Powrót do domu. Recenzujemy premierę 6. sezonu "Homeland"
Marcin Rączka
16 stycznia 2017, 12:33
"Homeland" (Fot. Showtime)
Nowy sezon "Homeland" w premierowym odcinku przypomina dużo bardziej "Długą noc" niż "24 godziny". Czy jest to zmiana na lepsze i jak Carrie Mathison odnajduje się w Nowym Jorku? Uwaga na spoilery!
Nowy sezon "Homeland" w premierowym odcinku przypomina dużo bardziej "Długą noc" niż "24 godziny". Czy jest to zmiana na lepsze i jak Carrie Mathison odnajduje się w Nowym Jorku? Uwaga na spoilery!
Na nowe odcinki "Homeland" przyszło nam czekać dłużej niż zwykle. Serial emitowany w USA przez telewizję Showtime przeważnie debiutował jesienią, ale tym razem został przesunięty na styczeń. Dzięki temu scenarzyści mieli trochę więcej czasu na wykreowanie kolejnego rozdziału historii Carrie Mathison, który stara się być zupełnie inny niż poprzednie. I faktycznie w premierze czuć, że twórcy szukają innego podejścia do tematu terroryzmu. Udaje im się to między innymi dzięki kolejnej decyzji o zmianie miejsca akcji serialu.
Po dwóch sezonach przerwy "Homeland" wraca do domu, czyli do Stanów Zjednoczonych, ale tym razem akcja osadzona jest w Nowym Jorku. Po wizytach w Afganistanie i Berlinie odbieram to jako próbę osiągnięcia stabilizacji przez serial. Wciąż dobrze pamiętam rozczarowujący trzeci sezon – wtedy ucieczka z USA i poszukanie alternatywnych historii na Bliskim Wschodzie oraz w Europie okazały się trafionymi wyborami. Dzięki zmianie miejsca akcji udało się zachować świeżość całej historii, a jednocześnie zaskakująco trafnie osadzić fikcyjną historię z Berlina w geopolitycznej rzeczywistości. Już dawno nie było serialu, który tak trafnie pokazał, jak w Europie działają terroryści ISIS, o czym w mediach głośno jest średnio kilka razy w miesiącu.
Przed rokiem "Homeland" był serialem bardzo europejskim, dzięki czemu oglądało się go z uwagą, zdając sobie sprawę, że za naszą granicą mogą wydarzyć się rzeczy podobne do tych z serialu. Mało tego – jeden z wątków zahaczał nawet o nasz kraj. Wizyta Carrie w Europie Środkowej dobiegła jednak końca, a bohaterka postanowiła wrócić do swojej ojczyzny. Wydawało się, że taka decyzja powinna nieść za sobą pewne konsekwencje, jak np. powrót do pracy w CIA, o co mocno zabiegał Saul w finale poprzedniego sezonu. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Powrót Carrie do Nowego Jorku zdeterminowany jest przede wszystkim losem Quinna, na którym w dużej mierze opiera się nowy odcinek "Homeland".
Przyznam szczerze, że przynajmniej przez połowę odcinka historia bohatera granego przez Ruperta Frienda dość mocno mnie zmęczyła. Żałowałem wręcz, że twórcy nie zdecydowali się na radykalniejsze środki, by Quinna ostatecznie z serialu "wypisać". Tak się jednak nie stało. Quinn powraca, a jego stan zdrowotny jest daleki od oczekiwań. Carrie stara się mu pomóc, czując że jest mu to winna, ale jej zachowanie przynosi odwrotne skutki. W efekcie oboje i tak zamieszkują razem, a przed oczami błyskawicznie pojawiła mi się sytuacje, gdzie za kilka odcinków Quinn wykazuje się bohaterstwem i ratuje Franny, córkę Carrie (bo trudno sobie wyobrazić, by ta bohaterka nie wpędziła siebie i dziecka w jakieś kłopoty). Dla Ruperta Frienda powrót do "Homeland" jest okazją do pokazania nieco większych umiejętności aktorskich, niż miało to miejsce w poprzednich latach. Dziś Quinn nie jest już zimnokrwistym seryjnym zabójcą, działającym na zlecenie, a chorym psychicznie, uzależnionym od narkotyków facetem, który wymaga stałej opieki.
W premierowym odcinku "Homeland" da się wyczuć, że historia dość mocno zwalnia i skupia się na nieco spokojniejszych wątkach. Carrie nadal zaangażowana jest w pracę u Otto Duringa, który wciąż zapatrzony jest w nią jak w obrazek. Tym razem jednak zamiast uganiać się za terrorystami, bohaterka usiłuje bronić muzułmanów niesłusznie trafiających pod lupę agencji wywiadowczych. W porównaniu do poprzednich sezonów, zmiana ta jest dość znaczna i właśnie w tym aspekcie mocno przypomina "Długą noc".
Wydaje się bowiem, że jednym z kluczowych dla 6. sezonu "Homeland" wątków będzie ten skupiony na chłopaku o imieniu Sekou Bah, w którego wciela się J. Mallory McCree. Aktor odgrywa postać nastolatka wyraźnie zafascynowanego działaniem terrorystów. Bohater prowadzi swojego wideobloga, gdzie opowiada o działalności muzułmańskich terrorystów na terenie USA, będąc wyraźnie zafascynowanym ich czynami. W ten sposób błyskawicznie trafia na celownik NSA i FBI, a Carrie i jej współpracownicy stają się jego ostatnią deską ratunku.
Z jednej strony fajnie jest patrzeć na to jak Carrie odnajduje się w nowej pracy, tak dalekiej od jej dawnych zajęć, polegających na szpiegowaniu i tropieniu terrorystów. Jednak z drugiej strony jej wątek póki co jest bardzo daleki od tego, co dzieje się na najwyższych szczeblach władzy, gdzie Saul i Dar Adal odbywają pierwsze spotkanie z nowo wybraną panią prezydent. Ta sytuacja trochę mnie niepokoi, bo relacja Carrie – Saul to zdecydowanie najmocniejszy element "Homeland", a w premierze 6. sezonu bohaterowie są od siebie tak daleko, jak jeszcze nigdy.
W prezydent-elekt Elizabeth Keane wciela się znana z "House of Cards" Elizabeth Marvel. Poglądy tej bohaterki na temat władzy oraz konfliktów, w jakie zaangażowane są Stany Zjednoczone, dość mocno odbiegają od rzeczywistości, do której wszyscy przywykliśmy. Nowo wybrana prezydent jest krytycznie nastawiona do obecności amerykańskich wojsk w Syrii. Uważa, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wycofanie się z konfliktu, którego nie da się wygrać. Swoimi poglądami w wielu elementach przypomina Hilary Clinton, a uważny widz szybko zauważy, że scenarzyści nieco przeliczyli się, decydując się na prezydenta-kobietę. Scenariusz powstawał blisko rok temu i chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że władzę w USA przejmie Donald Trump. Twórcy "Homeland" od zawsze starali się dość wiernie odwzorowywać w swoim serialu rzeczywistą sytuację geopolityczną i nie da się ukryć, że tym razem mocno się przeliczyli.
Wątek Keane póki co ma chyba największy potencjał. Już pierwsze spotkanie prezydent-elekt z Saulem i Darem Adalem dość klarownie nakreśla poglądy bohaterki i problemy, jakie będzie sprawiać w dalszej części sezonu. Kompletnie jednak nie rozumiem, dlaczego poglądy postaci, która wydaje się być dobrze napisana, w dalszej części odcinka argumentowane są prywatnymi pobudkami, w tym śmiercią jej 28-letniego syna, który zginął w Iraku. Czy najważniejsza osoba w państwie może decydować o zakończeniu wojny w Syrii i wycofaniu się z inwigilacji Iranu w oparciu o śmierć swojego dziecka? Tego pomysłu nie kupuję zupełnie.
Podejście scenarzystów do kolejnych sezonów "Homeland" od kilku lat się nie zmienia. Zamknięta historia Brody'ego trwała aż trzy lata i rozciągniecie jej na tak długi okres czasu było jednym z największych grzechów serialu. Kolejne sezony osadzone w Afganistanie i Berlinie opowiadały zamknięte, różne od siebie historie, a każdą z nich traktować mogliśmy jako fabularny restart.
Z 6. serią jest podobnie. To "Homeland" inny niż przed rokiem. Bardziej amerykański, z dużo wolniejszym tempem opowiadania historii, a jednocześnie brakiem wiszącego w powietrzu zagrożenia. Trudno mi uwierzyć, że w tej serii będziemy świadkiem próby ataku terrorystycznego na amerykańskiej ziemi. To już było i pewnie nie wróci. Produkcja Showtime odradza się na nowo (już po raz czwarty!), ale dopiero kolejne odcinki pokażą, w jakim kierunku podążają twórcy i czy jest to trafny wybór. Tym razem jednak trudno będzie mówić o "Homeland" jako o serialu idealnie odzwierciedlającym polityczne realia. To raczej alternatywna wizja tego, jak wyglądałaby Ameryka, gdyby jej mieszkańcy w listopadzie zagłosowali nieco mądrzej i bardziej odpowiedzialnie.