10 najlepszych seriali 2011 roku wg Marty Wawrzyn
Marta Wawrzyn
25 grudnia 2011, 19:49
Kończy się rok, więc, niezależnie od tego, jak sztampowo to brzmi, pora na podsumowania. Na Serialowej będziemy prezentować w najbliższych dniach nasze dziesiątki najlepszych seriali minionego roku.
Kończy się rok, więc, niezależnie od tego, jak sztampowo to brzmi, pora na podsumowania. Na Serialowej będziemy prezentować w najbliższych dniach nasze dziesiątki najlepszych seriali minionego roku.
Na mojej liście najlepszych z najlepszych 2011 roku są głównie seriale dobrze wszystkim znane. Stawiam raczej na nowości niż produkcje, które są z nami od lat, z prostego powodu: zazwyczaj pierwsze sezony są najciekawsze. Potem nawet najlepsza historia widzowi się nudzi, zwłaszcza jeśli scenarzyści powtarzają wciąż te same chwyty. Nie jestem pewna, czy wybrane przeze mnie nowości będą coś warte za rok – ale co tam! Oto moja dziesiątka – która właściwie jest jedenastką.
10. "30 Rock" i "Suburgatory". Nie mogłam się zdecydować, czy wolę nie do końca typową komedię, która zaliczyła słaby sezon i długą przerwę, czy zupełnie nietypową komedię, która miała do tej pory zaledwie kilka odcinków – wybrałam więc obie. "30 Rock" w Stanach Zjednoczonych zgarnia wszelkie możliwe nagrody niezależnie od tego, czy akurat przechodzi kryzys, czy jest rewelacyjne. W Polsce z jakiegoś powodu ten serial jest niedoceniany. Niesłusznie, bo to jedna z najciekawszych komedii ostatnich lat – bez durnego śmiechu z puszki, oklepanych gagów i postaci, bez całych wiader banału, jakie wylewają na widzów twórcy sitcomów. Jeśli na dodatek bawią Was żarty dotyczące amerykańskiej polityki i mediów, zdecydowanie jest to coś dla Was.
"Suburgatory" uwielbiam za sarkazm i za duet Jane Levy – Jeremy Sisto. Przygody ich postaci, ojca i córki z Nowego Jorku, którzy zamieszkali na aż za bardzo typowym amerykańskim przedmieściu, są cudownie wdzięczne. Czasem dochodzi do zbyt oczywistych przerysowań, ale potknięcia zdarzają się nawet najlepszym. Jane, która była znana do tej pory właściwie tylko z drugoplanowej roli w "Shameless", jest przeuroczo irytująca w roli Tessy, nastolatki wyraźnie inspirowanej filmową Juno. Gdybym miała 15 lat, zdecydowanie chciałabym mieć taką przyjaciółkę.
9. "True Blood". Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że 4. sezon był fatalny. Zgadzam się – ale i tak "True Blood" oglądam i lubię. Za klimat, muzykę, fantastyczny czarny humor, rozmaite smaczki podkreślające, że dzieje się to na moim ukochanym Południu, no i oczywiście za najbardziej seksowny trójkącik w dzisiejszej telewizji. Ale jeśli nie zrobią czegoś z fabułą, i mam tu na myśli coś sensownego, a nie cokolwiek, za rok tego serialu już na tej liście nie będzie. Choć powroty króla Russella i wielebnego Newlina zapowiadają się chyba całkiem nieźle, prawda?
8. "Shameless". Najbardziej brytyjski z amerykańskich seriali. Długo nie potrafiłam się za niego zabrać, bo boję się amerykańskich wersji brytyjskich produkcji, zwłaszcza o piciu, seksie, trawce i innych rozrywkach społecznych dołów. Ta, o dziwo, jest całkiem udana. W dużej mierze czynią ją taką aktorzy, w szczególności William H. Macy w zupełnie nowym wydaniu i śliczna Emmy Rossum, w której swego czasu kochał się pewien upiór. Wielki plus za to, że wszyscy tu są jacyś i ani twórcy, ani aktorzy nie wahają się iść na całość.
7. "The Hour". Tegoroczna brytyjska perełka. Utrzymana w klimacie filmu noir historia, w której jest wszystko, czego trzeba: barwna epoka, niebanalne postaci, porządna historia miłosna i – last but not least – mroczna historia, w którą uwikłane są najważniejsze osoby w państwie i w telewizji BBC. Cudownie jest na to wszystko patrzeć, zwłaszcza że były to czasy, kiedy dziennikarze (są nimi główni bohaterowie serialu) zajmowali się czymś więcej niż wymyślaniem chwytliwych tytułów. Jeśli jeszcze nie znacie "The Hour", a lubicie klimat lat 50., zerknijcie do mojej recenzji (spoilery są, ale niewielkie), a potem oglądajcie, oglądajcie.
6. "Revenge". Serial, który na początku zachwycił mnie sposobem, w jaki pokazano bogaczy z Hamptons. Po pięknych pomieszczeniach snują się odziane w sukienki w pastelowych kolorach kobiety – i knują. Wszystko tu jest tajemnicą (zazwyczaj poliszynela), wszyscy tu wszystkich nienawidzą, wszyscy kogoś udają, wszyscy wiedzą, jak przemycać subtelne złośliwości w ugrzecznionych konwersacjach. Dziewczyna, która przyjechała, żeby się na nich zemścić, miała zatrząść tym światem. I z tym już jest różnie – plan zemsty Emily momentami poraża zbyt prostymi czy wręcz pozbawionymi logiki rozwiązaniami. Ale cóż, nie oglądam tego serialu dla genialnych zagadek kryminalnych.
5. "The Big Bang Theory". Sheldon i spółka bawili mnie, bawią i wygląda na to, że bawić będą, dopóki "The Big Bang Theory" będzie trwać. I tyle.
4. "Homeland". Wspaniały, przemyślany, świetnie zagrany, pełen niestandardowych rozwiązań fabularnych serial, który zapewne byłby wyżej na tej liście, gdyby nie finał. Nie wiem, czemu oni nam to zrobili (a właściwie wiem – Showtime chciał Lewisa na 2. sezon), ale machnę na razie na to wszystko ręką i przez rok postaram się pamiętać to, co było w "Homeland" dobre. Bo trochę tego było.
3. "The Good Wife". Serial, na który zerkałam z przyjemnością od początku, ale dopiero w trakcie 2. sezonu go pokochałam. Przyczyna? Eli Gold. Kampania wyborcza, którą prowadził w 2. serii, była prawdziwym majstersztykiem, zaskakująco zgrabnie złożonym ze schematów, jakie w ostatnich latach można było zauważyć w amerykańskiej polityce. Na dodatek sprawy sądowe nie nużyły, a życie prywatne głównych bohaterów stało się totalnym szaleństwem, do którego spełnienia doszło w 3. sezonie. I choć złapanie króliczka już nie jest tak fajne jak jego gonienie, "The Good Wife" wciąż pozostaje w pierwszej trójce moich ulubionych seriali.
2. "Boardwalk Empire". Myślałam, że nie dadzą rady utrzymać poziomu z 1. serii – ale myliłam się i to bardzo! W 2. sezonie odcinki świetne przeplatały się z doskonałymi, drugoplanowi bohaterowie raz po raz udowadniali, że są równie potrzebni co Nucky, zakończona mocnym finałem intryga okazała się zgrabnie napisana i zaplanowana w tej formie od dawna, a po drodze było mnóstwo smaczków i fantastycznych dialogów, umilających nam chwile, w których nic się nie działo. A do tego jak zwykle – świetna muzyka, doskonała scenografia, piękne suknie kobiet i bogate garnitury mężczyzn. Widać oczywiście ten przepych, widać, że w to wszystko włożona została wielka kasa – ale posiadanie kasy to nie grzech, jeśli twórcy wiedzą, co z tą kasą zrobić.
1. "Breaking Bad". Pod nieobecność facetów z Madison Avenue (i ich kobiet) historia nauczyciela, który po odkryciu, że choruje na raka, zaczął produkować najczystszą metaamfetaminę na rynku, to mój zdecydowany faworyt. Zwłaszcza że 4. sezon miał fantastycznego bohatera drugiego planu – granego przez Giancarlo Esposito Gusa, który podniósł poziom adrenaliny do nieprawdopodobnego poziomu. Genialny plan, który sprawił, że Walter i Jesse znów przeżyli i znów stali się nieco mądrzejsi, to jedna z najlepszych łamigłówek, jakie kiedykolwiek widziałam w serialach. Najlepsze jest tu zresztą wszystko: aktorstwo, scenariusz, dialogi i chwile milczenia, wspaniałe, artystyczne zdjęcia. "Breaking Bad" to po prostu numer 1.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu bardzo dobrych seriali na tej liście nie ma – niekoniecznie dlatego, że ich nie polecam. Po prostu nie zmieściły się w dziesiątce (jedenastce), która w tym roku z różnych powodów przypadła mi do gustu najbardziej. Jeśli chcecie poznać moją opinię na temat konkretnego serialu, pytajcie w komentarzach.
W najbliższych dniach poznacie typy innych redaktorów, tymczasem powiedzcie mi, czemu mam kiepski gust. Z góry dzięki za wszystkie komentarze!