorów do współpracy, nakręcił całość i jeszcze zagrał jedną z głównych ról. Za samo to, że jest to serial stworzony w taki sposób i dystrybuowany bez żadnych pośredników na stronie internetowej, należy się uznanie. Kiedy przeglądam nominacje do różnych nagród i widzę louisck.net w tym miejscu, gdzie zwykle widnieje HBO, Netflix czy inna nazwa gigantycznego podmiotu, coś we mnie podskakuje z radości. To dowód na to, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach dla seriali.
Ale nie tylko o to chodzi. "Horace and Pete" to bardzo, bardzo dobry serial, w który Louis C.K. włożył całe swoje serce, tworząc historię niezwykłą, depresyjną i zapadającą w pamięć na długo. Pierwsze odcinki są jak dawny teatr telewizji – rzecz się dzieje w knajpie na Brooklynie, o której wiemy, że przetrwała w tym miejscu sto lat, i która ma swoich stałych bywalców, nienawidzi za to hipsterów. Podczas gdy za kulisami dzieją się momentami bardzo mroczne rodzinne dramaty, przy barze toczą się niespieszne rozmowy. Bo to miejsce, gdzie czas nie tyle się zatrzymał, co płynie w swoim tempie, jak gdyby świat na zewnątrz nie istniał.
Samo obserwowanie codzienności w barze Horace'a i Pete'a jest świetnym zajęciem, ale serial staje się naprawdę wyśmienity pod koniec, kiedy dowiadujemy się, dokąd to wszystko od początku zmierzało. Spokojnie, nie zdradzę Wam zbyt wiele, powiem tylko, że to doskonale napisany rodzinny dramat w kilku aktach, w którym bardzo dużo się dzieje, mimo iż właściwie nie opuszczamy baru. [Marta Wawrzyn]
"Atlanta"
Duże zaskoczenie, bo opowieść o karierze początkującego rapera i jego menedżera raczej nie była wymieniana wśród potencjalnych hitów tego roku. Rzeczywistość bywa jednak myląca, a w przypadku "Atlanty" wręcz sobie z nas zakpiła, bo serial FX nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina tego, czego moglibyśmy się po nim spodziewać.
Dzieło Donalda Glovera (lepiej znanego jako Troy z "Community") w ogóle niczego nie przypomina, bo to coś jedynego w swoim rodzaju. Opowieść łącząca elementy surrealizmu z rzeczywistością, szydząca ze schematów i stereotypów, nie trzymająca się absolutnie żadnych zasad zdroworozsądkowej telewizji. Sporo czasu poświęca się tu portretowi współczesności w krzywym zwierciadle, bezlitośnie wyśmiewając choćby absurdy kultury masowej, ale obok tego jest też miejsce na znacznie skromniejszą historię Earna (w tej roli sam Glover) i jego uderzające w emocjonalne tony próby związania jednego końca z drugim.
"Atlanta" to mieszanka oryginalnego humoru, niecodziennych pomysłów i zdrowej porcji absurdu z autentycznymi emocjami i naprawdę znakomitym scenariuszem. Serial bardzo nietypowy i wymykający się jakimkolwiek klasyfikacjom, który nigdy nie przebije się do świadomości masowej widowni, ale dla tej wymagającej nieco więcej jest propozycją, obok której nie można przejść obojętnie. [Mateusz Piesowicz]
"Fleabag"
"Fleabag" to na pierwszy rzut oka komediodramat o młodej kobiecie, która mieszka w Londynie i szuka tego co wszyscy – miłości, przyjaźni, celu w życiu, satysfakcjonującego zajęcia. Jak na współczesną bohaterkę przystało, ma pokręcone relacje rodzinne, wiecznie sztywną siostrę, ojca stłamszonego pod pantoflem macochy (granej przez Olivię Colman). Ma też w sobie całe pokłady sarkazmu i depresyjne skłonności.
Dopiero po obejrzeniu całego 6-odcinkowego sezonu zrozumiecie, czemu ta dziewczyna (w głównej roli Phoebe Waller-Bridge, twórczyni serialu) zachowuje się tak a nie inaczej, skąd w niej tyle depresyjności i dlaczego jej samotność jest aż tak uderzająca, mimo że ciągle widzimy ją wśród ludzi. "Fleabag" to bardzo osobista, intymna wręcz historia, która z pełną siłą uderza dopiero w finale.
A wcześniej zrobi z Wami cuda, bo Phoebe Waller-Bridge błyskawicznie nawiązuje z widzami relację, przełamując czwartą ścianę i komentując w bezpośredni sposób to, co ją w serialu spotyka. Pokochacie tę dziewczynę, której całe życie jest dziwną tragifarsą, jaką tylko brytyjska twórczyni może wymyślić. A kiedy już ją pokochacie, ona zrzuci na Was emocjonalną bombę.
Choć "Fleabag" to coś więcej niż zwykła komedia, trzeba przyznać, że Phoebe Waller-Bridge to także fantastyczna komiczka, która nieraz zadziwi Was swoją szczerością i pomysłowością. Serial ma gorzki posmak i zdecydowanie zalicza się do najsmutniejszych komedii, jakie kiedykolwiek widzieliście, ale gwarantuję, że nieraz będziecie się głośno śmiać, patrząc, co wyprawia główna bohaterka. [Marta Wawrzyn]
"Lady Dynamite"
Pierwszym określeniem jakie przychodzi mi do głowy, gdy myślę o "Lady Dynamite", jest czyste szaleństwo. Bo serial Netfliksa, który zadebiutował w maju tego roku, ale o którym zapewne niewielu z Was w ogóle słyszało, to coś, czego nie da się opisać w zwykłych słowach. Teoretycznie to komedia, ale taka, która wpada z hukiem w skostniałe struktury gatunku i urządza im niczym nieskrępowaną, chaotyczną imprezę, mieszając na niej tyle różnych elementów, że zorientowanie się w nich wszystkich zajmuje trochę czasu, a i tak nie ma szans, byśmy wyszli z tego doświadczenia w perfekcyjnym porządku.
Bo "Lady Dynamite", czyli najprościej rzecz ujmując historia inspirowana życiem stand-upowej artystki Marii Bamford, to wściekle kolorowe tornado wydarzeń, motywów, sekwencji i scen, które na pozór nijak do siebie nie pasują. Są one w pewnym stopniu odbiciem przeżyć samej Bamford, bo ta przyznaje się otwarcie, że cierpi na zaburzenia dwubiegunowe, które mocno odbijają się również w jej twórczości scenicznej.
"Lady Dynamite" nie jest jednak kolejnym ekranowym portretem komika z depresją, bo zamiast ponurych dowcipów i mrocznego jak noc humoru otrzymujemy tu barwny chaos. Serial miesza konwencje, zmienia linie czasowe, burzy czwartą ścianę, wprowadza metatekstowe odniesienia i kilka znajomych twarzy naśmiewających się z samych siebie, ale robi to w taki sposób, jakby za całość odpowiadał jakiś szalony montażysta.
Wszystko jest jednak idealnie wpisane w treść serialu, bo ta pod wściekle kolorową powierzchnią skrywa portret piekielnie skomplikowanej osoby, jaką jest główna bohaterka. Jej rozgryzienie nie należy do najłatwiejszych, z pewnością wielu z Was w ogóle odrzuci (sam potrzebowałem dłuższej chwili, by do tego szaleństwa przywyknąć), ale mogę tylko spróbować Was zachęcić, byście spróbowali. Ta historia naprawdę jest tego warta. [Mateusz Piesowicz]
"The Good Place"
Podobno dobre dziewczynki idą do nieba, a złe tam, gdzie chcą. W przypadku Eleanor Shellstrop (Kristen Bell) sprawa okazuje się nieco bardziej skomplikowana, bo choć za życia bohaterka zbytnio o swoich bliźnich nie dbała, po śmierci wskutek pomyłki trafia do Dobrego Miejsca i postanawia już tam zostać. Taki jest punkt wyjścia nowej komedii Mike'a Schura, twórcy "Parks and Recreation" i speca od urokliwych komedii, opartych na nietypowych konceptach.
W przypadku "The Good Place" koncept jest rzeczywiście dość pokręcony, bo niebo okazuje się miejscem pełnym mrożonego jogurtu, dziwnych charakterów i wina, jeśli tylko lubimy wino. Całość oczywiście oparta została na prostym schemacie – zła dziewczynka trafia do dobrego miejsca i uczy się, jak być dobra, tylko ciągle coś jej nie wychodzi – ale to akurat można szybko serialowi wybaczyć. Wszystko dlatego, że "The Good Place" od pierwszej chwili ma swój niepowtarzalny ton, zadziwia pomysłowością i z wdziękiem serwuje najbardziej wdzięczne bzdurki na świecie.
Ma także fantastyczną obsadę, w której pierwsze skrzypce grają Kristen Bell i Ted Danso, a Adam Scott wpada od czasu do czasu, żeby zagrać najbardziej absurdalnego diabełka na świecie. Humor sytuacyjny w serialu potrafi zauroczyć swoją dziwnością, tak samo jak rewelacyjne gry słowne, na których oparte są dialogi. "The Good Place" bywa nierówne, ale zarówno nietypowy koncept, jak i wdzięczne wykonanie sprawiają, że do serialu naprawdę chce się co tydzień powracać. [Marta Wawrzyn]
"The Get Down"
Efekt współpracy Baza Luhrmanna z Netfliksem nie mógł być czymś, obok czego da się przejść obojętnie i rzeczywiście – "The Get Down" to serial, który można albo pokochać, albo znienawidzić od pierwszych sekund. My stoimy w stu procentach na tym pierwszym stanowisku, bo podobnego widowiska na małym ekranie nie znajdziecie nigdzie indziej, nie tylko w minionych 12 miesiącach.
Rozbuchany do granic możliwości audiowizualny spektakl od samego początku porywa widzów potężną dawką muzyki, tańca, energii i specyficznego, ekranowego ognia. Jest w tym wszystkim historia, chwilami całkiem poważna, ale schodzi ona całkiem na drugi plan w momentach, gdy na ekranie pojawiają się kolejne gigantyczne sceny mieszające muzykę z fabułą. A wiedzcie, że takich momentów jest w "The Get Down" sporo, bo to serial, który nie zna żadnych ograniczeń w swoim szaleństwie.
Jeśli znacie chociaż w minimalnym stopniu twórczość Baza Luhrmanna, to wiecie, że jego wizja narodzin hip-hopu musiała się lśnić od kiczu. Tak właśnie jest, ale w "The Get Down" ten kicz jest zwariowaną, lecz niesamowicie skuteczną metodą. Trudno wyznaczyć tu granice, trudno jednoznacznie powiedzieć, jaką właściwie opowieść chce nam przedstawić Luhrmann, jednak to wszystko traci na znaczeniu, gdy rozpoczyna się nie mająca kresu impreza. Impreza, w której zatrzymaliśmy się w połowie – druga w 2017 roku. Już podkręcamy głośniki. [Mateusz Piesowicz]