Na granicy jawy i snu. Recenzujemy "Tabu" – pierwszy tegoroczny serialowy hit
Mateusz Piesowicz
6 stycznia 2017, 19:02
"Tabu" (Fot. BBC)
Serialowy rok 2017 się rozkręca. Już za moment premiera jednej z najbardziej oczekiwanych nowości stycznia, czyli "Tabu" z Tomem Hardym. Widzieliśmy dwa odcinki i możemy powiedzieć, że jest dobrze.
Serialowy rok 2017 się rozkręca. Już za moment premiera jednej z najbardziej oczekiwanych nowości stycznia, czyli "Tabu" z Tomem Hardym. Widzieliśmy dwa odcinki i możemy powiedzieć, że jest dobrze.
Na "Tabu" czekaliśmy z rosnącą niecierpliwością już od niemal roku, bo właśnie wtedy pojawił się pierwszy zwiastun serialu. Klimatyczne i tajemnicze obrazki z Tomem Hardym w historycznym entourage'u wyglądały więcej niż obiecująco, a pojawiające się potem kolejne zapowiedzi tylko potęgowały chęć zobaczenia, co z tego wyniknie. A szanse na to, że w tym przypadku się uda, wydawały się naprawdę spore – wszak za "Tabu" oprócz duetu Hardych (Tom i jego ojciec, "Chips" Hardy) odpowiadał Steven Knight ("Peaky Blinders"), a wśród producentów figurowało również nazwisko Ridleya Scotta. Dodajmy jeszcze do tego, że serial to koprodukcja BBC i FX, a mamy rzecz, która powinna być skazana na sukces.
Takie oczekiwania znacznie trudniej spełnić niż zawieść, o czym przekonało się już niejedno wielkie widowisko, ale mogę Was uspokoić – "Tabu" w dużej mierze potwierdza swoje wysokie aspiracje. Nie znaczy to, że mamy do czynienia z serialem ze wszech miar genialnym, a przynajmniej za wcześnie na takie opinie, ale z pewnością nie ma mowy o rozczarowaniu. Produkcja BBC (którą w Polsce zobaczymy dzięki HBO) to bardzo zgrabna mieszanka kostiumowego dramatu z mroczną przygodą, która wyżej niż akcję ceni sobie budowanie ciężkiego klimatu i złowrogiej atmosfery.
Poprzednie zdanie mówi samo za siebie, ale podkreślę to jeszcze raz – nie spodziewajcie się po "Tabu" pędzącej na złamanie karku akcji i twistów na każdym kroku. Serial to oparty na zupełnie innych fundamentach, wręcz nie przystających do współczesnych telewizyjnych blockbusterów. Dość powiedzieć, że w dwóch pierwszych odcinkach praktycznie nie ma szybszych sekwencji, a najbardziej zapadają w pamięć te, w których w ogóle brakuje akcji i dialogów. Wszystko robią bowiem przepiękne kadry, uzupełnione odpowiednio dobraną muzyką, no i oczywiście Tom Hardy, którego sylwetka przyodziana w długi, czarny płaszcz i cylinder sprawia, że wygląda jednocześnie potężnie, majestatycznie i złowrogo.
W podobny sposób widzą go zresztą tutejsze postaci, bo jego bohater, niejaki James Keziah Delaney, niemal dosłownie powstał z grobu. Mamy rok 1814, a tenże został uznany za zmarłego przed laty w Afryce, więc jego pojawienie się w Londynie to wydarzenie z gatunku dość niespodziewanych. A biorąc jeszcze pod uwagę krążące o nim plotki, nietrudno o wizję postaci niemalże mistycznej, jakby żywcem wyjętej z koszmarnego snu. Samemu Jamesowi to na rękę, bo niepewność czy po prostu lęk przeciwników to dobra pozycja wyjściowa w negocjacjach biznesowych. Te natomiast zaczynają się niemal z miejsca, bo bohater wrócił do Anglii na wieść o śmierci swojego ojca, który zostawił mu w spadku kawałek ziemi.
Ziemi, która nie wyróżniałaby się niczym specjalnym, gdyby nie fakt, że jest położona wyspie Nootka (zachodnie wybrzeże Kanady) i stanowi szalenie istotny strategicznie punkt w sporze Anglików z Amerykanami. Czyli co, opowieść historyczna z polityką w tle? Nie do końca, bo w grę wchodzą jeszcze rdzenni mieszkańcy wyspy, z którymi James jest spokrewniony przez matkę i po której prawdopodobnie odziedziczył dość specyficzne zdolności. Albo przekleństwa, zależy jak na to spojrzeć. W każdym bądź razie obydwoje rodzice naszego bohatera zostali uznani za obłąkanych, a ich syn zdaje się kroczyć podobną ścieżką, przynajmniej w oczach szacownych londyńczyków.
Mamy więc do czynienia w "Tabu" z połączeniem czegoś w rodzaju opowieści z elementami nadprzyrodzonymi, której głównym punktem jest James, z bardziej tradycyjną historią o odbudowywaniu interesu (ojciec bohatera był właścicielem podupadłego handlowego imperium), zmaganiach z potężną konkurencją (Kompania Wschodnioindyjska, a jakże) oraz własną przeszłością. Ta ostatnia jest reprezentowana głównie przez przyrodnią siostrę Jamesa, Zilphę (Oona Chaplin), której więzi z bratem zapewne rozwiną się w jeden z wiodących wątków. Ale oczywiście nie jedyny, bo choć "Tabu" nie szarżuje z tempem, mieści w niecałych dwóch godzinach całkiem sporo atrakcji. Prócz już wymienionych jest jeszcze choćby sprawa tajemniczej śmierci ojca, a przede wszystkim zagadka towarzysząca Jamesowi.
Mieszanie elementów fantastycznych z realizmem (a ten w "Tabu" podpada nawet pod naturalizm) to trudna sprawa, na której wielu twórców już się przejechało – w tym przypadku na razie nie potrafię wydać jednoznacznego werdyktu, ale stawiałbym na ostrożny optymizm. Na pewno podoba mi się sposób, w jaki twórcy podchodzą do sprawy, nie rzucając nam w twarz masą niezwykłości, ale pokazując je raczej z perspektywy londyńczyków zdziwionych pojawieniem się żywego Delaneya.
James wydaje się być postacią nieco przerażającą i bardzo tajemniczą, człowiekiem w pewien sposób zawieszonym między światem żywych a krainą umarłych, co podkreśla się w miarę subtelnie i nader skutecznie. A to zobaczymy jego wytatuowane ciało, a to rzuci on kilka słów w dziwnym języku, a to wyryje w drewnie jakiś symbol. Są też rzecz jasna wizje, bez nich by się nie obyło. O ile się z nimi nie przesadzi, jestem zdecydowanie na tak – twórcy sprawiają wrażenie, że wiedzą, co robią, mieszając ze sobą XIX-wieczne interesy, afrykańsko-indiańskie mistycyzmy oraz całkiem zwykłe zabójstwa i romanse.
Absolutnie fantastycznie wpisuje się w tę narrację Hardy, który wręcz emanuje magnetyczną siłą, sprawiając, że trudno oderwać od niego wzrok. Twórcy wiedzą, że jest on największą siłą serialu i korzystają z niego ochoczo. Kamera nie odstępuje Brytyjczyka praktycznie na krok, czyniąc z niego niemalże ruchomy element scenografii, przemieniając tym samym "Tabu" w coś w rodzaju teatru jednego aktora. Hardy wypada równie autentycznie jako twardy biznesmen oraz postać z pogranicza jawy i snu, zadziwiając faktem, że z burczenia i charkania można wydobyć tyle charyzmy i niezwykłości. Nie oznacza to, że w serialu brakuje wyrazistych kreacji, że wspomnę tylko Jonathana Pryce'a jako Stuarta Strange'a (pokrewieństwa z Doktorem nie stwierdzono) z Kompanii Wschodnioindyjskiej czy Davida Haymana jako Brace'a, sługę Delaneyów. Cień Hardy'ego rzuca się jednak na wszystkich.
Z pełną oceną "Tabu" trzeba się wstrzymać przynajmniej do momentu, gdy twórcy odkryją większość kart, ale nie ulega wątpliwości, że początek serialu zrobił swoje. Jest mrok, jest klimat i jest trudna do opisania atmosfera niezwykłości, którą podkreślają piękne zdjęcia, kapitalna oprawa muzyczna i brudny, czasem wręcz obrzydliwy realizm widoczny w dbałości o każdy szczegół (od scenografii po kostiumy i charakteryzację). "Tabu" nie szarżuje, w sposobie opowiadania hołdując spokojnemu, brytyjskiemu stylowi i niespiesznie zachęcając nas do zatopienia się w tutejszym klimacie. Choć serial raczej nie wychyli się z szuflady z napisem "ambitna rozrywka", oferuje dość, by poświęcić mu swój czas i z czystym sumieniem polecić.
Recenzja jest przedpremierowa. Pierwszy odcinek "Tabu" będzie dostępny od 8 stycznia 2017 roku w serwisie HBO GO.