Nowa nadzieja dla tradycyjnego sitcomu. Recenzja "One Day at a Time" – rodzinnej komedii Netfliksa
Michał Paszkowski
7 stycznia 2017, 16:02
"One Day at a Time" (Fot. Netflix)
Netflix zaserwował nam na dobry początek roku miłą niespodziankę – sitcom kręcony w formacie wielu kamer, który nie dość że ogląda się przyjemnie, to jeszcze można się przy nim pośmiać.
Netflix zaserwował nam na dobry początek roku miłą niespodziankę – sitcom kręcony w formacie wielu kamer, który nie dość że ogląda się przyjemnie, to jeszcze można się przy nim pośmiać.
38-letnia Penelope Alvarez (Justina Machado), weteranka z Afganistanu, łączy samotne wychowywanie dwójki nastoletnich dzieci z pracą pielęgniarki. W domu pomaga jej matka Lydia (Rita Moreno), która jako pierwsza z rodziny przybyła do Ameryki z Kuby w wieku piętnastu lat. Główną obsadę dopełniają jeszcze sąsiad Alvarezów Schneider (Todd Grinnell) i pracodawca Penelope – dr Berkowitz (Stephen Tobolowsky), ale to właśnie wtedy, gdy serial skupia się przede wszystkim na członkach rodziny i relacjach między nimi, "One Day at a Time" potrafi naprawdę zainteresować i szczerze wzruszyć.
Choć formuła sitcomu ze śmiechem z offu wydaje się być już trochę przestarzała w obecnym krajobrazie serialowym, to twórcom "One Day at a Time" udało się jak najlepiej ją wykorzystać do opowiedzenia swojej historii. Niekoniecznie już tak komediowej, bo opowieść o samotnej kobiecie, która cały czas boryka się z konsekwencjami służby w armii i jej wpływem na swoje małżeństwo, została potraktowana całkiem poważnie i z szacunkiem. Dużym atutem serialu jest to, że choć każdy odcinek stanowi niewątpliwie małą całość, to wszystkie wątki mają wpływ na większą historię opowiadaną w serialu, w związku z czym nie ma tu miejsca na odcinki-wypełniacze.
Oczywiście, ponieważ serial w dużej mierze musi poddać się zasadom gatunku, w "One Day at a Time" więcej rzeczy jest powiedziane niż pokazane, a niektóre komediowe wątki czy sceny mogą się już wydawać znajome i na wiele sposobów przerobione. Nie zmniejsza to jednak przyjemności płynącej z oglądania tej rodziny, której członkowie są na tyle umiejętnie napisanymi i zagranymi postaciami, że wydają się być ludźmi z krwi i kości. Najlepsze momenty serialu to te, w których skonfrontowane zostają postawy bohaterów, a w szczególności bohaterek – Lydii, Penelope i jej córki Eleny – kubańskich Amerykanek, każdej z innego pokolenia i z innymi doświadczeniami. Na korzyść "One Day at a Time" działa też fakt, że 30-minutowe odcinki, które w normalnej telewizji musiałyby się zamknąć w ledwie ponad dwudziestu minutach, pozwalają akcji na rozwijanie się w swoim tempie i nie spieszą się z łatwą konkluzją. W związku z tym rozwiązania problemów czy bardziej dramatyczne momenty wydają się być tym bardziej zasłużone.
https://www.youtube.com/watch?v=wNFFleycS8k
Nie mogę wychwalać tego, jak angażujące i wzruszające potrafi być "One Day at a Time", bez docenienia Justiny Machado, która idealnie sprawdza się jako komediowe i dramatyczne serce serialu. Dzięki aktorce, chyba najbardziej znanej dotychczas z roli Vanessy Diaz w "Sześć stóp pod ziemią", Penelope staje się pełnokrwistą bohaterką, której ciężkie przeżycia nie są jedynie na siłę wpisane przez scenarzystów w celu koniecznego poruszenia widzów, ale naturalnie składają się na charakter postaci. Co ważne, Penelope nie odmówiono również i komicznej strony, ale jednak kiedy przychodzi do rozśmieszania, Rita Moreno jako Lydia nie ma sobie równych. Aktorka (należącego do wąskiego grona zdobywców Oscara, Tony, Grammy i Emmy) kradnie prawie każdą scenę, w której się pojawia, a jednocześnie nie jest sprowadzona jedynie do roli comic relief. Jednym z bardziej wzruszających momentów serialu jest opowieść o Lydii o tym, jak przybyła do Ameryki jako nastolatka, zostawiając na Kubie swoją rodzinę.
W końcu nie mogę pominąć faktu, że "One Day at a Time" skupia się właśnie na amerykańskiej rodzinie pochodzącej z Kuby. Sam serial jest tak naprawdę remake'iem sitcomu z lat 70., ale fakt, że tym razem opowiada o grupie Amerykanów, których rzadziej widuje się na ekranach, czyni go tym ciekawszym i ważniejszym. Niektóre wątki nabierają wręcz szczególnej siły w obliczu nadchodzącej prezydentury Donalda Trumpa. Na jego tyrady o deportowaniu nielegalnych imigrantów z pewnością można spojrzeć inaczej, kiedy serial taki jak "One Day at a Time" porusza bezpośrednio ten temat, nadając mu czysto ludzki wymiar.
Jeszcze do niedawna mogło się wydawać, że kręcone przed publicznością sitcomy są ostatnim przeżytkiem dawnej ery serialowej komedii, którą obecnie kontynuuje już prawie wyłącznie CBS w swoich lepszych lub gorszych (zwykle gorszych) produkcjach. Jednak od zeszłego roku to właśnie Netflix, któremu przypisuje się rolę największego rewolucjonisty w obecnym serialowym porządku (możemy zastanawiać się czy słusznie), odświeża tego typu sitcomy.
Było już "Fuller House", było "The Ranch", jednak dopiero "One Day at a Time" można uznać za naprawdę udany projekt. Niewykluczone, że to zasługa Normana Leara, którego nazwiskiem sygnowana jest ta komedia. To on w latach 70. wyprodukował wielką część klasyków amerykańskiego sitcomu, między innymi oryginalne "One Day at a Time". Nowa wersja pokazuje, że korzystając z tradycji familijnych komedii i odpowiadając na zapotrzebowanie na nie, można cały czas stworzyć coś naprawdę zabawnego, wzruszającego i ciepłego. Coś, co wcale nie będzie odstawało poziomem od współczesnych seriali komediowych.