Czas ognia, czas pogardy. Recenzja finału 4. sezonu "Wikingów"
Andrzej Mandel
2 lutego 2017, 19:31
"Wikingowie" (Fot. History)
Wreszcie dostałem to, co w "Wikingach" lubię najbardziej – krwawą bitwę, piętrową intrygę oraz przyjemną obietnicę czegoś nowego na koniec. Finał 4. sezonu oglądało się więc bardzo dobrze. Spoilery!
Wreszcie dostałem to, co w "Wikingach" lubię najbardziej – krwawą bitwę, piętrową intrygę oraz przyjemną obietnicę czegoś nowego na koniec. Finał 4. sezonu oglądało się więc bardzo dobrze. Spoilery!
Przedostatni odcinek 4. sezonu zostawił nas w momencie, w którym zaczynała się bitwa. Jak można było łatwo przewidzieć, nie poszła ona po myśli Anglosasów, ale też Aethelwulf dał radę się uratować z rzezi razem ze sporą liczbą wojska. Trwająca kilka minut scena bitwy nie zawiodła – to był dokładnie ten poziom, do którego "Wikingowie" nas przyzwyczaili. Było brutalnie, krwawo i trup słał się gęsto.
Bitwa była jednak dopiero początkiem i to nie tylko dosłownie. Jednym z jej skutków był bowiem ostateczny fortel mojej ulubionej postaci, króla Egberta, ale o tym później. Tymczasem mamy bowiem Anglosasów w panice i króla jako jedynego człowieka, który wie co robić, choć sprawia wrażenie szalonego. Po drugiej stronie mamy z kolei rzeczywiście szalonego Ivara, którego pomysły przemawiają masom do słuchu, i rozsądnego Bjorna, który wie, co chce osiągnąć.
Przyznam, że podobała mi się scena abdykacji Egberta na rzecz syna. Formalności ograniczone do minimum, ale jednak zachowane i cała władza w ręce Aethelwulfa. W tej abdykacji był ukryty sens, bo Egbert doskonale wiedział, co robi i jaki ma plan. Równie dobrze wiedział, co robi biskup, który wolał zostać (i umrzeć), byle nie dać poganom wypić znakomitych win z piwniczki. Przyznam, że ta motywacja do mnie przemawia…
Dochodzimy tym sam do najważniejszego moim zdaniem punktu odcinka, czyli ostatniego podstępu króla Egberta. Pamiętacie, jak dawno temu siedział z Ragnarem w czasie uczty i obaj sobie wyznawali nawzajem, że są cynicznymi sk…synami? Otóż to. Jednak cynizm Egberta (fantastyczny Linus Roache) nie przeszkodził mu poświęcić życia dla czegoś większego. A że przy okazji zadbał o znacznie lżejszą śmierć niż miał ją Aelia? Trudno mieć do niego pretensje. A my mogliśmy podziwiać, jak słaby i zamknięty w klatce król wodzi za nos synów Ragnara. I tylko zaślepiony nienawiścią i własnym szaleństwem Ivar sprzeciwiał się pomysłowi dogadania się z Egbertem. Pomysł, by podarować wikingom kraj, był genialny. Niby skąd bowiem ci biedni wikingowie mieli wiedzieć, że parę godzin wcześniej abdykował i nie ma już żadnych praw, by to robić?
Oczywiście w "normalnych" okolicznościach prawnicy mieliby sporo ubawu udowadniając, że akt ten powstał przed abdykacją dla jednej ze stron albo po abdykacji dla drugiej. Tylko że wtedy czas były nieco inne. Choć faktem też jest, że "Wikingowie" stali się już mocno ahistoryczni. Czy komuś to przeszkadza? Bo mnie przestało. Zresztą zawsze serial był nieco na bakier ze znanymi faktami, nawet jeśli potrafił z nich ładnie korzystać.
Finałowe sceny odcinka niosą nam obietnicę, że w następnym sezonie będzie się działo. Po pierwsze, Ivar wreszcie zabił jednego z braci i padło na Sigurda, który zupełnie słusznie podważał męskość brata. Notabene, niektórzy historycy uważają, że źródłem przydomka "Bez Kości" była właśnie impotencja, a nie problemy z nogami. Szczerze mówiąc z Sigurdem, chłopakiem o urodzie NRD-owskiego piłkarza z lat 80., rozstaję się bez żalu. Ta postać niewiele wnosiła do serialu. Na pewno jednak Ivar napytał sobie biedy, jeszcze większej niż chwilę wcześniej, gdy podważał atrakcyjnymi hasłami rozsądną linię postępowania Bjorna. A przecież czekają nas jeszcze problemy w Kattegat… Są też głosy, że Sigurd wcale nie zmarł (w teorii jest na to szansa), ale nie zmienia to problemów Ivara.
Poza tym oto pojawia się nam nowa postać – biskup ochoczo chędożący wdowę po własnej owieczce. W tej roli sam król Henryk, znaczy Jonathan Rhys Meyers. To niesamowite, że na ekranie pojawił się na około minutę, z czego połowę spędził na odgrywaniu chędożenia, a mnie już ciarki przechodzą na myśl, jaka to może być świetna postać w następnym sezonie. Takie niespodzianki to ja poproszę co odcinek.
W międzyczasie pożegnaliśmy się też z Helgą – zginęła z ręki dziewczynki, którą ocaliła w Hiszpanii i którą chciała traktować jak córkę. Zabójczyni sama popełniła samobójstwo, a Helga ostatni oddech oddała w ramionach Flokiego. Jestem ciekaw, jak wpłynie to na jego postać.
Podsumowując, druga połowa sezonu była dobra. Może nie był to hit na miarę seriali, którymi zachwycają się wszyscy, ale "Wikingowie" wrócili wreszcie do formy i znów stali się interesującym serialem. Wyraźnie też zaczyna być widać, że po słabszym okresie trwającym 1,5 sezonu, twórcy mają wreszcie jakiś pomysł na to, co ma się dziać. I dobrze.
Choć i tak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w następnym sezonie serial powinien nosić tytuł "Wikingowie: Następne pokolenie".