Wyśmienita zabawa surrealizmem. Recenzujemy netfliksową "Serię niefortunnych zdarzeń"
Michał Paszkowski
11 stycznia 2017, 21:00
"Seria niefortunnych zdarzeń" (Fot. Netflix)
Netflix uprzejmie prosi, aby nie oglądać debiutującej w piątek 13 stycznia "Serii niefortunnych zdarzeń". My, po obejrzeniu pierwszych czterech odcinków, serdecznie do tego zachęcamy.
Netflix uprzejmie prosi, aby nie oglądać debiutującej w piątek 13 stycznia "Serii niefortunnych zdarzeń". My, po obejrzeniu pierwszych czterech odcinków, serdecznie do tego zachęcamy.
Kiedy pod koniec lat 90. i na początku ubiegłej dekady nieporównywalne sukcesy na polu literatury dziecięcej odnosił Harry Potter, 13 części zupełnie innej sagi zaskarbiało sympatię mniejszej, choć równie oddanej grupy czytelników. "Seria niefortunnych zdarzeń" Lemony'ego Snicketa (pseudonim literacki Daniela Handlera), wydawana od 1999 do 2006 roku, nie przypominała czegokolwiek innego adresowanego przede wszystkim do dzieci. Mroczna, obfita w nawarstwiające się tajemnice historia zawierała w sobie dużo czarnego humoru, niezliczoną ilość aluzji do klasyków światowej literatury i jedynego w swoim rodzaju narratora-autora, który nie dość że odradzał czytelnikom dalszą lekturę, to był jeszcze w niezbadany sposób powiązany z samą opowieścią.
Wyjątkowy styl Snicketa/Handlera sprawił, że książki szybko trafiły na listy bestsellerów, a świetnie sprzedającą się historią zainteresowało się Hollywood. Niestety, film z 2004 roku z Jimem Carreyem, choć nie był zły, a pod względem technicznym był wręcz naprawdę pięknie zrealizowany (cztery nominacje do Oscara, w tym jedna wygrana za charakteryzację), nie oddawał oryginalnego tonu powieści Handlera, który pomimo napisania kilku wersji scenariusza, ostatecznie został od produkcji odsunięty. Sama "Seria" zresztą, ze względu na swoją epizodyczną naturę, nie nadawała się aż tak bardzo na duży ekran, więc kiedy dwa lata temu Netflix ogłosił, że stworzy własną ekranizację, fani Lemony'ego, do których muszę zaliczyć też siebie, mieli naprawdę ogromny powód do radości. Po obejrzeniu pierwszych czterech odcinków mogę z ulgą stwierdzić, że warto było czekać tyle lat na nową wersję, gdyż tak wiernej i udanej ekranizacji sagi nie byłaby w stanie zrealizować żadna telewizja.
Niewtajemniczonym w fenomen "Serii niefortunnych zdarzeń" spieszę wyjaśnić, że jest to opowieść o trojgu rodzeństwa Baudelaire'ów, którzy tracą swoich rodziców w wielkim pożarze. Czternastoletnia Wioletka (Malina Weissman) jest szczególnie uzdolnioną majsterkowiczką, dwunastoletni Klaus (Louis Hynes) to inteligentny mól książkowy, a pasją dwuletniej dziewczynki zwanej Słoneczkiej (Presley Smith) jest gryzienie wszystkiego przy użyciu swoich ostrych ząbków. Zgodnie z wolą rodziców, bankier z Mecenatu Mnożenia Mamony, pan Poe (K. Todd Freeman), ma za zadanie znaleźć dzieciom nowy dom. Ich pierwszy opiekun, Hrabia Olaf (Neil Patrick Harris), okazuje się jednak szalonym złoczyńcą, którego jedynym celem jest przejęcie fortuny, jaką odziedziczyły dzieci. Baudelairowie próbują więc uciec od niedającego się złapać Olafa i trafiają do kolejnych opiekunów. W świecie przerysowanych, skupionych na sobie dorosłych to właśnie trójka rodzeństwa jest jedynym głosem rozsądku pośród wielkiego absurdu, a ich próbę odnalezienia spokoju i szczęścia najlepiej określa właśnie tytułowa "seria niefortunnych zdarzeń".
Pod względem fabuły serial jest bardzo wierny literackiemu pierwowzorowi. Każdy tom – a pierwszy sezon obejmuje ich cztery – podzielony jest na dwa odcinki serialu. Jest więc wystarczająco dużo czasu na zawarcie wszystkich wątków z książki, a nawet dodanie nowych, w tym jednego szczególnie interesującego dla wielbicieli oryginału (o którym nie mogę więcej teraz napisać, ale szybko zauważycie, o co chodzi). Serial Netfliksa również umiejętnie radzi sobie z problemem, jaki może stwarzać fakt, że pierwsze tomy serii są dość schematyczne. Zagadkowe elementy, które w powieściach pojawiają się dopiero później, w serialu obecne są praktycznie od początku, dodając mu tak charakterystycznej dla Snicketa aury tajemnicy.
Przede wszystkim jednak Netfliksowi udało się oddać unikalny styl "Serii", co ta adaptacja w dużej mierze zawdzięcza samemu Danielowi Handlerowi, który napisał scenariusze do kilku odcinków, a dodatkowo objął przy produkcji serialu rolę producenta wykonawczego. To on i reżyser pilota Barry Sonnenfeld (który początkowo miał reżyserować film z 2004 roku, ale również został zwolniony) sprawiają, że "Seria niefortunnych zdarzeń" nie wygląda jak żaden inny serial. Książki Handlera w dowcipny sposób bawiły się językiem, a serial nie dość że dużo tego humoru w sobie pozostawia, to jeszcze dodaje do niego wyjątkową oprawę wizualną. Nasze przyzwyczajenia, związane z tym jak "bajka dla dzieci" powinna być opowiadana, mogą zostać wywrócone do góry nogami, chociażby poprzez nietypowego narratora, który wkrada się w sceny i jest na tyle miły, że tłumaczy nam trudniejsze słowa. Wszystko to przyczynia się do stworzenia atmosfery absurdu i dziwności, tak charakterystycznych dla tej historii.
Ogromną zasługę w tworzeniu tego unikatowego charakteru serialu mają również aktorzy wcielający się w role dziwacznych, przejaskrawionych dorosłych. Joan Cusack jest przekomiczna w roli sąsiadki Baudelaire'ów, Sędzi Strauss, a Aasif Mandvi świetnie sprawdza się jako ekscentryczny Wujcio Monty. K. Todd Freeman jako pan Poe dostarcza kilku najśmieszniejszych momentów w serialu, jednak oczywiście najważniejsza rola i tytuł najbardziej efektownego występu może przypaść tylko i wyłącznie Neilowi Patrickowi Harrisowi, który perfekcyjnie gra zarówno samego Hrabiego Olafa, jak i jego różne szalone wcielenia. Harrisowi udaje się sprawić, że Olaf jest w równej mierze postacią komiczną, co przerażającą i przesiąkniętą czystym złem, a każda minuta z nim na ekranie jest o tyle ciekawsza, że nigdy nie wiadomo, jaki może być jego następny ruch. W kreacji Hrabiego Olafa aktor świetnie wykorzystuje nie tylko swoje sitcomowe doświadczenie, ale także to musicalowe.
Prawie całkowitym przeciwieństwem jego występu jest równie świetna rola Patricka Warburtona, który ze śmiertelną powagą opowiada historię Baudelaire'ów jako Lemony Snicket. Na razie wiadomo o nim tylko tyle, że bada losy rodzeństwa i konsekwentnie odradza nam ich dalsze oglądanie, ale jednocześnie w swojej narracji przemyca na tyle interesujące szczegóły o sobie, że sam bardzo szybko staje się jedną z bardziej intrygujących postaci. Ogromnie pomaga w tym występ Warburtona, którego styl opowiadania z kamienną miną – klasyczny deadpan – dostarcza dużej dawki humoru.
W końcu wielkim atutem serialu jest jego strona wizualna, a scenograf Bo Welch zasługuje na największe uznanie za swoją pracę przy tym projekcie. Przygotowane dekoracje są wyjątkowo pomysłowe, oryginalne i sprawiają, że świat, w którym Baudelaire'owie przeżywają swoje niefortunne perypetie, ożywa. Różnorodność scenografii i wspaniałych kostiumów postaci dodatkowo sprawia, że "Serii niefortunnych zdarzeń" nie da się osadzić w konkretnej epoce, a jej absurdalny świat zdaje się istnieć w swoim osobnym wymiarze. To z kolei znów dodaje serialowi elementu zagadkowości i tajemniczości.
Sama ekranizacja jest też w pewnym sensie świadoma swojego nowego domu, gdyż Netflix, choć nie jest bezpośrednio wspomniany, stanowi obiekt kilku dowcipów. Właśnie dzięki swojemu wyjątkowemu stylowi "Seria niefortunnych zdarzeń" może sobie na takie żarty pozwolić, nie tracąc zupełnie ducha oryginalnych powieści. Wszystko to co najlepsze w książkach nie zostało pominięte w serialu, który dzięki temu zasługuje na miano jednego z najbardziej oryginalnych spośród i tak już wielu różnorodnych projektów Netfliksa.
Jeśli zapadnie decyzja o przedłużeniu "Serii" na drugi i trzeci sezon, tak aby zekranizować całą sagę, to możemy spodziewać się czegoś absolutnie niesamowitego i przełamującego serialowe granice. Na razie jednak dostajemy i tak już świetny i dziwny w najlepszym tego słowa znaczeniu wstęp do niezwykłej historii, który powinien usatysfakcjonować fanów i być może też przekonać do siebie nowych wielbicieli, niezależnie od tego, ile mają lat.