Śmierć i inne nastoletnie problemy. Recenzujemy "Riverdale" – nowy młodzieżowy serial CW
Mateusz Piesowicz
27 stycznia 2017, 19:03
"Riverdale" (Fot. CW)
"Archie got hot!" – oznajmia jedna z postaci w pierwszym odcinku "Riverdale" i trudno się z tym zdaniem nie zgodzić. Uwspółcześnienie komiksowych postaci to jednak nie wszystko, co serial ma w zanadrzu. Spoilery!
"Archie got hot!" – oznajmia jedna z postaci w pierwszym odcinku "Riverdale" i trudno się z tym zdaniem nie zgodzić. Uwspółcześnienie komiksowych postaci to jednak nie wszystko, co serial ma w zanadrzu. Spoilery!
Czy bohaterowie, którzy po raz pierwszy na papierze pojawili się niemal 80 lat temu, mają jeszcze w ogóle rację bytu? Włodarze CW wyraźnie wierzą, że tak i w sumie ich rozumiem. Kolejne wcielenia legendarnych postaci wydawnictwa Archie Comics od lat przypadają do gustu nowym pokoleniom nastoletnich odbiorców i nie widzę powodu, by z "Riverdale" nie było tak samo. Co nie znaczy rzecz jasna, że mamy do czynienia z serialem, którego absolutnie nie wolno przegapić.
Czym właściwie będzie "Riverdale", można było sobie całkiem dokładnie wyobrazić jeszcze przed premierą. Wystarczyła garść informacji – to kolejna produkcja CW, stworzył ją Roberto Aguirre-Sacasa (scenarzysta pracujący m.in. przy "Glee", związany także z wydawnictwem Archie Comics, dla którego zrobił choćby… "Archie Meets Glee"), a jednym z producentów jest Greg Berlanti. Nie był to zestaw rzucający na kolana, ale gwarantujący w miarę przyzwoity poziom już tak. I rzeczywiście, "Riverdale" na razie daleko do miana wielkiego hitu, ale wygląda na serial, który ma szansę sprawdzić się jako niezłe guilty pleasure, może nawet dla tych, którzy na młodzieżowe produkcje reagują alergicznie.
Choć będą oni musieli swoje wycierpieć, bo tutejsza fabuła to nastoletni świat w całej okazałości. Jasne, dostosowany do współczesności (na widok niektórych wyczynów Archiego jego pierwowzór prawdopodobnie zapadłby się ze wstydu pod ziemię), ale w gruncie rzeczy od dziesięcioleci trzymający się tych samych tematów. Trafiamy więc obowiązkowo do szkoły średniej w tytułowym miasteczku, gdzie poznajemy głównych bohaterów – Archiego (K.J. Apa), Betty (Lili Reinhart) i Veronicę (Camila Mendes) – i wraz z nimi przechodzimy po raz kolejny problemy dojrzewania. Buzujące hormony odgrywają tu oczywiście istotną rolę, ale niekoniecznie pierwszoplanową. Bo twórcy zadbali, by "Riverdale" miało do opowiedzenia również znacznie mroczniejszą historię, której centrum stanowi tajemnicza śmierć.
Serial reklamowany był jako młodzieżowe "Twin Peaks", co brzmiało na spore nadużycie i takim jest, ale nie ma wątpliwości, że twórcy starają się w jak największym stopniu uciec od schematów produkcji dla nastolatków, a nawet czasami nieco się nimi pobawić. Za odskocznię ma tu służyć w głównej mierze zagadkowa śmierć Jasona Blossoma (Trevor Stines). Śmierć, która niewielu poruszyła, bo i sama ofiara nie była szczególnie sympatyczna. Tym większe są więc wątpliwości, co do tego, co się naprawdę wydarzyło. Niewiele czasu potrzeba, by spostrzec, że co najmniej kilku mieszkańców Riverdale mogło mieć motyw, a jeszcze więcej coś ukrywa. Jak to w każdym małym miasteczku.
Podobieństwa z jednej strony do "Twin Peaks", a z drugiej do właściwie jakiegokolwiek serialu dla nastolatków nasuwają się same, ale przyznaję, że twórcy potrafią nimi całkiem nieźle pogrywać. Poczynając od obsady, w której wśród dorosłych można znaleźć choćby Mädchen Amick czy Luke'a Perry'ego (ten wygląda tak, że każdy, kto z rozrzewnieniem wspomina "Beverly Hills, 90210", poczuje się staro), a kończąc na (pop)kulturowych odniesieniach. Tymi "Riverdale" jest wręcz wypełnione i, co najważniejsze, potrafi z nich sensownie korzystać. Nie udaje bowiem, że tworzy nową jakość, lecz umiejętnie lepi z doskonale znanych składników, próbując znaleźć wśród nich swoją tożsamość.
I wcale nie jest w tych staraniach skazane na porażkę, choć po zaledwie jednym odcinku trudno jednoznacznie wyrokować, w jakim kierunku pójdzie. Bo jest tu potencjał i na klimatyczną historyjkę z dreszczykiem, i zwykły młodzieżowy romans, i metakulturowy pastisz. Wydaje się, że najlepszym, ale i najtrudniejszym rozwiązaniem byłaby próba połączenia tego wszystkiego w jedną całość, przy zachowaniu pełnej świadomości tego, jakim serialem i do kogo kierowanym się jest. Zadanie trudne, ale wykonalne. Widać to choćby po archetypicznym wątku miłosnego trójkąta między Archiem, Betty i Veronicą. Choć twórcy przed premierą twierdzili, że w ogóle go nie będzie, nie jest to do końca prawdą. Napięcie jak najbardziej jest, ale udało się (niemal) uniknąć jego najbardziej schematycznych elementów, a nawet przekształcić je na coś nieco głębszego niż "kogo wybierze Archie?".
Ta kwestia jest w gruncie rzeczy zupełnie nieistotna, bo sam Archie to najmniej intrygująca postać z trójkąta. Spora w tym zasługa nijakiego K.J. Apy, któremu jednak scenariusz wyjątkowo nie pomaga. Konflikt między pracą, szkołą i marzeniami jest tak oklepany, że nawet romans z nauczycielką wygląda przy tym odświeżająco, a ten również nam zafundowano. Nic więc dziwnego, że znacznie ciekawsze są wątki obydwu dziewczyn, w których udało się upchnąć kilka ciekawostek. Weźmy Betty, na pozór doskonale znaną postać idealnej dziewczyny z sąsiedztwa, której "ubarwiono" życie koszmarną matką, Adderallem i oczekiwaniami, którym trudno sprostać. I już papierowa blondynka okazuje się kryć pod uroczym uśmiechem co najmniej kilka różnych warstw.
O ile "Riverdale" będzie podążać podobnymi tropami przy innych swoich bohaterach, to jestem szczerze zainteresowany tym, jak dalej potoczą się ich losy. Na razie serial w większości przypadków dał nam tylko naszkicowane grubą kreską zarysy (najlepszy przyjaciel gej, szkolna zołza itd.), ale przy okazji potrafił również stanowczo pokazać, że nie zamierza uporczywie trzymać się stereotypów (bogata Veronica wcale nie okazuje się tak zepsuta, jak mogłoby się początkowo wydawać). Nie ma tu mowy o szczególnie wyrafinowanej scenariuszowej układance, lecz inteligencji i samoświadomości "Riverdale" odmówić nie mogę.
Dzięki temu serial powinien się sprawdzić i wśród swojej docelowej widowni, i tej, która zerknęła na niego z czystej ciekawości. Ma oczywiste wady, z pewnością traktowanie go jako poważnego dramatu obyczajowego czy jeszcze poważniejszego kryminału byłoby dużym błędem, ale oglądanie z przyjemnością co tydzień (w Polsce premierowe odcinki są dostępne w Netfliksie) wydaje się możliwe. A jeśli nawet nie do samego końca, to przynajmniej do momentu, gdy zabrzmi "Sugar, Sugar" – z pewnością w jakiejś nowoczesnej wersji.