Wciągające zagadki Snicketa. Spoilerowa recenzja "Serii niefortunnych zdarzeń"
Michał Paszkowski
17 stycznia 2017, 21:02
"Seria niefortunnych zdarzeń" (Fot. Netflix)
Już pierwsze cztery odcinki "Serii niefortunnych zdarzeń" wprawiły nas w zachwyt, a teraz z ulgą donosimy, że reszta sezonu jest równie udana. Uwaga na spoilery z całości.
Już pierwsze cztery odcinki "Serii niefortunnych zdarzeń" wprawiły nas w zachwyt, a teraz z ulgą donosimy, że reszta sezonu jest równie udana. Uwaga na spoilery z całości.
Adaptując książki, którym krytycy zarzucali przede wszystkim powtarzalność, twórcy serialu mieli przed sobą poważne wyzwanie, polegające na sprawieniu, aby cztery pojedyncze tomy tworzyły w miarę spójny sezon telewizyjny. Po obejrzeniu całości trzeba przyznać, że sprostali temu zadaniu, jednocześnie nie rezygnując z epizodycznego charakteru swoich części. Rozdzielenie jednej powieści na dwa odcinki okazało się idealnym rozwiązaniem, bo świat każdej z nich może zostać na tyle rozwinięty, że schematyczność perypetii Baudelaire'ów nie stanowi żadnego problemu.
Wręcz przeciwnie, adaptacja zdaje się uwypuklać te elementy książek, które w jakiś sposób modyfikują klasyczny przebieg pobytu rodzeństwa u nowego opiekuna. Już wizyta u Wujcia Monty'ego w "Gabinecie gadów" stanowi całkowite przeciwieństwo przeżyć w domu Hrabiego Olafa w pierwszych dwóch odcinkach. Miła, przyjemna atmosfera, w jakiej spędzają czas Wioletka, Klaus i Słoneczko, jest idealnie przekazana poprzez opowiednio entuzjastyczną rolę Aasifa Mandviego, ale też sprawne użycie kolorów w tej parze odcinków.
Pierwsza część, w której Monty choć przez chwilę sprawia wrażenie najlepszego, co mogło spotkać Baudelaiere'ów po pożarze, odznacza się ciepłymi barwami zarówno wewnątrz tytułowego "Gabinetu gadów", jak i w bujnie zielonym ogrodzie Monty'ego z wężowymi żywopłotami. Te same miejsca spowija depresyjna szarość w drugiej odsłonie "Gabinetu", już po zapowiadanej śmierci herpetologa. Do świata "Serii niefortunnych zdarzeń" wraca nieszczęście, które nigdy tak naprawdę nie odeszło. Choć Monty mógł wydawać się idealnym opiekunem, to jednak nie był dorosłym bez wad, z którym dzieci mogłyby radośnie i beztrosko żyć dalej. "Seria niefortunnych zdarzeń" nigdy pokazuje postaci dorosłej osoby, o której bez zawahania moglibyśmy powiedzieć, że jest wzorem, wręcz przeciwnie, "uczy" swoich głównych bohaterów, że mogą polegać jedynie na sobie.
Chyba najbardziej jest to widoczne w "Ogromnym oknie", w którym Ciotka Józefina jest już zupełnym przeciwieństwem odpowiedzialnego opiekuna, nawet pomimo dobrych chęci. Ale choć dla rodzeństwa jest to tylko początek dalszych nieszczęść, strachliwość Ciotki Józefiny została świetnie przekuta w komedię dzięki Alfre Woodard. Klasycznie pomaga w tym jeszcze Snicket Patricka Warburtona, który w tym odcinku daje nam ciekawą wizję pt. "co by było, gdyby Lemony był prezenterem pogody". Same "Ogromne okno" ponadto znacznie poszerza świat "Serii" i chyba największą zasługę ma w tym scenograf Bo Welch, który nie tylko tworzy piękne w swojej szarości nadmorskie miasteczko, ale i daje nam tak fantastyczne miejsca, jak dom Józefiny zawieszony w powietrzu nad jeziorem, czy też samą Skisłą Grotę, w której bohaterowie odnajdują Ciotkę. Choć cały serial jest wykonany z największą dbałością o detale, to jego mroczny, zimny klimat (podszyty oczywiście czarnym humorem) najlepiej da się odczuć właśnie w tej części.
"Tartak tortur" z kolei wprowadza największe zmiany względem materiału źródłowego i wysyła Baudelaire'ów samych, bez koniecznego wprowadzenia przez pana Poe, na poszukiwanie Tartaku Szczęsna Woń, prowadzonego przez Dona Johnsona. Tutaj znów mały świat tartaku jest fenomenalnie zrealizowanym i odpowiednio przerażającym tłem dla dalszych perypetii rodzeństwa, które robią się jeszcze mroczniejsze, kiedy w grze pojawia się przerażająca okulistka i hipnotyzerka zarazem, dr Georgina Orwell. Ta postać sprawdza się świetnie, nie tylko dlatego że gra ją zawsze fantastyczna Catherine O'Hara, która powraca do świata Snicketa, po tym jak w filmie z 2004 roku wcieliła się w Sędzię Strauss. Okrutna okulistka staje się doskonałym przyjacielem/wrogiem Hrabiego Olafa i pozwala pokazać go z trochę innej strony. Choć niestety w odcinku nie występuje szalona trupa Hrabiego, to jego relacja z dr Orwell jest wystarczająco interesująca, żeby stworzyć nową kombinację złoczyńców w serialu. Szczególnie że dr Orwell wcale nie jest posłuszna Hrabiemu, jak jego wierni pomocnicy.
Elementem tej części "Serii", który jednak wybija się najbardziej, jest wątek związany z poszukiwaniem przez Baudelaire'ów prawdy o swoich rodzicach. To właśnie teraz po raz pierwszy poddana zostaje w wątpliwość szlachetność pana i pani Baudelaire. I choć koniec końców Wioletka, Klaus i Słoneczko odkrywają prawdę, która stawia rodziców w dobrym świetle, to jednak "Seria niefortunnych zdarzeń", jeśli ma pozostać wierna zarówno swojemu pierwowzorowi, jak i obrazowi świata dorosłych, jaki przedstawia, w końcu znowu będzie musiała się do tego tematu odnieść. Na razie jednak jeszcze wiele informacji o Baudelaire'ach, Olafie czy samym Snickecie pozostaje tajemnicą, a stos pytań, na które chce się uzyskać odpowiedź, robi się coraz większy. Jeden z sekretów jest już jednak chociaż częściowo rozwiązany – mam na myśli oczywiście wątek z żyjącymi rodzicami, którzy wcale nie okazali się państwem Baudelaire.
Role Willa Arnetta i Cobie Smulders były sekretem bardzo pilnie strzeżonym przez Netfliksa, nic więc dziwnego, iż na pierwszy rzut oka mogło się wydawać zarówno fanom, jak i nowym widzom, że ta znana dwójka zagra postaci zupełnie wyjątkowe. Choć nie wątpię, że znaleźli się fani Snicketa, którzy nigdy nie uwierzyli, że "Matka" i "Ojciec", usilnie próbujący przez cały sezon wrócić do swoich dzieci, nie mieli na myśli Wioletki, Klausa i Słoneczka, to jednak to oszustwo ze strony scenarzystów zdaje się działać. Choć twist, w którym okazuje się, że Arnett i Smulders grają jednak państwo Quagmire (w polskim tłumaczeniu autorstwa Jolanty Kozak – Bagiennych), wydaje się szalenie okrutny, to jest tak naprawdę absolutnie wierny duchowi "Serii". Niby tylko szyderczo drwi z naszych przyzwyczajeń co do tego, jak opowiadane są takie historie, ale tak naprawdę przypomina o tym, że pomimo wszystkich absurdalnych sytuacji, których doświadczają Baudelaire'owie, ich strata i uczucia z tym związane są niezwykle bolesne i prawdziwe.
Koniec końców o tym jest "Seria niefortunnych zdarzeń". Tak jak w perfekcyjnie podsumowującej sezon finałowej piosence, w całej opowieści nie ma miejsca na wesołe zakończenia. Jest jedynie szansa na znalezienie chociaż cienia nadziei i pocieszenia – i już tutaj dostajemy właśnie taką zapowiedź w postaci rodzeństwa Bagiennych, w których być może już wkrótce Baudelaiere'owie będą mogli znaleźć sprzymierzeńców.
Lekcje, jakie niesie ze sobą "Seria", jeśli w ogóle możemy tu mówić o jakimkolwiek dydaktyzmie, nie należą do optymistycznych, bo też twórca serii Daniel Handler nie chce oszukiwać młodych widzów i mamić ich obietnicą happy endu. To mroczne serce sagi jest na szczęście idealnie oddane w netfliksowej adaptacji, bez pominięcia i tej śmieszniejszej strony tej opowieści, dzięki której możemy przez cały odcinek dyskutować nad różnicą między "dosłownie" a "w przenośni".
Ta naprawdę wyjątkowa pozycja jest kolejnym strzałem w dziesiątkę od Netfliksa i teraz możemy już zacząć odliczanie do premiery kolejnych rozdziałów historii Baudelaire'ów. Nawet jeśli Lemony Snicket wolałby, żebyśmy ich nigdy nie oglądali.