Nasz top 12: Najlepsze serialowe duety policjantów
Redakcja
14 lutego 2017, 21:29
"Brooklyn 9-9" (Fot. NBC)
Z okazji debiutu "Brooklyn 9-9" w Comedy Central (w środę o godz. 22:00) zapraszamy na przegląd serialowych par policjantów. Od tych absurdalnie zabawnych aż po najpoważniejszych na świecie!
Z okazji debiutu "Brooklyn 9-9" w Comedy Central (w środę o godz. 22:00) zapraszamy na przegląd serialowych par policjantów. Od tych absurdalnie zabawnych aż po najpoważniejszych na świecie!
Jake Peralta i Raymond Holt – "Brooklyn 9-9"
Przegląd zaczynamy od komediowego duetu, którego perypetie będziecie teraz mogli obejrzeć od początku w polskiej telewizji. "Brooklyn 9-9" startuje w Comedy Central w środę 15 lutego o godz. 22:00, a duet Holt/Peralta to jeden z najważniejszych powodów, dla których serial warto oglądać.
Nowojorski 99. posterunek na pierwszy rzut oka wygląda jak nasz polski 13. posterunek. Gdy pojawia się nowy szef, kapitan Holt (Andre Braugher), detektyw Jake Peralta (Andy Samberg) wydaje się mieć poważne powody do niepokoju. Posterunek, na którym pracuje gromadka największych oryginałów od czasu "Parks and Recreation" i "The Office", przypomina plac zabaw, a Peralta jest największym rozrabiaką.
Kiedy więc rządy obejmuje sztywny, zasadniczy, stroniący od uśmiechu kapitan, te piękne czasy powinny się skończyć, zastąpione przez erę garniturów, krawatów i punktualnego przychodzenia do pracy. Ale ten koszmar nigdy nie nadchodzi, obu panom udaje się pozostać sobą i jednocześnie nie pozabijać się nawzajem, a z czasem pojawia się w ich relacji wzajemny szacunek. Oczywiście to nie oznacza, że Jake całkiem zrezygnuje z głupich żartów, a kapitan wrzuci na luz… To się nigdy nie stanie, dozwolone są co najwyżej odstępstwa od reguły raz na jakiś czas.
Cały urok tego duetu, który współpracuje ze sobą już od czterech sezonów, opiera się na przeciwieństwie. Andy Samberg, który jest prawdziwym komediowym królem "Brooklyn 9-9", może w pełni zaprezentować swój chłopięcy urok w tysiącach iście slapstickowych gagów, zaś to, co robi Andre Braugher, to klasyczny deadpan, czyli mówienie absurdalnie śmiesznych rzeczy ze śmiertelnie poważną miną. W parodii policyjnych procedurali, którą jest "Brooklyn 9-9", taki duet sprawdza się znacznie lepiej niż zły glina i dobry glina. Choć ta zabawa oczywiście też jest temu wdzięcznemu sitcomowi dobrze znana. [Marta Wawrzyn]
Lucifer Morningstar i Chloe Decker – "Lucyfer"
Zdecydowanie najbardziej niecodzienny duet w tym zestawieniu i to wcale nie dlatego, że tylko jedna jego połowa, Chloe Decker (Lauren German), jest policjantką. Jej towarzysz, Lucifer Morningstar (Tom Ellis), jest bowiem partnerem, dosłownie, nie z tego świata. A konkretnie z tego znajdującego się pod nim, bo tytułowy bohater to po prostu szatan, który znudzony piekielną codziennością postanawia poszukać rozrywek w Los Angeles, gdzie zakłada własny klub i bawi się kosztem nieświadomych jego umiejętności śmiertelników. Wśród tych natomiast znajduje się całkiem pożyteczna właściwość dostrzegania najbardziej skrytych ludzkich żądz.
A jak to się ma do pani detektyw Decker? Otóż wzbudza ona zainteresowanie Lucifera, gdyż jest całkowicie oporna na jego moce – chcąc zrozumieć ten sekret, bohater dołącza do niej i pomaga w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Te bywają w "Lucyferze" dość miernej jakości, ale serial posiada grono wiernych fanów, których przed ekrany przyciągają jego inne zalety – na czele właśnie z duetem głównych bohaterów. Jego niekonwencjonalne (i nie do końca dla niej zrozumiałe) metody często stoją w sprzeczności z jej podejściem, co czyni z nich klasyczną parę przeciwieństw, ale dodana do tego nuta specyficznego flirtu i trudnej przyjaźni sprawia, że patrzy się na nich naprawdę nieźle. [Mateusz Piesowicz]
Rust Cohle i Martin Hart – "Detektyw"
O powrocie "Detektywa" nic nie słychać, ale na szczęście zawsze możemy obejrzeć od początku mroczne przygody Rusta Cohle'a i Martina Harta, policjantów z Luizjany, którzy badali sprawę koszmarnych morderstw. O co dokładnie chodziło w tej sprawie, pewnie mało kto z nas już pamięta, ale ten duet jeszcze długo pozostanie niezapomniany. Wszystko dlatego, że był oparty na totalnych przeciwieństwach, bardzo charyzmatyczny i rewelacyjnie zagrany.
Matthew McConaughey jako detektyw Cohle wygłaszał nihilistyczne, pseudo-Nietzscheańskie monologi o życiu i całej reszcie, Woody Harrelson jako detektyw Hart proponował mu Boga, dziewczyny i zwykłe ludzkie przyjemności jako remedium na wszelkie kłopoty. A ponieważ rzecz się działa w parnej Luizjanie, gdzie tacy ludzie jak Cohle – intelektualiści, agnostycy, sceptycy – nie mają racji bytu, to wszystko świetnie działało. To był tak naprawdę Cohle kontra cały świat, którego przedstawicielem był Hart.
Najlepsze zaś w tym wszystkim jest to, że panowie wcale sobie łbów nie poukręcali – choć zdarzało im się próbować – a wręcz przeciwnie, powoli, przez lata narodziło się coś na kształt szorstkiej męskiej przyjaźni. HBO, zamiast kombinować, co dalej zrobić z serialem i czy jeszcze w ogóle zamawiać 3. sezon, powinno po prostu sprawdzić, czy McConaughey i Harrelson nie są przypadkiem wolni. [Marta Wawrzyn]
Abbie Mills i Ichabod Crane – "Sleepy Hollow"
Ona – współczesna policjantka z małego miasteczka. On – XVIII-wieczny żołnierz i idealista. Jakimś sposobem przychodzi im razem pracować przy wyjaśnianiu spraw kryminalnych nie z tej ziemi i, co jest jeszcze bardziej absurdalne niż samo początkowe założenie, ten duet naprawdę dobrze wypada na ekranie. Zasługa to po trosze klasycznej różnicy charakterów, a po trosze bliższej niż zazwyczaj relacji, bo Abbie spełnia również rolę swoistej przewodniczki Ichaboda po XXI wieku. A ten, jak wiadomo, jest pełen zaskoczeń.
Sprowadzanie relacji Abbie i Ichaboda tylko do dowcipnych sytuacji byłoby jednak dużym niedopowiedzeniem, bo tę dwójkę łączy po prostu wyraźna chemia. Widać, że jedno dałoby się za drugie pokroić, a niezwykła przyjaźń między nimi wypada znacznie bardziej autentycznie niż w całkiem przyziemnych proceduralach. Ten duet teoretycznie nie miał prawa dobrze funkcjonować, a jednak dźwigał na swoich barkach ciężar praktycznie całego serialu, którego kolejne mielizny fabularne dało się przetrwać tylko i wyłącznie ze względu na tę dwójkę. W ich przypadku recepta na idealną współpracę jest prosta – minimum 200 lat różnicy między partnerami. [Mateusz Piesowicz]
Ellie Miller i Alec Hardy – "Broadchurch"
Jednym z powodów, dla których "Broadchurch" – brytyjski serial kryminalny o tajemniczym zabójstwie 11-letniego chłopca w idyllicznym nadmorskim miasteczku – z miejsca spodobał się publiczności, jest ten właśnie duet. Dwójka detektywów, która prowadzi tutaj dochodzenie – grana przez Olivię Colman sierżant Ellie Miller oraz komisarz Alec Hardy, w którego wciela się David Tennant – nie mogłaby się bardziej od siebie różnić.
Ona to zwyczajna, sympatyczna kobieta w średnim wieku, która ma zupełnie przeciętne życie i miłą rodzinę, mieszkańców Broadchurch uważa za swoich dobrych znajomych i choć pracuje w policji od lat, nigdy nie była świadkiem morderstwa w miasteczku. Nic więc dziwnego, że reaguje emocjonalnie, widząc na plaży martwego syna przyjaciółki. On pochodzi ze Szkocji, nie zna Broadchurch i dziwią go takie emocje. To człowiek mrukliwy i ponury, który nie chce rozmawiać o swoich prywatnych sprawach, odmawia zwracania się do Ellie po imieniu i na dodatek jeszcze skrywa pewną tajemnicę. Jakim cudem ta para ma cokolwiek razem zdziałać?
Kiedy serial się zaczynał, bardziej znaną osobą z tej dwójki był David Tennant, czyli dawny Doktor Who, więc widzowie bardziej zwracali uwagę na Hardy'ego. Z czasem jednak okazało się, że Olivia Colman gra tutaj równie ciekawą – jeśli nawet nie ciekawszą – postać, a "Broadchurch" najlepiej wypada wtedy, kiedy ta dwójka działa w duecie. [Marta Wawrzyn]
Saga Noren i Martin Rohde – "Most nad Sundem"
Para bardzo klasyczna, bo dobrana na zasadzie przeciwieństw. Ona jest chłodną, wydaje się, że niemal pozbawioną emocji profesjonalistką skupioną w stu procentach na pracy, on to natomiast sympatyczny, rodzinny facet, zawsze obdarzający innych ciepłym uśmiechem. Rzecz jasna to tylko punkt wyjściowy, bo im dalej w las, tym bardziej ta dwójka zaczyna się do siebie zbliżać, na jaw wychodzą ich sekrety i sprawy, jakimi nie dzielą się z byle kim.
Na pozór nie ma w nich więc nic szczególnego – niepasujących do siebie partnerów spotykamy wszak w co drugim kryminale – a jednak Sagę i Martina można postawić za wzór do naśladowania dla innych. Po części to zasługa samego serialu, bo "Most nad Sundem" to jeden z najlepszych przedstawicieli gatunku, a skandynawski rodowód jest tu wyraźnie widoczny także w prezentowaniu postaci.
To jednak nie wszystko, bo ogromną rolę odgrywają wykonawcy. Sofia Helin i Kim Bodnia nawet fizycznie nijak do siebie nie pasują (drobna blondynka i barczysty mężczyzna), co sprawia, że łatwo mogli popaść w śmieszność. Do niczego takiego jednak nie dochodzi. Wręcz przeciwnie, dzięki temu oporne zacieśnianie się ich relacji wypada jeszcze naturalniej, a jego finalny efekt wydaje się absolutnie nie do złamania. [Mateusz Piesowicz]
Bunk Moreland i Jimmy McNulty – "The Wire"
Portret Baltimore, zaprezentowany przez Davida Simona w "The Wire", do wesołych nie należał. Serialowi policjanci każdego dnia zmagali się nie tylko z przestępczością, ale także z koszmarną biurokracją, korupcją wśród polityków czy poważnymi brakami finansowymi, które mocno utrudniały ich pracę. Bez poczucia humoru niełatwo byłoby w przetrwać w tym zawodzie, ale na szczęście tego akurat detektywom z "The Wire" nie brakowało.
Serial pełen jest świetnych duetów, ale moim ukochanym był i na zawsze pozostanie Bunk/McNulty. Obaj panowie mieli mnóstwo uroku osobistego i byli dla siebie kompanami idealnymi, jako że żaden z nich nie stronił od kobiet, alkoholu i wszelkich rozrywek, które czyniły życie gliny z Baltimore choć trochę bardziej znośnym. Obaj też niewątpliwie byli błyskotliwymi detektywami, którzy potrafili dokonać cudów w pracy, a z drugiej strony kompletnie nie umieli poukładać sobie życia prywatnego.
Ich liczne słabostki, których byli świadomi i do których podchodzili z humorem, wprowadzały mnóstwo lekkości do "The Wire" i dołożyły swoją cegiełkę do sukcesu serialu. Choć tej relacji w żadnym razie nie należy sprowadzać do serii gagów, wypada odnotować, że wypełnione barwnymi przekleństwami dialogi pomiędzy tą dwójką należały do najlepszych i najzabawniejszych w całym serialu.
Dominic West i Wendell Pierce po zakończeniu "The Wire" zdążyli zagrać w wielu serialach, ale Bunk i McNulty to wciąż dla obu role życia. A kiedy pojawiali się na ekranie razem, to zawsze była czysta magia – spójrzcie choćby na tę scenę z 1. sezonu, w której pokazują, jak wygląda modelowa policyjna współpraca, komunikując się za pomocą licznych pomruków i jednego słowa, odmienianego na różne sposoby. [Marta Wawrzyn]
Molly Solverson i Gus Grimly – "Fargo" (sezon 1)
Dwójka bohaterów pierwszego sezonu "Fargo" to postacie wyróżniające się na tle reszty rankingu, bo próżno upatrywać w nich twardych stróżów prawa bezwzględnie rozprawiających się z kryminalistami i bez wysiłku rozwiązujących najtrudniejsze zagadki. Co nie znaczy, że mamy do czynienia z totalnymi ofermami – choć scena, w której jedno nieświadomie strzelało do drugiego może temu przeczyć. Na ich usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że warunki atmosferyczne absolutnie nie sprzyjały właściwemu wybieraniu celów.
Pomijając jednak tę wpadkę, Molly i Gus byli przede wszystkim bardzo sympatycznym duetem lokalnych policjantów, niespodziewanie postawionym w obliczu sytuacji, która przerosłaby znacznie bardziej doświadczonych od nich stróżów prawa. Skoro jednak stało się, jak się stało, nasi bohaterowie musieli stawić czoła całej tej krwawej zawierusze i zrobili to z niezwykłym wdziękiem. Lubiło się ich od pierwszego kontaktu, także dlatego, że biła od nich bezpretensjonalność i naturalność.
Żadni to bohaterowie, a po prostu zdeterminowana kobieta i nieporadny, ale świadomy swoich obowiązków i stopniowo odnajdujący w sobie odwagę mężczyzna. Nie jest to typowy dla telewizyjnych kryminałów duet, czyli do "Fargo" pasowali jak ulał. [Mateusz Piesowicz]
Sarah Linden i Stephen Holder – "The Killing"
Choć jako całość wolę oryginalne "The Killing" od jego amerykańskiego remake'u, to jednak muszę przyznać, że Amerykanom jedna rzecz naprawdę wyszła. To duet detektywów znany nawet przez tych z nas, którzy nie widzieli serialu. Linden i Holder to kultowa para, bo Mireille Enos i Joel Kinnaman wycisnęli ze swoich ról maksimum, tworząc kompleksowe portrety dwojga kompletnie od siebie różnych, ale tak samo poharatanych przez życie gliniarzy, którym przychodzi ze sobą współpracować.
Choć na początku wydaje się, że nie mogliby się bardziej od siebie różnić, bardzo szybko pojawia się między nimi nić porozumienia i wreszcie prawdziwa przyjaźń. W miarę jak oboje zaczynają dowiadywać się o sobie nawzajem coraz więcej i więcej, ta relacja robi się rzeczywiście głęboka, a chemia na ekranie sprawia, że nie da się od tej dwójki oderwać wzroku. Deszczowe Seattle, Linden, Holder i ponura sprawa wolno rozwijająca się przez wiele odcinków – to jest to! No i nie zapominajmy o kultowym "What up, Linden?". [Marta Wawrzyn]
Sam Tyler i Gene Hunt – "Life on Mars"
Duet policjantów z brytyjskiego "Life on Mars" to przykład bardzo trudnego partnerstwa, bo sytuacji, w których Sam i Gene darzyli się szacunkiem i zaufaniem, oraz takich, gdy rządziła między nimi pogarda, a nawet otwarta wrogość, było mniej więcej po równo. Na ich usprawiedliwienie dodam, że pochodzą z innych epok i to całkiem dosłownie. Wszystko dlatego, że Sam Tyler (John Simm) w zagadkowy sposób cofa się w czasie o ponad trzydzieści lat i ląduje w Manchesterze w latach 70. Tam właśnie spotyka Gene'a Hunta (Philip Glenister), ucieleśnienie wszystkich wad (zalet też, ale te są bardziej ukryte) ówczesnej policji.
Jak łatwo się domyślić, ich współpraca nie mogła należeć do najłatwiejszych. Gdy jeden woli postępować zgodnie z procedurami, drugi słucha się swojego instynktu, a ten o literze prawa może i słyszał, ale ma ją w głębokim poważaniu. Konflikty między panami były więc na porządku dziennym – czasem dotyczyły błahostek, a czasem spraw fundamentalnych, jak choćby kwestii, czemu nie wolno fabrykować dowodów. Nie do pojęcia? Nie dla Gene'a Hunta, co jego młodszego partnera doprowadzało do szewskiej pasji. Oczywiście nie przeszkadzało to tej dwójce w byciu skutecznymi w swojej robocie, a i szacunek oraz twarda, męska przyjaźń między nimi z czasem się wykluły. W końcu nie od dziś wiadomo, że przeciwieństwa się przyciągają. [Mateusz Piesowicz]
Kate Beckett i Rick Castle – "Castle"
Po finałowym sezonie i – niespełnionych na szczęście – planach zabicia Kate przez scenarzystów wszyscy patrzymy już co prawda trochę inaczej na "Castle", ale i tak ten duet trudno będzie przebić jeszcze przez lata. Nawet kiedy serial zaliczał słabsze momenty, Kaśki i Ryśka po prostu nie dało się nie uwielbiać.
Jak zwykle bardzo sceptycznie podchodzę do pomysłów, by duety detektywów łączyć w pary w życiu prywatnym, tak w lekkim, łatwym i przyjemnym "Castle" jak najbardziej miało to sens. Niesamowita chemia pomiędzy graną przez Stanę Katic policjantką i pisarzem/detektywem, w którego wcielał się Nathan Fillion, sprawiła, że przez lata widownia kibicowała im, żeby wreszcie się zeszli. A nie było to takie proste, bo on się w niej kochał, ona go odrzucała i tak mijały kolejne lata i sezony, a widzowie wciąż siedzieli na krawędzi fotela.
Teraz "Castle" to już serial zakończony, znikło więc romantyczne napięcie między dwójką głównych bohaterów, bo wiemy już, jaki finał miała ich historia. Ale nawet z tą wiedzą wciąż przyjemnie wraca się do ich pełnych uroku perypetii. [Marta Wawrzyn]
Annie Edison i Shirley Bennett – "Community", odcinek "The Science of Illusion"
Na koniec coś luźniejszego, bo mówimy o jednym odcinku "Community" ("The Science of Illusion – nr 20 w 1. sezonie), w którym w cudowny sposób zostały sparodiowane praktycznie wszystkie powtarzalne duety policjantów, jakie widziała telewizja. Tutaj za stróżów prawa robiły Annie (Alison Brie) i Shirley (Yvette Nicole Brown), które wcieliły się w pracowniczki ochrony kampusu i przyszło im rozwiązywać szalenie zagadkową sprawę morderstwa żaby (w kapeluszu) oraz sprofanowania zwłok. Brzmi śmiesznie? Bynajmniej. Wspomnę tylko, że w trakcie tego bardzo skomplikowanego śledztwa doszło i do samoobezwładnienia za pomocą gazu pieprzowego i efektownego pościgu meleksem. Nie ma żartów.
Tym bardziej że nasze bohaterki musiały jeszcze rozstrzygnąć kwestię tego, która z nich ma robić za "złego glinę", w czym pomagał im świetnie odnajdujący się w proceduralnych schematach Abed (Danny Pudi). Tych zresztą było jeszcze więcej, podobnie jak typowych dla "Community" popkulturowych odniesień. Jak się to skończyło, oczywiście nie zdradzę, powiem jednak, że nie obeszło się bez łez – jak wiadomo, nie wstydzą się ich nawet najtwardsi gliniarze. [Mateusz Piesowicz]