Całkiem poważny serial. Recenzujemy znakomity finał 1. sezonu "The Good Place"
Mateusz Piesowicz
21 stycznia 2017, 19:02
"The Good Place" (Fot. NBC)
Przez cały sezon "The Good Place" skutecznie dowodziło, że nowy sitcom nie musi być przewidywalnym zestawem tych samych sztuczek. W finale twórcy przeszli jednak samych siebie. Uwaga na ogromne spoilery!
Przez cały sezon "The Good Place" skutecznie dowodziło, że nowy sitcom nie musi być przewidywalnym zestawem tych samych sztuczek. W finale twórcy przeszli jednak samych siebie. Uwaga na ogromne spoilery!
W ciągu kilkunastu tygodni w towarzystwie "The Good Place" byliśmy świadkami różnych niecodziennych sytuacji, więc teoretycznie komedia NBC nie powinna nas już niczym szczególnym pod koniec zaskoczyć. Bo co jeszcze można wymyślić? Dostaliśmy już wszak niecodzienną wizję życia po śmierci, Adama Scotta w diabelskim wcieleniu i jedną z najdziwniejszych serialowych par, jakie moje oczy widziały. To rzecz jasna tylko przykłady, ale dobrze pokazują, jak zaskakująco udanym serialem okazało się "The Good Place".
Produkcja, która urzekła na samym początku oryginalnym pomysłem na siebie, z czasem wcale nie zwolniła tempa, lecz rozkręcała się coraz bardziej, kupując nas zwariowanym scenariuszem i gromadą sympatycznych postaci. Im bardziej absurdalna stawała się ta historia, tym trudniej było sobie jednak wyobrazić jej ciąg dalszy. Przez chwilę działało, ale jak długo tak można? Po ostatnich odcinkach 1. sezonu odpowiedź brzmi: oby jak najdłużej.
Bo "The Good Place" nie tylko utrzymało w finale wysoki poziom – on został w kilka chwil podniesiony jeszcze piętro wyżej. Na tyle że wszystkie wspaniałości z poprzednich odcinków wydają się teraz zupełnie nieistotne. Zwrot akcji, jaki zafundowali nam Mike Schur i reszta, był tak dobrze przemyślany i zaskakujący, że do teraz nie mogę przestać się uśmiechać na myśl o nim. Tak sprytnie skonstruowanego scenariusza może "The Good Place" pozazdrościć całe mnóstwo dramatów i piszę to z pełnym przekonaniem.
Zanim jednak dojdziemy do sensacyjnych wieści, warto zrobić mały krok wstecz. Dostaliśmy przecież na koniec podwójny odcinek, a sprowadzanie go do ostatnich dziesięciu minut byłoby ogromną niesprawiedliwością. Bo począwszy od podróży trójki uciekinierów w poszukiwaniu niejakiej Mindy St. Claire (Maribeth Monroe), a skończywszy na potężnym dylemacie, kogo należy zesłać do Złego Miejsca, znów pełno tu było genialnych drobnostek. Takich niepoważnych, jak facet imieniem Shawn (Marc Evan Jackson) zamykający się w kokonie przy najmniejszym kontakcie z emocjami czy sama Mindy i jej Średnie Miejsce, ale i tych nieco bardziej serio. Bo choćby wspomnienie rodziców Eleanor poza czystym humorem niosło ze sobą coś więcej.
Choć "The Good Place" od początku miewało przynajmniej raz na odcinek momenty, w których potrafiło uderzać w poważniejsze tony, dopiero tutaj dało się odczuć, że nie są to tylko przerywniki w szeregu dowcipów. Wszystko oczywiście za sprawą twistu, który, jak każdy dobry twist, mieliśmy przez cały czas tuż pod nosem. Możemy się jednak czuć usprawiedliwieni – skoro faktu, że Dobre Miejsce jest tak naprawdę pewną wersją Złego Miejsca, domyśliła się tylko Eleanor i to niemal w ostatniej chwili, to znak, że ukryto go naprawdę dobrze. Z drugiej strony, mam jednak do siebie spore pretensje, bo najzwyczajniej w świecie nie spodziewałem się, że ten serial będzie stać na taką woltę.
"The Good Place" tymczasem pokazało, że należy go traktować jako coś zdecydowanie więcej niż tylko niegłupi sitcom. Nie chodzi bynajmniej o sam fakt, że zostałem zaskoczony, ale o to, w jaki sposób to rozwiązanie zostało przedstawione i jak sprawiło, że wszystkie niedostatki serialu nagle stały się jego zaletami. Jak filozoficzne wstawki i lekcje etyki przestały być specyficznymi wyróżnikami, a stały się istotnymi fragmentami, bo dotykały sedna sprawy – ta komedia od samego początku była czymś więcej. Bo jaki inny sitcom w ogóle pozwoliłby sobie na zastanawianie się nad koncepcją dobra i zła? Pisałem już po pierwszym odcinku, że tutejszy koncept sprawdziłby się w znacznie poważniejszych serialach, a teraz muszę się z tego wycofać, bo "The Good Place" po prostu jest jednym z tych poważnych seriali. Nawet jeśli traktuje się z przymrużeniem oka. I nie, to nie jest bullshirt.
Wcale nie przesadzam z zachwytami, bo to, czego dokonali twórcy "The Good Place", daleko wykracza poza zwykły twist i finałowy cliffhanger. Zmieniono tu przecież niemal całą koncepcję serialu, który do tej pory wydawał się pomysłową, ale jednak tylko prostą komedią o przemianie osobowościowej. Obserwowanie zmagań Eleanor, by stać się lepszą, było przyjemnością, ale raczej z gatunku dość przewidywalnych. No bo przyznajcie się, czego oczekiwaliście po finale? Prostego happy endu i znalezienia rozwiązania pozwalającego Eleanor zostać w Dobrym Miejscu? A może raczej zwrotu akcji i zesłania bohaterki wraz z towarzyszami do tutejszej wersji piekła? Ewentualnie jakiejś wersji jednego lub drugiego. Ale taki zwrot? Zastanówcie się przecież chwilę nad konsekwencjami – "The Good Place" w jakimś stopniu właśnie się zresetowało, zostawiając nas w tym samym miejscu, gdzie zaczynaliśmy. Nie przypominam sobie serialu, który odważyłby się na taki ruch, a już na pewno nie tak wcześnie, gdy oryginalny koncept działa.
Im dłużej się nad tym rozwiązaniem zastanawiam, tym pod większym jestem wrażeniem. Jasne, teraz wydaje się to perfekcyjnie logiczne – przez cały sezon mieliśmy wszak pod dostatkiem sygnałów, że Dobre Miejsce ma zaskakująco duże braki jak na rajską krainę, ale można było to wszystko zrzucić na karb Eleanor (ewentualnie pewne niechlujstwo ze strony scenarzystów). Nikomu nawet do głowy nie przyszło, by doszukiwać się tu oszustwa. Raczej współczuło się biednemu Michaelowi, którego Ted Danson obdarzył tak czarującą osobowością, że życzyło mu się jak najlepiej. Ukrycie podstępu pod jego niewinnie wyglądającą twarzą to chwyt wprost genialny, wywracający do góry nogami zarówno cały serial, jak i nasze myślenie o nim.
A to przecież dopiero początek (trudno sobie wyobrazić, by miało nie być 2. sezonu, ale na jego ogłoszenie będziemy pewnie czekać aż do upfrontów), bo konsekwencje finałowych wydarzeń dopiero przed nami. Twórcy staną przed trudnym wyzwaniem, czyli jak opowiedzieć jeszcze raz to samo, ale mając w rękach zupełnie inne karty, no i przede wszystkim wiedząc, że my wiemy. Możliwości jest bez liku, podobnie jak pytań, bo finał pozostawił całe mnóstwo otwartych kwestii. Co z Chidim i Tahani? Czy Jason i Janet mają wspólną przyszłość? Jeśli to było Złe Miejsce, to jak wygląda Dobre i czy w ogóle można się tam dostać?
Cała koncepcja zaświatów wygląda tak kusząco, że mam nadzieję, iż dowiemy się o niej więcej. Nie sądzę jednak, by przyćmiło to bohaterów, bo odkładając na bok zachwyt scenariuszem, trzeba przyznać, że "The Good Place" nie działałoby tak dobrze, gdyby Eleanor i reszta nie byli w tym szaleństwie wiarygodni. Ona ze swoją przemianą i zrozumieniem własnych błędów, Chidi z koszmarnym niezdecydowaniem, błagająca o uwagę Tahani i pocieszny Jason – wszyscy, choć mocno przerysowani, byli jednocześnie bardzo ludzcy. Tacy jak cały serial, który pod wymyślną, komediową fasadą krył zadziwiająco dużo prostego człowieczeństwa. No i jak świetnie przy tym bawił!