Które seriale warto oglądać? Oceniamy styczniowe nowości
Redakcja
7 lutego 2017, 12:33
"Seria niefortunnych zdarzeń" (Fot. Netflix)
Za chwilę zrobi się tłoczno od nowych seriali, a tymczasem podpowiadamy, na co ze styczniowych premier warto zwrócić uwagę. W zestawieniu m.in. "Tabu", "Seria niefortunnych zdarzeń", "Riverdale" i "Sneaky Pete".
Za chwilę zrobi się tłoczno od nowych seriali, a tymczasem podpowiadamy, na co ze styczniowych premier warto zwrócić uwagę. W zestawieniu m.in. "Tabu", "Seria niefortunnych zdarzeń", "Riverdale" i "Sneaky Pete".
"Beyond"
Nowy projekt telewizji Freeform (dawne ABC Family) to klasyczny przykład serialu młodzieżowego, który na tle innych podobnych do siebie produkcji nie wyróżnia się niczym szczególnym. W przeciwieństwie do nieźle napisanego "Riverdale", "Beyond" okazuje się być zlepkiem młodzieńczych problemów z nadprzyrodzonym twistem, który sprawia, że główny bohater teoretycznie może stawać w jednym rzędzie z Supergirl czy Flashem.
Mnie z trudem przyszło emocjonować się historią 13-letniego chłopca zamkniętego w ciele 25-latka, ale jestem w stanie zrozumieć, że dla przedziału wiekowego 10-15 ten serial może być całkiem strawny. Przystojny główny bohater, ładna partnerka (do tego z polskim twistem), równoległa rzeczywistość i przyzwoite efekty specjalne sprawiają, że mimo przeciętnej oglądalności "Beyond" ma już zapewniony drugi sezon. Duża w tym zasługa równoległej emisji m.in. na platformach internetowych, jak Hulu, gdzie łatwiej trafić do konkretnej grupy docelowej.
Problem w tym, że "Beyond" nawet w połowie nie stanie się takim hitem, jakim wciąż są "Słodkie kłamstewka", których żywot w telewizji dobiega końca. Freeform szuka nowych pomysłów, ale być może zamiast powielać kolejne do bólu przewidywalne schematy, następnym razem władze stacji postawią na coś bardziej oryginalnego? [Marcin Rączka]
"Emerald City"
Patrząc dziś na oglądalność "Emerald City", aż trudno uwierzyć, że jeszcze na początku stycznia amerykańska telewizja zapowiadała ten serial jako "Grę o tron" w świecie "Czarnoksiężnika z Krainy Oz". Produkcja NBC okazała się kolejnym niewypałem, historią do zapomnienia, na którą nie warto tracić czasu. Ale czy ktokolwiek czuje się tym faktem zaskoczony?
"Emerald City" okazał się kolejną nieudaną próbą umieszczenia w telewizji ogólnodostępnej serialu fantasy. To nigdy nie działało dobrze, może z wyjątkiem "Once Upon a Time", na którym serial NBC próbował się wzorować. Kultową powieść dla dzieci przeniesiono do czasów dzisiejszych, mieszając książkową historię z kilkoma współczesnymi twistami. I nawet jeśli w pilotowym odcinku udało się wychwycić kilka niezłych pomysłów, to i tak całość okazuje się mocno niestrawna.
Kiedy powstają setki seriali rocznie, trudno jest trafić idealnie z każdym projektem, który spełni oczekiwania widzów. NBC ma dobry sezon – uwagą przyglądam się, jak pomysłowo widzowie zaskakiwani są w "This Is Us" i jak mądrze napisana jest historia małej blondynki, która trafia do wątpliwego raju. Problem w tym, że na 10 odcinków "Emerald City" wydano prawdopodobnie więcej milionów dolarów, niż na wspomniane "This Is Us" czy też "The Good Place". Serial zachwyca wizualnie, ale w dzisiejszej telewizji ładne obrazki to nie wszystko. Liczy się treść.
Dziś "Emerald City" ogląda niecałe 3 mln widzów. Serial przechodzi niezauważony w piątkowe wieczory, a NBC poważnie zastanawia się, czy jest sens emitować wszystkie 10 odcinków (pokazano dopiero połowę sezonu). I tak oto historia Dorothy Gale zniknie za chwilę z telewizji przynajmniej na kilka lat, po czym znów projekt oparty na powieści L. Franka Bauma doczeka się jakiejś ekranizacji. Oby lepszej od "Emerald City" i być może tym razem w kinie? [Marcin Rączka]
"Lemony Snicket: Seria niefortunnych zdarzeń"
Netflix znów to zrobił – powtarzanie tych słów przynajmniej raz na miesiąc (jak nie częściej) zaczyna stawać się już nudne, ale co zrobić, gdy streamingowy gigant za nic nie chce zwolnić tempa. Tym razem padło na ekranizację jednego z klasyków współczesnej literatury dla młodych czytelników, czyli "Serię niefortunnych zdarzeń" Lemony'ego Snicketa (lub Daniela Handlera, jak wolicie). I co? I wszystko poszło zgodnie z planem – serial pochłania się jednym ciągiem, po drodze przebierając we wszelkiego rodzaju wspaniałościach.
Historia rodzeństwa Baudelaire'ów to nie tylko wierna adaptacja książkowego pierwowzoru (jak donosi nasz redakcyjny specjalista), ale również fantastyczna podróż dla widzów niezaznajomionych z oryginałem. Zapomnijcie o typowej familijnej opowieści – "Seria niefortunnych zdarzeń" nie dość że na różnorodne sposoby bawi się formą, nieraz choćby zwracając się bezpośrednio do nas za pomocą wszystkowiedzącego narratora (świetny Patrick Warburton), to przede wszystkim opowiada naprawdę poważną i ponurą historię, niekoniecznie sięgając przy tym po chwyty typowe dla opowieści dla młodszych widzów. Robi to z takim wyczuciem, a przede wszystkim szacunkiem do odbiorcy, że nie ma mowy o infantylności i uproszczeniach. To dorosły świat ze wszystkimi jego okropnościami widziany oczami dzieci – te natomiast bywają znacznie bardziej spostrzegawcze niż dorośli.
A już zwłaszcza trójka tutejszych bohaterów, bo Wioletka, Klaus i Słoneczko to rodzeństwo niezwykłe, a jednocześnie bardzo normalne. Strata rodziców i próby poradzenia sobie samemu w przerażającym świecie wypadają tu zaskakująco autentycznie, szczególnie biorąc pod uwagę przydarzające się bohaterom sytuacje. Ich przerysowana, surrealistyczna rzeczywistość rzadko kiedy bywa radosna, ale tym większa siła serialu, że potrafił wydobyć z niej najprawdziwsze emocje. One, w połączeniu z pierwszorzędnym wykonaniem, kapitalnym aktorstwem (Neil Patrick Harris przechodzi samego siebie – i to niejeden raz) oraz zaskakującym, nawet dla fanów książek, scenariuszem, dają całość, obok której nie wypada przejść obojętnie. [Mateusz Piesowicz]
"One Day at a Time"
Największe zaskoczenie serialowego stycznia. Spodziewaliśmy się kolejnego "dzieła wybitnego" 'a la "Fuller House", otrzymaliśmy dowód na to, że z każdego formatu da się ulepić dobry serial. Nawet z takiego typowego, tradycyjnego sitcomu, tworzonego w formacie wielu kamer.
W tym przypadku cała tajemnica leży w fantastycznej, pełnej energii obsadzie, niegłupim scenariuszu i wątkach społecznych, których jak na sitcom jest bardzo dużo. Serialowi należą się brawa już za to, że główną bohaterką uczynił samotną matkę dwójki nastolatków, Penelope Alvarez (Justina Machado), która jest weteranką z Afganistanu, z wszystkimi tego konsekwencjami – finansowymi, psychicznymi itd. Jej problemy pokazywane są w stu procentach na poważnie, choć oczywiście z komediową lekkością, a Machado jest wspaniała, niezależnie od tego, czy akurat śmieje się, czy płacze.
A otacza ją cudowna kubańska rodzina, w której to, co tradycyjne, cały czas walczy z tym, co nowoczesne. Tradycję reprezentuje babcia, Lydia (Rita Moreno – komediowe serce serialu), która przybyła do USA z Kuby w wieku 15 lat, przywożąc ze sobą gorącą krew, silne przekonania i trochę ciuchów w walizce. Jej przecieństwem jest 15-letnia Elena (Isabella Gomez), która ma fioła na punkcie spraw społecznych, praw kobiet i ekologii, zastanawia się, czy aby na pewno lubi chłopców, i dostaje białej gorączki na myśl o tym, że rodzina chce jej wyprawić tradycyjną quinceañerę.
"One Day at a Time" bazuje na wielu schematach – zarówno jeśli brać pod uwagę format, jak i treść – ale jest w stanie je przedefiniować, dzięki temu, że nie traktuje widzów jak idiotów, i dba o rozwój swoich bohaterów. To serial ciepły, sympatyczny i na swój sposób prawdziwy; serial, który nie buduje cukierkowej wizji rodziny, ale wciąż traktuje ją jak ostoję, a kiedy nowoczesność ściera się z tradycją, szuka kompromisu. To fajna odtrutka zarówno na ciężkie dramaty z antybohaterami, jak i sitcomową sieczkę w CBS-owskim stylu, którą ciągle jesteśmy zalewani. Jeśli nie jesteście przekonani, zobaczcie czołówkę. Jest przesympatyczna! [Marta Wawrzyn]
"Ransom"
Wierzę, że kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy telewizja CBS w końcu dostosuje się do obecnych trendów telewizyjnych. Dziś to miejsce, w którym emitowane są podobne do siebie seriale dramatyczne, które sukces z powodzeniem mogłyby odnosić 15 lat temu. I tak jest też z "Ransom", klasycznym dramatem proceduralnym, który – dla odmiany – nie skupia się na policjantach, detektywach czy lekarzach, a negocjatorach.
"Ransom" to przykład serialu, którego cały sezon zamówiono jeszcze przed początkiem prac nad kolejnymi scenariuszami. W tego typu przypadkach projekt otrzymuje dodatkowy kredyt zaufania, a twórcy mogą spokojnie pracować nad rozwijaniem swojej wizji. W "Ransom" trudno jednak wynaleźć jakąś wybitnie interesującą fabułę, a bohaterowie są po prostu nijacy. Pilotowy odcinek rozczarował, a kolejne tylko powielały schematy, jakie doskonale znamy z dramatów proceduralnych emitowanych na CBS.
"Ransom" nie ma w sobie nic oryginalnego, także dlatego że seriale o negocjatorach w telewizji pojawiały się już wielokrotnie (choćby kanadyjski "Flashpoint"), a przedstawianie pracy amerykańskiego det. Rutkowskiego (oczywiście dużo przystojniejszego) nie wzbudza żadnych emocji. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że CBS nie zdoła wyemitować nawet wszystkich nakręconych odcinków. Serial ogląda bowiem w niedzielne wieczory około 3 mln widzów, a to zdecydowanie za mało, by myśleć o kontynuacji. [Marcin Rączka]
"Riverdale"
Po dwóch odcinkach "Riverdale" – serial CW oparty na wydawnictwie Archie Comics – wydaje się mieć wszystko, co trzeba, żeby zostać naszym nowym ulubionym guilty pleasure. To produkcja młodzieżowa bardzo w stylu CW, czyli lekka, łatwa i przyjemna, ale też niegłupia. Nawet jeśli cała obsada, nie tylko damska, non stop występuje w pełnym makijażu, bohaterowie od początku są prawdziwymi ludźmi, a nie seksownymi manekinami, jak to się często w takich serialach zdarza.
Mamy więc znaną z komiksu trójkę nastolatków: rudego Archiego (K.J. Apa) – który tutaj jest gorącym przystojniakiem – poukładaną blondynkę Betty (Lili Reinhart) i mającą zadatki na złośliwą dziewuchę Veronicę (Camila Mendes). Z nimi będziemy przeżywać pierwsze miłości, szkolne dramaty, a także znacznie mroczniejsze przygody związane z zaskakującym morderstwem w Riverdale.
Samo miasteczko nie jest aż tak "twinpeaksowe" jak można było oczekiwać po zapowiedziach serialu, ale niewątpliwie jakąś nutkę surrealizmu i tajemniczości w sobie ma. A przede wszystkim prezentuje się wiarygodnie zarówno jako oprawa dla historii z małym dreszczykiem, jak i typowego szkolnego dramatu w amerykańskim stylu. Jest więc oczywiście lokalna knajpa i klimatyczne widoki nad jeziorem, są też cheerleaderki, futboliści i szkolne zołzy.
Serialowe "Riverdale" ma fajnych bohaterów, od pierwszego odcinka sprytnie wciąga i potrafi też sprawiać frajdę popkulturowymi odniesieniami ("Mad Men" już w pierwszym odcinku!). Twórcy umiejętnie korzystają ze sprawdzonych schematów i umieją się nimi bawić, nie wywracając wszystkiego do góry nogami. Wystarczy choćby spojrzeć na wątek słynnego trójkąta miłosnego, który niby jest i niby kręci się wokół Archiego, ale pozostawia bardzo duże pole do popisu dla obu dziewczyn (które zresztą na razie wydają się bardziej interesujące od głównego bohatera).
Serial ma również miłą dla oka dorosłą obsadę (m.in. Mädchen Amick i Luke Perry) i zdecydowanie wie, jak puszczać oczko do tych widzów, którzy naście lat już nie mają. Na długie piątkowe wieczory jak znalazł. [Marta Wawrzyn]
"Six"
Pierwszy, lecz zapewne nie ostatni serial w tym roku, wobec którego miałem pewne oczekiwania i musiałem przełknąć gorycz rozczarowania. Historia elitarnego oddziału amerykańskich komandosów z antyterrorystycznej jednostki Navy SEAL Team Six przeszła spore perypetie, by w końcu trafić na ekrany, ale efekt końcowy niestety nie wydaje się wart zachodu. Mamy bowiem do czynienia z dość pospolitym dramatem obyczajowym, dla niepoznaki przybranym w kostium serialu wojennego.
Nie byłoby to nic złego, nie ukrywam zresztą, że właśnie czegoś takiego się spodziewałem, gdyby nie fakt, że twórcy "Six" nawet nie próbują wyjść poza stereotypowe przedstawienie swoich bohaterów. Grupa komandosów, których imion nie zamierzam udawać, że pamiętam, to pozbawione głębi i obarczone schematycznymi problemami postaci, jakich pełno na małym i dużym ekranie. Jeden ma problem alkoholowy, drugiego dręczy sprawa z przeszłości, kolejnemu brakuje bliższego kontaktu z rodziną, a jeszcze inny stara się otrząsnąć po rodzinnej tragedii. Wszystkie te kwestie przerabiamy w ciągu kilkunastu minut, przeskakując od jednej do drugiej, nie mając czasu ani nikogo lepiej poznać, ani się tym zainteresować.
Ważne, że zadanie zostaje odbębnione – widzowie wiedzą, że dzielni żołnierze mają trudne życie osobiste i mogą spokojnie się skupić na oglądaniu akcji. Tej niestety również nie ma za dużo, bo "Six" skupia się na zaliczeniu jak największej ilości gorących tematów. Wróg poszukujący zemsty, radykalni islamiści, przemoc wobec kobiet. Na wszystko znajdzie się miejsce i wszystkiemu stawią czoła amerykańscy chłopcy, a jakże. Spodziewanie się po takim serialu szczególnie wyrafinowanego scenariusza byłoby oczywiście naiwnością, ale choćby bardziej przekonującej ułudy realizmu już oczekiwałem. No niestety. Dobrze, że przynajmniej sceny akcji wyszły nieźle. [Mateusz Piesowicz]
"Sneaky Pete"
Serial, przygotowywany początkowo dla telewizji CBS, opowiada o losach Mariusa Josipovicha (Giovanni Ribisi), nowojorskiego kanciarza, którego poznajemy jak wychodzi z więzienia. Ponieważ na jego życie czyha niejaki Vince (Bryan Cranston) – niegdyś gliniarz, obecnie gangster – to nasz bohater, który ma rzeczywiście niesamowitą smykałkę do przekrętów, postanawia zaszyć się w Connecticut, u dziadków swojego kumpla z celi, Pete'a, wmawiając im, że jest ich wnukiem we własnej osobie, niewidzianym od 20 lat. Dopomaga mu w tym przekonanie, że to bogata rodzina, którą szybko będzie mógł naciągnąć na 100 tysięcy dolarów, potrzebne do spłacenia długu. W rzeczywistości trafia do gromadki ludzi z mnóstwem problemów, którzy próbują przetrwać, prowadząc biznes polegający na pożyczaniu pieniędzy przestępcom na kaucje.
Cały pierwszy sezon to bezustanna zabawa w kotka i myszkę, którą prowadzą wszyscy ze wszystkimi. Trochę to przypomina "Ocean's Eleven", trochę "Banshee", trochę "Justified". Bryan Cranston znów przechodzi na złą stronę mocy i bardzo mu z tym do twarzy, zaś u jego boku zobaczycie Karolinę Wydrę. Rewelacyjni są Margo Martindale i Peter Gerety w roli dziadków Pete'a, a także Marin Ireland jako jego kuzynka. Przede wszystkim jednak serial należy do Giovanniego Ribisiego, który jest tak uroczy i zawadiacki w głównej roli, że można uwierzyć we wszystkie perypetie, które spotykają jego bohatera. Wszyscy są tu ludźmi z krwi i kości, dzięki czemu ich przygody od razu wkręcają, a przeżywane przez nich emocje wypadają zaskakująco wiarygodnie.
"Sneaky Pete" ma świetną obsadę, ma też charakter i wystarczająco dystansu do siebie, byśmy nie gniewali się na twórców za korzystanie ze schematów, które widzieliśmy setki razy na różnych ekranach. To najbardziej bezpretensjonalna rozrywka na świecie, a przy tym daleko jej do głupiej. Naprawdę się cieszę, że serial nie skończył jako kolejny procedural na CBS-ie, bo 1. sezon, pisany m.in. przez Grahama Yosta ("Justified"), pokazał, ile z takiej historii można wyciągnąć, jeśli scenarzystów nie rozpraszają sprawy tygodnia. [Marta Wawrzyn]
"Tabu"
Mrok, tajemnice, duszny klimat, XIX wiek i Tom Hardy. Według takiego przepisu Steven Knight ("Peaky Blinders") i reszta twórców przyszykowali nam jeden z najgłośniejszych tytułów początku tego roku i choć "Tabu" raczej nie zostanie serialowym klasykiem, to nie ukrywam, że mnie ta produkcja bardzo przypadła do gustu. Wszystko dlatego, że historia Jamesa Keziah Delaneya (Hardy) to naprawdę zgrabnie wykonana mieszanka politycznej intrygi w historycznym kostiumie z fantastyczną opowieścią, w której spotykają się afrykańskie wierzenia, kanibalizm, szamanizm i kto wie, co jeszcze.
Rzecz dzieje się na początku XIX wieku, gdy na wieść o śmierci ojca do Londynu wraca James Delaney, czym wzbudza sensację w tamtejszym światku. W końcu nie na co dzień objawia się postać, która dawno temu została uznana za zmarłą. A że sam James swoim zachowaniem podsyca otaczającą go aurę grozy i tajemniczości, szybko zaczynają się wokół niego dziać rzeczy niezwykłe. Dodajmy jeszcze do tego kontekst polityczny, bo młody Delaney odziedziczył po ojcu kawałek ziemi na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej, którym są mocno zainteresowani wszyscy liczący się gracze ówczesnego świata.
Można więc "Tabu" oglądać jako historyczny dramat i śledzić sposoby, w jakich swoich interesów doglądali Amerykanie, Anglicy i Kompania Wschodnioindyjska, ale byłoby to dość nużące. Co innego, gdy dodamy do tego mistycyzm, porcję brutalności (ale bez nadużywania) i szczegółowo odtworzone historyczne realia. Nie jest to coś, czego nie widzielibyśmy nigdy wcześniej, ale tutaj poszczególne elementy naprawdę dobrze do siebie pasują, tworząc piekielnie klimatyczną układankę, której śledzenie to autentyczna przyjemność. No i ten Tom Hardy zagarniający dla siebie praktycznie cały ekran! Taką rozrywkę to ja rozumiem. [Mateusz Piesowicz]
"The Halcyon"
Mam problem z tym serialem, bo po naprawdę obiecującym początku, który rozbudził nadzieję na serial mogący godnie zastąpić "Downton Abbey", "The Halcyon" ugrzązł w nudnych i schematycznych wątkach, z których póki co nie widać drogi wyjścia. A szkoda, bo intrygi, romanse i awantury w wykonaniu brytyjskich wyższych sfer zawsze ogląda się z przyjemnością.
Nie inaczej jest w tym przypadku, bo na pewno nie można serialowi ITV odmówić efektownej otoczki. Akcja rozgrywa się w 1940 roku w Londynie, mamy więc okres wojenny, ale zawierucha jeszcze nie zdążyła zapukać do drzwi szacownych Brytyjczyków – ci więc nic sobie nie robią z doniesień zza kanału La Manche, spędzając dni tak, jak do tej pory. Centrum wydarzeń stanowi tytułowy hotel, w którym styka się ówczesna śmietanka towarzyska i całkiem zwykli ludzie, licznie reprezentowani przez tutejszych pracowników. Okoliczności sprzyjają więc namiętnościom, sekretom, kłamstwom oraz zakazanym i zranionym uczuciom, a że wszystkiemu towarzyszy często rozbrzmiewający w hotelowych korytarzach jazz, łatwo dać się temu porwać.
Przynajmniej na samym początku, bo potem niestety trzeba wrócić do rzeczywistości i zacząć śledzić fabułę. A ta wręcz roi się od banałów. Nie oczekiwałem tu nie wiadomo czego, ale twórcy poszli na największą łatwiznę, wymyślając tak schematyczne wątki, że ich oglądanie jest po prostu nużące. Wielka szkoda, bo "The Halcyon" w dalszym ciągu wygląda i brzmi znakomicie, posiada grono sympatycznych postaci oraz masę kapitalnych aktorów. Do tego jest niezmiennie stylowe i seksowne – nie psujcie tego banałami, drodzy twórcy! [Mateusz Piesowicz]
"The Mick"
Gdy rodzice trójki dzieciaków z obawy przed wymiarem sprawiedliwości uciekają z kraju, pozostawiając swoje pociechy pod opieką niezbyt odpowiedzialnej ciotki Mickey, to wiemy, że mamy do czynienia z banalnym sitcomem telewizji ogólnodostępnej. Familijne komedyjki o lekkoduchach, którzy nagle zostają zmuszeni do przyjęcia poważnych obowiązków, można już liczyć w dziesiątkach tytułów (jeśli nie więcej), a produkcja FOX-a nawet w tym mało wyszukanym gronie niczym szczególnym się nie wyróżnia.
"The Mick" niby próbuje znaleźć sobie miejsce gdzieś pomiędzy grzecznymi rodzinnymi sitcomami, a ostrzejszymi produkcjami rodem z kablówek, ale efekt tego jest mizerny. Dostajemy w gruncie rzeczy zestaw tych samych, opatrzonych żartów, wśród których prym wiedzie zderzenie pochodzącej z nizin społecznych głównej bohaterki z wyższą klasą eleganckiej dzielnicy w Greenwich. Twórcy nie oszczędzają nam absolutnie żadnej komediowej kliszy, począwszy od rozpieszczonych dzieciaków, a skończywszy na otyłej latynoskiej gosposi.
Szkoda w tym wszystkim tylko grającej główną rolę Kaitlin Olson ("It's Always Sunny in Philadelphia"), której komediowy talent zdecydowanie zasługuje na coś lepszego. Póki co jednak się na to nie zanosi, bo serial dostał zamówienie na cały sezon (17 odcinków), nadrabiając topniejącą z tygodnia na tydzień oglądalność popularnością na platformach streamingowych. Schematy trzymają się mocno. [Mateusz Piesowicz]
"Z: The Beginning of Everything"
Na "Z: The Beginning of Everything" czekałam bardzo, w nadziei że będzie to jedna z tych produkcji, które przełamią klątwę wiszącą nad serialami dramatycznymi Amazona. Nie będzie. Serial o szalonym małżeństwie Fitzgeraldów, które w jakimś stopniu ukształtowało to, co teraz myślimy o "ryczących latach 20.", popełnia największy możliwy grzech, jaki w tym przypadku dało się popełnić. Czyli jest nudny, banalny i skrajnie odtwórczy. Jeśli czytaliście książki F. Scotta Fitzgeralda, Amazon niczym Was nie zaskoczy – to ci sami bohaterowie, to samo życie, tylko zbanalizowane, strywializowane i dopasowane do potrzeb mało wymagającego widza.
Ale odtwórczy scenariusz czy średniej jakości dialogi to jeszcze nie największy problem "Z". Największy błąd popełniono przy castingu. Scott i Zelda byli i do dziś są tak atrakcyjną parą, bo byli bardzo młodzi, co było widoczne zarówno w ich sposobie myślenia, jak i, co tu dużo mówić, wyglądzie. Obsadzanie 36-letniej Christina Ricci w roli 18-letniej Zeldy to nieporozumienie, bo nawet jeśli makijaż jest w stanie uczynić cuda, to i tak czegoś zawsze zabraknie. Choć w tym przypadku raczej chyba można mówić o nadmiarze – widać, że Ricci bardzo się stara, jej gra jest przedramatyzowana, a południowy akcent zdrowo przesadzony. Z kolei 37-letni David Hoflin – grający na początku 22-letniego Scotta – jest tak cudownie bezbarwny, że cała reszta nie ma już większego znaczenia. Tego faceta i tak zapomina się chwilę po seansie.
Na drugim planie zdarzają się fajne postacie – o, choćby siostry Eugenia i Tallulah Bankhead (Natalie Knepp i Christina Bennett Lind) – ale to za mało, żeby tchnąć w ten twór życie. "Z: The Beginning of Everything" ogląda się jak średniej jakości ekranizację jednej ze szkolnych lektur, na które chodzi się do kina całymi klasami. Niby wszystko jest na swoim miejscu – Zelda jest temperamentną dziewuszką z Południa, Scott romantycznym samolubem i alkoholikiem, wszyscy noszą wspaniałe stroje, w serialu non stop brzmi jazz i leje się szampan. Gdzieś tam pomiędzy słowami da się odnaleźć nutkę charakterystycznej melancholii, a i typowych dla tej pary dramatów małżeńskich nie brakuje, a jednak to za mało. Serialowi Scott i Zelda bardziej przypominają manekiny wrzucone w świat, który nie istnieje, niż dwójkę ludzi z krwi i kości, żyjących pełnią życia w najbardziej niesamowitym z miast.
Oczywiście serial obejrzeć się da, i to nawet bez większego bólu – zwłaszcza jeśli lubi się jazz, "Wielkiego Gatsby'ego" i piękne stroje – ale nic lepszego nie da się o nim powiedzieć. Nie ma tu ani młodości, ani świeżości, ani oryginalności. Jest toporny scenariusz i dwójka czterdziestolatków, którzy im bardziej się starają, tym większą ponoszą porażkę.
Jeśli chcecie zobaczyć "prawdziwych" Fitzgeraldów, polecam film "O północy w Paryżu" Woody'ego Allena. Te kilka minut z Alison Pill i Tomem Hiddlestonem jest warte więcej niż cały sezon "Z: The Beginning of Everything". [Marta Wawrzyn]