10 najlepszych seriali 2016 roku wg Marcina Rączki
Marcin Rączka
29 grudnia 2016, 13:03
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Kiedy rocznie ogląda się kilkadziesiąt seriali, nie jest łatwo wybrać z nich najlepszą dziesiątkę. Oto skromna lista utwierdzająca mnie w przekonaniu, że był to naprawdę kapitalny serialowy rok, pełen emocji i wzruszeń.
Kiedy rocznie ogląda się kilkadziesiąt seriali, nie jest łatwo wybrać z nich najlepszą dziesiątkę. Oto skromna lista utwierdzająca mnie w przekonaniu, że był to naprawdę kapitalny serialowy rok, pełen emocji i wzruszeń.
2016 rok pobił chyba wszelkie rekordy dostarczając wielu nowych, więcej niż dobrych seriali. Duża zasługa w tym m.in. platformy internetowej Netflix, która rozwija się w szalonym tempie i praktycznie co tydzień podsuwa nam pod nos serial warty sprawdzenia. I nawet jeśli większość z nich to produkcje tylko przeciętne, to raz na kilka miesięcy trafiają się prawdziwe perełki, o których więcej rozpisuję się poniżej.
Jestem świadom, że poniższa dziesiątka jest mocno niekompletna. Brakuje w niej np. seriali telewizji FX, z którymi nie zawsze jest mi po drodze. Takie hity jak "Atlanta" czy "The Americans" wciąż czekają na swoją kolej, a zwiększająca się liczba premier nowych seriali wcale nie pomaga w nadrabianiu zaległości. Niech za przykład posłuży "Młody papież", który w rankingu znaleźć się powinien, ale nie został jeszcze przeze mnie obejrzany do samego końca.
O tym jak dobry był to rok w serialach, świadczy też fakt, że na dziesięć wyróżnionych przeze mnie serial, ponad połowa to nowości. I mam nieodparte wrażenie, że przyszły rok będzie podobny, a nawet i bogatszy w nowe produkcje, które sprawią, że o tych emitowanych przez kilka lat z rzędu zaczniemy zapominać. Nie będę się zbytnio rozpisywał na temat seriali, które do rankingu się nie załapały, bo widocznie czegoś im brakowało, by zapaść mi w pamięci na dłużej. Rozczarowały mnie tegoroczne seriale komiksowe Marvela i Netfliksa. Nie do końca rozumiem zachwyty nad "This Is Us", ale i tak twierdzę, że jest to najlepszy serial, jaki do zaoferowania ma telewizja ogólnodostępna. Do rankingu nie mogę wprowadzić też "Homeland" czy "Fargo", bowiem przerwa w ich emisji tym razem ponad rok, a na nowe odcinki wciąż czekamy.
10. "Mr. Robot". Umiejscowienie produkcji Sama Esmaila dopiero na dziesiątym miejscu dobitnie potwierdza, że drugi sezon nie spełnił do końca moich oczekiwań. Wciąż jednak jest to dla mnie produkcja nieprzeciętna, której każdy odcinek oglądam z zaciekawieniem, połączonym z powracającym do głowy pytaniem: "o co w tym wszystkim chodzi". Pewnie gdyby nie Reddit i recenzje Mateusza, "Mr. Robot" byłby dla mnie serialem nielogicznym i frustrującym. Na szczęście z pomocą innych fanów jestem w stanie wyciągać z niego więcej. Choćby te niesamowite kadry, których próżno szukać w innych produkcjach telewizyjnych. Mam jednak nadzieję, że w trzecim sezonie Esmail nie skomplikuje całej historii jeszcze bardziej, bo efekt może być odwrotny do zamierzonego, a "Mr. Robot" stanie się serialem kojarzonym głównie z przerostem formy nad treścią.
9. "Black Mirror". Tegoroczna mieszanka absolutnego szaleństwa, jakie tworzy się w głowie Charliego Brookera, miała swoje lepsze i gorsze momenty. Dziś jednak oceniamy nie najlepszy odcinek, a cały sezon, i dlatego z perspektywy wszystkich sześciu historii, "Black Mirror" ląduje dopiero na dziewiątym miejscu. "San Junipero" jest dziełem wybitnym, które w pamięci chyba nas wszystkich zapamiętane na długo. Miło wspominam też "Nosedive" i "Playtest", ale w pozostałych trzech odcinkach serial Brookera – z mojej perspektywy – nieco obniżył loty i pod względem poziomu nie nawiązał do genialnych "The Entire History of You" czy "Be Right Back" z poprzednich sezonów. Na kolejne sześć odcinków czekam jednak z zainteresowaniem i mam nadzieję, że w przyszłym roku dla "Black Mirror" również znajdę w tym rankingu miejsce.
8. "Lovesick". Bardzo chciałem, by ten ranking zawierał przynajmniej jedną komedię. I pewnie wybór padłby na "Dolinę Krzemową", która jak co roku dostarczyła solidnej dawki humoru… gdyby nie Netflix i "Lovesick". Brytyjska komedia pojawiła się w serwisie z zaskoczenia i błyskawicznie urzekła mnie świetnie wykreowanymi bohaterami oraz sposobem opowiadania historii. Drugi sezon tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że "Lovesick" warto wyróżniać, bo to serial, o którym być może nie wszyscy z Was słyszeli. Dla mnie ta brytyjska komedia to klasyczne guilty pleasure, przy którym świetnie spędzałem czas. Takich naturalnych rozweselaczy przez nieobecność w tym roku "Master of None" bardzo mi brakowało i cieszy fakt, że "Lovesick" wypełnił tę lukę.
7. "The Get Down". Zadziwia mnie sposób, w jaki Baz Luhrmann potrafi przelać swoją wizję i pomysł na ekran, zachowując przy tym solidną dawkę szaleństwa i kreując dwójkę bohaterów, w których wcielają się kompletnie nieznani aktorzy. I właśnie dlatego "The Get Down" wspominam dziś tak dobrze, nie tylko za niesamowity 1,5-godzinny odcinek pilotowy, ale też za ogólną kreację. Ten serial błyszczy, tańczy, śpiewa i wiruje w mojej głowie do dziś, gdy tylko przypomnę sobie refren z utworu "Set Me Free". Wypada tylko żałować, że za nami ledwie sześć odcinków, a na kolejne musimy czekać.
6. "Narcos". Drugi sezon "Narcos" to dla mnie spora niespodzianka (choć spoglądając na seriale Netlfiksa, o których przeczytacie poniżej – każdy z nich należy traktować w ten sposób). Po pierwszym sezonie miałem dość mieszane odczucia. Uważałem, że twórcy niepotrzebnie rozciągnęli historię Pablo Escobara na dwa sezony, przez co w finale pierwszej serii brakowało odpowiedniego "uderzenia". Dziś jednak wiem, że byłem w błędzie. Pomysł na opowiedzenie ostatniego miesiąca z życia Pablo Escobara tak szczegółowo, jak miało to miejsce w drugiej serii, okazał się trafionym ruchem. Mało tego – drugi sezon był mocniejszy, dużo bardziej dynamiczny, a jednocześnie tuż przed śmiercią głównego bohatera potrafił odpowiednio wyhamować. Dziś pamiętam tylko jedno uczucie, które towarzyszyło mi po finale. Gdy Escobar padł trupem, było mi zwyczajnie gościa żal, że skończył w taki, a nie inny sposób. Dziś jednak trudno mi sobie wyobrazić, by "Narcos" mogło istnieć bez Escobara, ale twórcy – jak wiemy – mają inne plany.
5. "Długa noc". Limitowany serial HBO udowodnił, że najpopularniejsza kablówka premium powoli wychodzi z trwającego już od pewnego czasu kryzysu. Owszem, tym razem wspomogli się brytyjskim pierwowzorem, ale nie da się ukryć, że historia zaproponowana w "Długiej nocy" urzekła mnie już od pierwszej chwili. Na myśl przywołała mi choćby wspomnienia z "The Wire", a jednocześnie w zaskakująco trafny sposób pokazała, jak działa system więziennictwa w USA i w jaki sposób niszczy on zwykłego człowieka. John Turturro, Michael Kenneth Williams i nawet nieznany wcześniej Riz Ahmed odwalili kawał dobrej roboty i mam nadzieję, że na zbliżających się Złotych Globach zostaną docenieni.
4. "Stranger Things". Idealny przykład serialu, który wziął nas wszystkich z zaskoczenia. Jego sukcesu nie spodziewali się nawet w siedzibie Netfliksa i trudno im się dziwić. O produkcji było cicho, na promocję wydano znacznie mniej niż przy "The Get Down" czy "The Crown", a mimo to dziś o "Stranger Things" wiedzą wszyscy. Mnie osobiście trudno jest znaleźć jeden konkretny powód, dzięki któremu serial braci Duffer stał się tak popularny. Być może to ta nostalgia i sposób opowiadania historii, który dość mocno przypomina kultowe filmy i seriale dla młodzieży z lat 80. Być może to świetny casting, bo "Stranger Things" to jedna z niewielu produkcji, w której głównymi bohaterami są dzieci. Sztuką jest jednak stworzyć serial w którym nastolatkowie nie będą irytować, a ich przygody wciągać będą z każdą kolejną minutą. Być może chodzi też o muzykę idealnie dopełniającą atmosferę tajemniczości. W efekcie otrzymaliśmy dość mainstreamową produkcję, idealnie skrojoną pod przeciętnego widza. Dużego i małego. Doświadczonego serialomaniaka i nowicjusza, który obejrzy i cierpliwie poczeka na drugi sezon. A ten już niebawem!
3. "The Crown". Jeśli wydajesz na produkcję serialu 100 mln funtów, zwyczajnie nie możesz zakładać, że coś nie wypali. Ogromne pieniądze włożone w produkcję Netfliksa powinny zwrócić się z nawiązką. To fantastycznie zrealizowany projekt, która zachwyca rozmachem, a jednocześnie nie przynudza, jak mają w zwyczaju tego typu historie. Claire Foy i Matt Smith do ról dobrani zostali idealnie, ale to John Lithgow kradł niemal każdy odcinek, w którym dane było mu wystąpić. Podoba mi się pomysł na całą historię i fakt, że twórcy doskonale wiedzą, na jakich dziejach z życia królowej Elżbiety II chcą opierać kolejne sezony. Mają jasno określony plan i jeśli nie wydarzy się jakaś katastrofa, "The Crown" będziemy zachwycać się przez najbliższe 5 lat.
2. "Westworld". Długo zastanawiałem się, czy produkcja Jonathana Nolana powinna zająć w moim rankingu pierwsze miejsce i przebić tym samym "Grę o tron". Przyznaję – nie brakowało jej wiele, ale mam nadzieję, że "Westworld" ma przed sobą długie życie i przynajmniej kilkukrotnie na przestrzeni lat zawalczy o to miejsce. Dziś ląduje na pozycji drugiej, głównie za niezwykły, pełen niedopowiedzeń i skomplikowanych wątków świat, który wykreowali twórcy. Nolan i Joy nie pogubili się w tym całym chaosie, jaki na ekranie oglądaliśmy co tydzień, a w wielkim finale postarali się zamknąć pierwszy rozdział najlepiej, jak potrafili. I ja to rozwiązanie kupiłem w stu procentach. A najbardziej zastanawia mnie – co dalej? Podobno pierwszy sezon to dopiero prolog całej historii, a prawdziwa zabawa zacznie się w kolejnych odcinkach i ma mocno różnić się od tego, co oglądaliśmy jesienią.
1. "Gra o tron". Zaskoczeni? Wybierając najlepszy serial 2016 roku muszę być zgodny ze swoim sumieniem. Uwielbiam Geroge'a R.R. Martina i sposób, w jaki kreuje ten wielki świat Westeros w "Pieśni Lodu i Ognia". Akceptuję decyzję scenarzystów o odejściu od książkowego pierwowzoru i pójściu własną drogą, bo był to jedyny sensowny wybór. I pewnie po ośmiu odcinkach 6. sezonu "Grę o tron" umieściłbym co najwyżej na miejscu czwartym, może piątym, ale "Bitwa bękartów" i wielki finał – dosłownie – zwaliły mnie z nóg. Być może za łatwo mnie zaskoczyć, ale rozmach, jakiego byłem świadkiem w "Bitwie bękartów", zmiażdżył mnie okrutnie. To tylko telewizja, a obejrzeliśmy coś, co z powodzeniem mogłoby się znaleźć w hollywoodzkiej superprodukcji o budżecie 200 mln dolarów. Jednak 6. sezon "Gry o tron" doceniam nie tylko za bitwę, ale też wielki finał. Pierwsze kilkanaście minut tego odcinka to najbardziej spektakularna rzecz, jaką zobaczyłem w tym roku w telewizji. Grającą na emocjach, zaskakująca pomysłem i wykonaniem. Zdaję sobie sprawę, że łatwo jest docenić rzeczy wielkie, a dużo trudniej odnaleźć fenomen w serialach o znacznie mniejszym nakładzie finansowym. Doceniam jednak ogrom pracy, jaki w "Grę o tron" od przeszło sześciu lat wkładają David Benioff i D.B. Weiss, i cieszę się, że ta historia zmierza do jasno określonego końca.