Jak zepsuć film i zrazić do siebie fanów. Recenzja "Training Day", serialowej wersji "Dnia próby"
Mateusz Piesowicz
4 lutego 2017, 19:03
"Training Day" (Fot. CBS)
Można zrobić telewizyjny remake filmu z pomysłem i wyczuciem. Można też zrobić to, co twórcy "Training Day" – pozbawić oryginał wszelkich zalet i dodać mnóstwo nowych wad. Spoilery.
Można zrobić telewizyjny remake filmu z pomysłem i wyczuciem. Można też zrobić to, co twórcy "Training Day" – pozbawić oryginał wszelkich zalet i dodać mnóstwo nowych wad. Spoilery.
Starałem się mieć dobre intencje, podchodząc do seansu "Training Day", nowego serialu CBS. Wiedziałem, że może się to źle skończyć, ale postanowiłem nastawić się na podkreślanie mocnych stron tej produkcji. Nie przewidziałem tylko tego, że "Training Day" nie będzie takich posiadać. Serial oparty na filmie "Dzień próby" Antoine'a Fuquy z 2001 roku to wzorcowy przykład nie tylko tego, jak nie powinno się sięgać po udane produkcje z dużego ekranu, ale również po prostu jak nie robić telewizji.
Rzecz jest nie tyle remakiem, co osadzoną w tej samej rzeczywistości kontynuacją filmu – trudno jednak zrozumieć, jaki właściwie był cel takiego zabiegu, poza rzecz jasna żerowaniem na popularności oryginalnego tytułu. Gdyby nie on, trzeba by "Training Day" uznać za kolejny niczym się niewyróżniający procedural. No ale nazwa jest, więc można się podpiąć pod dokonania poprzedników. Twórcy serialu robią to w najbanalniejszy z możliwych sposobów, powtarzając filmowe zawiązanie akcji i dodając tylko, że historia dzieje się 15 lat po wydarzeniach oryginału.
W tym, jak może pamiętacie, doświadczony detektyw przyjął pod swoje skrzydła nowicjusza, który szybko przekonał się, że policyjna rzeczywistość jest daleka od jego idealistycznych wyobrażeń. Tutaj dzieje się dokładnie to samo, a wspominanie filmowych postaci (konkretnie jednej) stanowi jedyne sensowne odwołanie do "Dnia próby". Poza tym mamy do czynienia z nową historią, więc jeśli nie widzieliście filmu, nie będzie to stanowić szczególnej przeszkody. Znacznie większą jest fakt, że serialowy "Training Day" po prostu nie nadaje się do oglądania.
Uwzględniając to, co zostało już powiedziane, zestawianie filmu i serialu nie ma więc większego sensu, ale skoro twórcy sami sobie zażyczyli takich porównań, to proszę bardzo. "Training Day" to popłuczyny po "Dniu próby" w absolutnie każdym aspekcie. Pół biedy, gdyby jeszcze serialowi twórcy tylko kopiowali. Niestety, próbują również nieudolnie dodać coś od siebie. A że stać ich głownie na pomysły takie, jak zamiana koloru skóry głównych bohaterów, to efekt jest, jaki jest.
Mamy więc detektywa Franka Rourke'a (Bill Paxton), którego metody radzenia sobie z największymi szumowinami z Los Angeles są mocno wątpliwe. Zostaje do niego przydzielony młody Kyle Craig (Justin Cornwell), który pod przykrywką współpracy ma monitorować zachowanie partnera i nie pozwolić, by ten przekroczył pewną granicę. Reszta jest już tylko ogromnym banałem wypchanym stereotypami i fabularnymi kliszami, uzupełnionym nadętymi dialogami, fatalnymi kreacjami aktorskimi i po prostu durną historią.
Czego innego się jednak spodziewać po serialu, który oscarową rolę Denzela Washingtona zamienia na Billa Paxtona (z całym szacunkiem do tego niezłego aktora)? Ten zapewne miał niezłą zabawę na planie, musząc wygłaszać ze śmiertelną powagą kwestie w stylu: "Policyjna robota jest jak seks". Szkoda tylko, że na nim kończy się lista osób czerpiących z tego przyjemność. Bo słuchanie i oglądanie Franka, chodzącego wcielenia stereotypu "białego gliny", to prawdziwa męka. Największym atutem filmu była sfera moralnej szarości, w której nurzał się bohater Washingtona – tutaj zastąpiono ją totalnie przerysowanym podejściem Rourke'a, któremu brakuje choćby odrobiny niejednoznaczności. Serial wręcz odwraca znacznie filmu, który uatrakcyjniał konflikt zasad i rezultatów poważną wątpliwością, co do moralności bohaterów. "Training Day" czyni z Franka banalnego bad guya, który wierzy, że cel uświęca środki. W jednej chwili zabija więc bez skrępowania tuzin przestępców, a zaraz potem odkłada pieniądze na studia dzieciaka z biednej dzielnicy. Przecież to rycerz w lśniącej zbroi, gdzie tu w ogóle jakieś dylematy?
Nie mam pojęcia, czy twórcy serialu w ogóle mieli je w planach, bo w premierowym odcinku tego nie widać. Również po drugim bohaterze, którego charyzmą bije na głowę nawet pojawiający się tu pawian. Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że umiejętnościami aktorskimi również wygrywa on starcie z Justinem Cornwellem, ale przecież nie jestem. Napiszę więc tylko tyle, że jego Kyle Craig to postać jeszcze mniej udana niż Frank – młody policjant z zasadami, który stopniowo zmienia swoje podejście… bla, bla, bla. Wszystko to już było i to w znacznie lepszych wersjach. Do tego dochodzą jeszcze obowiązkowe wspomnienia z dzieciństwa, retrospekcje z ojcem powtarzającym dęte hasła i ogromna, zmieniająca wszystko tajemnica. Dziękuję, postoję.
Będąc szczerym, do końca pilotowego odcinka wytrzymałem tylko ze względu na potrzebę napisania tego tekstu, bo miałem ochotę wyłączyć go już po pierwszej minucie, w której Frank zdążył wygłosić szalenie poważną mowę, a Kyle wyskoczył z 2. piętra eksplodującego budynku z dzieckiem w ramionach. Takiego stężenia kiczu w tak krótkim czasie nie oglądałem już dawno i muszę przyznać, że byłem w sporym szoku, zwłaszcza pamiętając filmowy oryginał. W "Training Day" twórcy zastosowali zasadę "mniej scenariusza, więcej wybuchów", więc dalej jest jeszcze lepiej. Mamy i broń przeciwpancerną w centrum Los Angeles, i barona narkotykowego poddanego operacji plastycznej i obowiązkową, "męską" scenę walki – bez broni, tylko gołe pięści. Absurd goni absurd, a ja się w sumie nawet cieszę, że twórców nie było stać nawet na migawki z "Dnia próby". Zniszczyli pamięć o filmie już w wystarczający sposób.
Przekonywać się, czy dalej będzie lepiej, absolutnie nie zamierzam i Wam też to odradzam. Lepiej już nawet wziąć się za jakikolwiek procedural, który przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest i nie podpina się pod nie swoją popularność. A najlepiej wyrzucić "Training Day" z pamięci i zapomnieć, że coś takiego w ogóle powstało – sądząc po oglądalności premiery, serial i tak długo z nami nie zostanie. Oby.