Przeklęte życie Davida Hallera. Recenzujemy "Legion" – komiksowy serial, jakiego jeszcze nie było
Mateusz Piesowicz
7 lutego 2017, 22:00
"Legion" (Fot. FX)
Proszę państwa, mamy hit. Połączenie umysłu stojącego za "Fargo" ze światem komiksów Marvela musiało dać wybuchowy efekt, ale skali tej eksplozji nie przewidział chyba nikt.
Proszę państwa, mamy hit. Połączenie umysłu stojącego za "Fargo" ze światem komiksów Marvela musiało dać wybuchowy efekt, ale skali tej eksplozji nie przewidział chyba nikt.
Wyobraźcie sobie, że całe Wasze życie od początku zmierzało prostym krokiem ku szaleństwu. Kolejne jego etapy tylko utwierdzały Was w przekonaniu, że nie pasujecie do rzeczywistości, ta natomiast stawała się z czasem coraz bardziej odległa, a nawet złowroga. Fakty mieszały się ze snami, te trudno było odróżnić od wizji, a prawda wydawała się bardziej ulotna niż najkrótsze chwile. Dla umysłu w takim stanie pomoc psychiatryczna to już nie możliwość, lecz absolutna konieczność. I właśnie wtedy gdy już trafiliście do miejsca, w którym, wedle wszelkich przesłanek, powinniście się znaleźć, a Wasz stan zaczynał się normować, okazuje się, że wcale nie zwariowaliście. No, przynajmniej nie do końca. Obłęd? Dla Davida Hallera to codzienność.
David jest bohaterem "Legionu", nowego serialu osadzonego w komiksowym świecie Marvela, ale nie tym, który znacie choćby z produkcji Netfliksa. Tym razem na tapetę wzięto rzeczywistość, w której na co dzień żyją X-Meni, a konkretnie jej jednego mieszkańca, powołanego do życia przez Chrisa Claremonta i Billa Sienkiewicza w latach 80. David lub, jak wolicie, właśnie tytułowy "Legion" to młody mutant, nieświadomy ani faktu, że jego rzekoma schizofrenia to nie choroba, ani tego, komu swoje umiejętności zawdzięcza. Serial na razie na ten temat milczy, więc i ja nie będę uprzedzał faktów (które pewnie i tak wszyscy znacie). Zwłaszcza że te sprowadziłyby na "Legion" widmo powiązań z filmowym uniwersum, a w tym przypadku pasują one jak kwiatek do kożucha.
Wszystko dlatego, że produkcja stacji FX "komiksową" jest tylko z nazwy. Zapomnijcie o fikuśnych trykotach bohaterów DC czy nawet ratujących własną dzielnicę marvelowych ponurakach z Netfliksa. "Legion" prezentuje zupełnie inne podejście, od serii-matki biorąc właściwie tylko świat zaludniony mutantami i przetwarzając go na swój własny sposób. Nie traktujcie go więc jako kolejnego elementu cyklu o X-Menach, bo będziecie rozczarowani. Najlepiej do "Legionu" podchodzić z zupełnie czystym umysłem, zapominając o jakichkolwiek komiksach i pozwalając twórcom prowadzić nas za rękę po wytworze ich wyobraźni. Albo raczej dając się im brutalnie wepchnąć do tego szalonego świata i pozwolić się porwać jego nurtowi.
Inne podejście, a już zwłaszcza próby logicznego uporządkowania ekranowych wydarzeń mogą, przynajmniej na początku, powodować ból głowy. Nie znaczy to rzecz jasna, że serialowi brakuje sensu. Wręcz przeciwnie, gdy już przywykniecie do sposobu, w jaki prowadzona jest tu narracja, dostrzeżecie bardzo wyraźne powiązania między poszczególnymi scenami i wątkami. Zanim to się jednak stanie, musi minąć trochę czasu, dlatego z pełnym przekonaniem stwierdzam, że "Legion" to serial, który zyskuje z każdym seansem. Oczywiście nie zmienia to faktu, że najlepiej zapamiętuje się pierwszy, który dla wielu z Was będzie zapewne tym samym, co dla mnie – kompletnym szokiem.
Noah Hawley, czyli twórca "Fargo", postanowił bowiem bardzo dosłownie wziąć sobie do serca myśl o pełnym zrozumieniu własnego bohatera i wyczynia z serialem takie cuda, że nietrudno byłoby go samego posądzić o schizofrenię. Reżyserowany przez Hawleya we własnej osobie pilot to absolutna jazda bez trzymanki, nieskrępowana żadnymi ogólnie przyjętymi zasadami. Chronologia zdarzeń? Dobre dla początkujących. Oddzielanie fantazji od rzeczywistości? A gdzie w tym zabawa? Trzymanie się jednej konwencji opowiadania? Nuda. Spójny styl? No chyba żartujecie.
Sam początek może być jeszcze nieco mylący, bo sprawia wrażenie w miarę normalnego, skrótowego przedstawienia dotychczasowego życia naszego bohatera, ale nie musi minąć wiele czasu, by nic już nie zdawało się tu zwykłe. Poznajemy bowiem Davida (Dan Stevens) w coraz większych szczegółach, a te rzadko kiedy bywają normalne. Narracja przeskakuje swobodnie między przeszłością a teraźniejszością, oczywiście nigdy o zmianach nie uprzedzając, a my początkowo możemy się tylko domyślać, o co w tym wszystkim chodzi. Pewną pomocą jest miejsce, w jakim znajduje się nasz bohater, czyli szpital psychiatryczny, bo tamtejsze sceny wydają się mieć dość solidne fundamenty. Szybko się jednak przekonacie, że takie pojęcie nie ma miejsca bytu w "Legionie". Hawley z wręcz niezdrową radością wyszarpuje nam z rąk wszystkie logiczne argumenty i ma się przy tym wrażenie, że czerpie przyjemność z naszej totalnej dezorientacji. Serial atakuje zmysły z ogromną mocą, jak gdyby chciał udowodnić, że przeżycie audiowizualne może być zupełnie wystarczające i do niczego nie potrzebuje fabuły.
Ta jednak jest, ale zauważycie to w pełni dopiero wtedy, gdy minie szok spowodowany pierwszym kontaktem z serialem. Nie musicie się obawiać, że "Legion" to pusty realizacyjny popis. Noah Hawley doskonale wiedział, co robi, wybierając taką, a nie inną formę. Twórca serialu w pewnym sensie umieszcza nas "w głowie" Davida, pozwalając choć przez chwilę poczuć to, co towarzyszy bohaterowi w każdej sekundzie jego życia. Przeżycie to trudne do opisania, ale jak się okazuje, jak najbardziej możliwe do zekranizowania. Przy okazji wymagające sporej odwagi, bo jestem przekonany, że część widzów odpuści sobie przygodę z "Legionem" już po kilku minutach, zniechęcona tym, co zobaczą. Dla wątpiących mam dobrą i złą wiadomość – kolejne odcinki (widziałem na razie trzy) nieco się uspokajają, ale nigdy do końca nie porzucają pierwotnego stylu.
Zagłębiają się za to bardziej w samą opowieść, która stopniowo zaczyna nabierać wyraźniejszych kształtów, przedstawiając nam także swoich bohaterów. Ci to natomiast tak specyficzny zbiór osobliwości, że od razu przywodzi na myśl postaci powołane do życia przez Hawleya przy okazji "Fargo". Nieprzypadkowo, bo twórca zabrał ze sobą z 2. sezonu wspomnianego serialu Rachel Keller i Jean Smart. Zwłaszcza ta pierwsza robi ogromne wrażenie, rosnąc w oczach praktycznie z każdą kolejną sceną. Jej Syd Barrett (nieprzypadkowo nazwana po jednym z założycieli Pink Floyd) to po części melancholijna dziewczyna z problemami, a po części szalenie skomplikowana osobowość uciekająca prostym schematom. To samo można zresztą powiedzieć o większości tutejszych bohaterów, z których każdy ma w sobie jakiś charakterystyczny rys, a grono świetnych wykonawców (m.in. Aubrey Plaza, Jeremie Harris, Katie Aselton) nie pozwala o nikim zapomnieć.
Pytanie tylko, na ile pewni możemy być tego, kto i co z przedstawionych tu wydarzeń jest prawdziwe. Widzimy świat oczami Davida, więc nikt nie ukrywa tego, że możemy być oszukiwani. I pewnie jesteśmy, ale poznanie, w którym dokładnie miejscu, nie jest póki co możliwe. Co jednak najważniejsze, "Legion" i jego twórca nie czynią z fabularnych zgadywanek nadrzędnego celu. Siłą serialu jest przede wszystkim to, że jego główny bohater znajduje się w dokładnie takim samym położeniu, co my. David nie ma bladego pojęcia, co się dzieje i jest w swoim pogubieniu bardzo autentyczny, co zawdzięcza świetnej roli Dana Stevensa. Brytyjczyk znakomicie odnajduje się w tym szaleństwie, przekonująco wypadając praktycznie w każdym wcieleniu, nieważne, czy akurat mamy do czynienia ze szczęśliwym Davidem, czy przerażonym. A trzeba pamiętać, że jeden stan dzieli od drugiego bardzo cienka granica. To właśnie w takich momentach, gdy gwałtownie przeskakujemy z jednej emocji w drugą, najwyraźniej widać, że "Legion" to tylko w minimalnym stopniu komiksowa adaptacja – tak wiarygodnego portretu udręczonego umysłu w telewizji jeszcze nie było.
Można zwariować od prób pojęcia, o co w tym wszystkim biega, można też po prostu od stylu, w jakim nam to zaserwowano. Wystarczy zerknąć na zdjęcia, by zrozumieć, o czym mówię, a zapewniam Was, że nie oddają one w najmniejszym stopniu kolorowego szału, jaki panuje na ekranie. Styl "Legionu" to kolejny fundament psychodelicznego tonu, w którym utrzymany jest serial. Marta wspominała, że retro spotyka się tu z futuro, a ja mogę tylko dodać, że jestem absolutnie oszołomiony widokiem i nawet jakbym chciał, to nie bardzo potrafię wysnuć z niego jakieś odkrywcze wnioski. Może poza takim, że oderwanie od konkretnego czasu i przestrzeni pasuje tu jak ulał.
O bardziej konstruktywne przemyślenia na temat "Legionu" będziemy mogli się pokusić dopiero za jakiś czas, ale już teraz można powiedzieć tyle, że mamy do czynienia z serialem bez dwóch zdań wyjątkowym. Noah Hawley znów otarł się o doskonałość (może nawet więcej niż "otarł", muszę to jeszcze raz obejrzeć), tworząc rzecz pod każdym względem unikatową, zapierającą dech i przemawiającą swoim własnym głosem w świecie, w którym oryginalność nie jest szczególnie pożądaną cechą. Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi nas ta niezwykła serialowa podróż, ale dawno już nie byłem tak przekonany, pisząc, że bardziej niż finał tej wędrówki interesuje mnie wszystko to, co czeka nas po drodze.
Recenzja jest przedpremierowa. "Legion" debiutuje w FOX Polska w czwartek 9 lutego o godz. 22:00. Kolejne odcinki w czwartki o tej samej porze.