Jeszcze 13 świetnych seriali, których nie oglądacie
Redakcja
17 lutego 2017, 21:32
"Dirk Gently's Holistic Detective Agency" (Fot. BBC America)
"Sneaky Pete"
Najmłodsza pozycja w zestawieniu, bo "Sneaky Pete" ujrzał światło dzienne ledwie miesiąc temu, więc jeśli w ogóle o nim nie słyszeliście, możecie czuć się usprawiedliwieni. Tym bardziej że serial Amazona nie był tytułem szczególnie głośnym i utonął gdzieś pomiędzy premierami największych hitów, a zalewem cotygodniowej telewizyjnej sieczki. Zupełnie niesłusznie, bo to jedna z najlepszych serialowych propozycji w ostatnim czasie i rzecz idealna na uprzyjemnienie sobie kilku wieczorów.
Fabuła wygląda na pierwszy rzut oka na nieco przekombinowaną, bo oto mamy do czynienia z nowojorskim kanciarzem, Mariusem Josipovichem (Giovanni Ribisi), który po zakończeniu odsiadki trafia na celownik niejakiego Vince'a (cudownie złowrogi Bryan Cranston), gangstera, z którym zadarł w przeszłości. By ratować skórę, postanawia przybrać tożsamość swojego byłego kumpla z celi, Pete'a, dzięki czemu trafia do jego dziadków w Connecticut, podając się za ich niewidzianego od 20 lat wnuka. Opcja wydaje się tym bardziej kusząca, że "nowa" rodzina jest ponoć bogata, więc łatwo będzie zdobyć pieniądze potrzebne na spłatę długów. Plan oczywiście szybko trzeba będzie zweryfikować.
Wgłębianie się w dalsze szczegóły nie ma sensu, bo odebrałbym Wam przyjemność z odkrywania, jak sprytnie i w najdrobniejszych detalach przemyślanym serialem jest "Sneaky Pete". Fabuła, na pozór totalnie bzdurna, okazuje się tylko pretekstem do niegłupiej opowieści łączącej zabawę ogranymi schematami z czystą ekranową frajdą, bo trudno inaczej określić to, co tu się wyprawia.
Przymknięcie oka na tutejsze bzdurki jest najłatwiejszą rzeczą na świecie, gdyż cała reszta to rozrywka na naprawdę wysokim poziomie, w dodatku ozdobiona porcją emocji i pełnokrwistymi postaciami (także na drugim planie, gdzie znajdziemy m.in. Margo Martindale i… Karolinę Wydrę). A Giovanni Ribisi zasługuje na osobną laurkę, bo ten koszmarnie niedoceniany aktor znów pokazuje ogromną klasę – sama jego rola jest wystarczającym powodem, by uwzględnić "Sneaky Pete'a" w swoich planach, a zapewniam Was, że można ich znaleźć znacznie więcej. [Mateusz Piesowicz]
"London Spy"
"London Spy" pojawił się parę dni temu w Polsce wraz z debiutem ShowMaksa – i oczywiście Wam go polecamy. To jeden z najbardziej niezwykłych brytyjskich seriali z ostatnich lat – szpiegowski thriller, który nie pędzi przed siebie, w zamian skupiając się na budowaniu klimatu i pokazywaniu ludzkich twarzy agentów wywiadu. W tym przypadku nie jest to szczególnie trudne, bo serial opowiada o gejowskim romansie i o tym, jak brytyjski wywiad wycinał ze swoich szeregów osoby o "niewłaściwej" orientacji seksualnej.
A czyni to w absolutnie niezwykły sposób, to znaczy serwując kameralną, subtelną opowieść o miłości dwóch chłopaków – wrażliwego Danny'ego (Ben Whishaw) i tajemniczego Alexa (Edward Holcroft). Romans bardzo szybko przeradza się w historię kryminalną z kilkoma mocniejszymi twistami. Przez ekran przewijają się kolejne znane twarze (m.in. genialna Charlotte Rampling), a sama historia trochę przypomina "Samotnego mężczyznę", tyle że w szpiegowskich okolicznościach przyrody.
BBC planuje ciąg dalszy, a na razie możecie obejrzeć pierwszych pięć odcinków, które prezentują się jak literatura przeniesiona prosto na ekran. Serial jest świetnie napisany, wspaniale zrealizowany i pokazuje Londyn od strony, jakiej pewnie jeszcze nie widzieliście w telewizji. A i rozmarzone oczy Bena Whishawa to duży plus. [Marta Wawrzyn]
"Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego"
Nie wiem, czy to najbardziej zwariowany serial na tej liście, ale na podium łapie się z pewnością. Wszystko za sprawą tytułowego bohatera, Dirka Gently'ego (Samuel Barnett), który przedstawia się jako holistyczny detektyw. Znaczy to mniej więcej tyle, że zamiast prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa w tradycyjny sposób, jak większość jego ekranowych kolegów po fachu, Dirk robi wszystko na opak. Choć może powinienem raczej powiedzieć, że nie robi nic i czeka, co z tego wyniknie. Jakimś trafem zawsze coś takiego się pojawia.
Brzmi bez sensu? Otóż to. Serial wyprodukowany przez BBC America jest bowiem adaptacją powieści Douglasa Adamsa ("Autostopem przez galaktykę"), która stara się jak najwierniej oddać absurdalnego ducha oryginału. Udaje się to w naprawdę dużym stopniu, bo tutejsza historia to jedna z najbardziej pokręconych opowieści, jakie ostatnio widziałem. Przy kontakcie z nią pamiętajcie, by koniecznie odłożyć logiczne myślenie na półkę, bo i tak nie ma ono żadnych szans w starciu z dawką ekranowego szaleństwa. Surrealizm, czarny humor, groteska i makabra mieszają się tu w niezwykłym tańcu, czego efektem jest jedyna w swoim rodzaju komedia kryminalna, w której absolutnie nic nie dzieje się tak jak powinno.
Akcja od samego początku gna do przodu na złamanie karku, ledwie znajdując po drodze chwilę na przedstawienie swoich bohaterów. Prócz Gently'ego dużą rolę odgrywa tu jego przypadkowy (albo i nie) asystent Todd, w którego wciela się Elijah Wood oraz liczne grono postaci, które można uporządkować od tych nielicznych w miarę normalnych do pokaźnego grona całkiem odlotowych. Samemu serialowi zdecydowanie bliżej do tego drugiego miana, co sprawia, że nie jest to propozycja dla każdego, ale ci z Was, którzy cenią sobie absurdalny, brytyjski humor i fabułę tak bezsensowną, że aż logiczną w swoim szaleństwie, poczują się jak w domu. Tylko nie zapomnijcie zapiąć pasów! [Mateusz Piesowicz]
"Crazy Ex-Girlfriend"
Jedna z najdziwniejszych, najbardziej błyskotliwych i najmocniej pokręconych komedii ostatnich lat. Rachel Bloom – twórczyni, scenarzystka i główna gwiazda serialu – wciela się w Rebeccę Bunch, prawniczkę z Nowego Jorku, która podąża za głosem serca i przeprowadza się do małej mieściny w Kalifornii, po tym jak dowiaduje się, że mieszka tam teraz jej dawny chłopak, Josh (Vincent Rodriguez III). To dość specyficzny pretekst do przeprowadzki na drugi koniec Ameryki – podobnie jak specyficzny jest sam serial i jego bohaterka.
Prawdopodobnie nie jest dobrym pomysłem ocenianie "Crazy Ex-Girlfriend" po pierwszych kilku odcinkach, bo to jeden z tych seriali, które czekają z odsłonięciem kart. Z wierzchu to kompletnie pokręcony miks lekko depresyjnej komedii romantycznej z musicalem, w środku – historia świetnej, inteligentnej dziewczyny z tysiącem problemów, których nie naprawi żaden facet.
"Crazy Ex-Girlfriend" to serial, który trudno porównać do czegokolwiek innego. Jest tu sporo humoru, solidna dawka wszelkiego rodzaju wygłupów i nutka musicalu, ale jest też całkiem poważna dekonstrukcja bajek o księżniczkach czekających na swoich książąt. Bardzo trudno zaszufladkować zarówno sam serial, jak i jego główną bohaterkę, która z szalonym entuzjazmem rzuca się podbijać świat, by chwilę potem płakać w kącie albo robić z siebie kompletną idiotkę. Ale Rachel Bloom nie bez powodu dostała Złoty Glob za główną rolę – jej bohaterka i jej serial wiedzą dużo więcej o kobiecej perspektywie spraw wszelkich, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Rewelacyjne, pełne humoru występy muzyczne to też coś, czego w tej chwili nie uświadczycie w żadnej innej produkcji telewizyjnej. [Marta Wawrzyn]
"Hap i Leonard"
Serial mający tak naprawdę trzech bohaterów. Tożsamości dwóch pierwszych łatwo się domyślić, zerkając na tytuł, trzecim jest natomiast Teksas końca lat 80. i jego duszna atmosfera, która wygląda tutaj z każdego przybrudzonego zakamarka. Budując na tych trzech fundamentach, oparta na cyklu książek Joego R. Lansdale'a produkcja działa jako nieskrępowana telewizyjna rozrywka, która nie ma wielkich ambicji, poza tym oczywiście, by dostarczyć nam kilka godzin oderwania od rzeczywistości. Robi to naprawdę skutecznie i jeszcze pozostawia za sobą całkiem miłe wspomnienia.
Dotyczą one głównie pary tytułowych bohaterów i grających ich Jamesa Purefoya i Michaela K. Williamsa. Ten duet to chodząca ekranowa chemia, która prawdopodobnie byłaby w stanie sprawić, że dobrze oglądałoby się ich nawet w reklamie proszku do prania. Tutaj jednak fabuła jest znacznie bardziej rozbudowana, a opowiada historię dwójki facetów po przejściach, którym trafia się okazja do łatwego zarobku – trzeba tylko znaleźć wypełniony pieniędzmi samochód, który leży gdzieś na dnie rzeki. Nic prostszego? Bynajmniej, o czym wkrótce panowie Hap i Leonard przekonają się na własnej skórze.
Doszukiwanie się w serialu Sundance TV większej głębi jest pozbawione specjalnego sensu, bo to historia oparta na dobrze napisanych postaciach i dialogach, wyraźnie traktująca samą siebie z dystansem i tego samego wymagająca od nas. Gdy spełnimy ten warunek, kontakt z "Hapem i Leonardem" może być naprawdę sporych rozmiarów przyjemnością, bo panowie całkiem dużo potrafią. Ot, choćby podnieść nam ciśnienie w scenach akcji (nie brak tu komiksowej, przerysowanej brutalności), obniżyć je w bardziej klimatycznych sekwencjach i rozładować atmosferę wzajemnymi docinkami. A żeby było jeszcze fajniej, towarzyszą im w tym m.in. Christina Hendricks i Jimmi Simpson. Kogoś trzeba jeszcze zachęcać? [Mateusz Piesowicz]
"Niepewne"
Jesienią 2016 roku HBO wypuściło dwie komedie – "Rozwód" z Sarah Jessicą Parker i właśnie "Niepewne". Ten pierwszy tytuł miał zapewniony rozgłos ze względu na nazwisko swojej gwiazdy, zaś ten drugi musiał nam udowodnić swoją wartość. I niewątpliwie to uczynił w ciągu pierwszych ośmiu odcinków, przy okazji zgarniając zasłużoną nominację do Złotego Globu dla swojej twórczyni, Issy Rae.
"Niepewne" to jeden z tych modnych ostatnio komediodramatów o wszystkim i niczym. Główną bohaterką jest Issa Dee (a gra ją oczywiście Issa Rae), taka zupełnie zwyczajna amerykańska dziewczyna, która pracuje organizacji non-profit, pomagającej dzieciom, ma stałego chłopaka, przyjaciółkę i ponieważ zbliża się do trzydziestki, to zaczyna się zastanawiać co dalej. Lepiej wybrać stabilizację czy porządnie zaszaleć póki jeszcze jest na to czas?
Tę bohaterkę i jej styl bycia niewątpliwie w jakiś sposób definiuje kolor skóry, ale przede wszystkim jest to dziewczyna taka jak my, która znalazła się w pewnym punkcie swojego życia i nie do końca wie co dalej. Zaczyna więc błądzić, próbować nowych rzeczy i podejmować wątpliwe decyzje. A Issa Rae potrafi w niesamowity sposób to oddać, wnosząc do serialu tyle nieskrępowanego luzu, że chce się na nią patrzeć bez końca. Komediodramatów pojawiło się w ostatnich latach sporo, ale wierzcie mi, przygody "niezręcznej czarnoskórej dziewczyny" i jej znajomych należą do ścisłej czołówki. [Marta Wawrzyn]
"Fleabag"
Brytyjski serial, który przebojem wdarł się do naszych serc w zeszłym roku i do tej pory nie daje o sobie zapomnieć. Nie ma w tym niczego zaskakującego, bo "Fleabag" to tylko pozornie kolejny z wielu współczesnych komediodramatów o nieradzących sobie z życiem trzydziestolatkach. Tak naprawdę to jedna z najbardziej poruszających i najmądrzejszych serialowych opowieści o stracie i życiu z samym sobą, gdy wydaje się to niemożliwe. A to wszystko w sześciu krótkich odcinkach.
Brzmi to dość poważnie, ale "Fleabag" nie do końca takie jest, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Bo jak poważnie traktować serial, którego bohaterka, tytułowa panna Fleabag (w tej roli twórczyni serialu, wspaniała Phoebe Waller-Bridge) zwraca się do nas bezpośrednio, w zabawny (i odważny!) sposób komentując rzeczywistość i jej absurdy? Jest zabawnie, ale na brytyjską modłę, więc z przewagą sarkazmu, bywa żenująco – zwłaszcza, gdy zahaczamy o tematy łóżkowe, no i wreszcie, potrafi być szokująco prawdziwie, gdy okazuje się, że pod ironicznym komentarzem kryje się coś więcej.
"Fleabag" to produkcja wręcz magiczna, potrafiąca wywoływać łzy zarówno ze śmiechu, jak i ze smutku, a czasem nawet jedne i drugie w tym samym momencie. Serial, który rozłoży Was na emocjonalne łopatki i sprawi, że długo się z nich nie podniesiecie, a jednocześnie historia lekka, przyjemna i w odpowiednim stopniu optymistyczna. Wbrew pozorom, wcale się te treści nie wykluczają. Wszak prawdziwe życie takie właśnie jest. Bywa w nim lepiej, bywa gorzej – "Fleabag" uchwycił obydwa te stany i wszystko, co pomiędzy nimi w sposób absolutnie unikatowy. Nie możecie tego przegapić. [Mateusz Piesowicz]
"The Expanse"
O dobre science fiction teraz niełatwo, a kanał SyFy od paru lat nie ma najlepszej reputacji, bo wypuszcza głównie schematyczne produkcje, w których widać braki budżetowe. "The Expanse" jest wyjątkiem pod każdym względem. Serial, którego 2. sezon niedawno ruszył (poprzedni jest w całości na Netfliksie), to adaptacja serii powieści Jamesa S. A. Coreya, których akcja dzieje się w przyszłości, kiedy ludzie skolonizowali Układ Słoneczny.
Nie ma więc problemu ze scenariuszem prowadzącym donikąd – wszystko tutaj jest przemyślane i do czegoś zmierza, a na kosmicznej szachownicy, obejmującej Ziemię, Mars i Pas Asteroid, mają miejsce wydarzenia, które powinny zainteresować choćby dawnych fanów "Battlestar Galactica". Ale nie tylko dobrze przemyślana kosmiczna polityka jest zaletą "The Expanse". To serial, który ma świetnych bohaterów, prezentuje świat w barwach dalekich od czarno-białych i niewątpliwie potrafi wciągnąć. Realizacyjnie też bliżej mu choćby do "Battlestara" niż do tworów stacji SyFy z ostatnich lat.
Zamiast narzekać, że nie ma teraz dobrego science fiction, i wypatrywać cudów w stylu powrotu "Firefly", sprawdźcie "The Expanse". [Marta Wawrzyn]
"Underground"
Niewolnictwo to temat tak wyeksploatowany przez amerykańską popkulturę, że powiedzieć w nim coś nowego to zadanie z gatunku niewykonalnych. "Underground" tej poprzeczki nie przeskakuje, bo nie odkrywa Ameryki na nowo, ale za to udowadnia, że oryginalne podejście potrafi ożywić absolutnie każdą historię.
Tutejsza skupia się na grupie niewolników z Georgii, którzy podejmują ryzykowną próbę ucieczki do położonych na północy abolicjonistycznych stanów, korzystając przy tym z underground railroad, czyli sieci dróg, domostw i osób pomagających zbiegłym uciekinierom. Podróż jest jednak i długa, i szalenie niebezpieczna, bo po piętach naszym bohaterom depczą łowcy nagród, o innych pułapkach nawet nie wspominając. Opowieść wygląda więc dość standardowo i taką właśnie jest, ale braki w fabule nadrabia wręcz kapitalnym wykonaniem. Zamiast bowiem skupiać się na typowym dla historycznych scenariuszy dydaktyzmie, stawia na akcję.
Tempo "Underground" jest naprawdę szybkie przez cały sezon, rzadko kiedy pozwalając sobie na dłuższe przestoje, co może i w pewnym stopniu odbija się na jakości scenariusza czy historycznej akuratności, ale trudno mieć o to szczególne pretensje. Nie w tym przypadku, gdy otrzymujemy naprawdę wciągającą historię, a losy poszczególnych postaci autentycznie emocjonują.
Serial WGN America ogląda się właściwie jak kino akcji w XIX-wiecznym kostiumie, a twórcy dodają jeszcze do mieszanki klasyczną przygodę, obowiązkowy romans, nieco polityki i szczyptę najprawdziwszego thrillera. Trzeba również wspomnieć, że wszystko ilustruje zaskakująca nowoczesnością ścieżka dźwiękowa. Tak się robi niegłupią serialową rozrywkę na wysokim poziomie. [Mateusz Piesowicz]
"BoJack Horseman"
Za rekomendację w tym przypadku powinno wystarczyć już samo to, że "BoJack Horseman" to ulubiony serial Reeda Hastingsa. Szef Netfliksa ceni go przede wszystkim za to, że trafnie pokazuje, co jest nie tak z Hollywood. Ja bardziej doceniam ogólną depresyjność tej kreskówki o najbardziej ludzkim z koni.
Tytułowy BoJack to uczłowieczony koń, który w latach 90. był wielką gwiazdą telewizyjną, bo występował w sympatycznym sitcomie "Horsin' Around". Dwadzieścia lat później nic z tej wielkości nie zostało, BoJack dołączył do grona wyleniałych byłych celebrytów, którzy popadają w alkoholizm i zalegają na kanapach, oglądając powtórki swoich seriali i licząc, że ktoś zadzwoni z propozycją występu w 25. edycji "Tańca z Gwiazdami". Jego los obchodzi w najlepszym razie kilka osób i nawet to, że wciąż potrafi wyrywać panienki na swoją dawną popularność, stanowi dla niego niewielką pociechę.
Krótko mówiąc, życie tego bardzo ludzkiego konia jest niewesołe, a kiedy już robi coś, żeby to zmienić, zwykle tylko obrywa po łbie od bezlitosnych agentów, konkurentów i wszelkich przedstawicieli branży rozrywkowej. W 1. sezonie w serialu dominuje jeszcze mainstreamowy humor, nakierowany na wyśmiewanie Hollywood, ale z czasem "BoJack Horseman" coraz głębiej zagląda w duszę swojego bohatera i popada w coraz bardziej depresyjne klimaty. W 3. sezonie to już zdecydowanie jeden z najlepszych seriali animowanych, jakie teraz są emitowane.
A jeśli końska depresja w dorosłym wydaniu to dla Was za mało, zawsze jeszcze możecie zacząć oglądać "BoJacka" dla obsady. Ta jest bowiem rewelacyjna – tytułowemu bohaterowi głos podkłada Will Arnett, a towarzyszą mu Aaron Paul, Amy Sedaris, Alison Brie, Paul F. Tompkins i inni. W każdym sezonie nie brak też świetnych występów gościnnych. [Marta Wawrzyn]
"Billions"
Specyficzny serial, bo oglądając go, trudno oprzeć się wrażeniu, że mógłby być jeszcze lepszy, niż jest. Wszystko dlatego, że "Billions" składa się z wielu znakomitych elementów, które tylko chwilami ujawniają pełnię swojego potencjału – to jednak wystarcza, byśmy z czystymi sumieniami umieścili produkcję Showtime w tym zestawieniu, bo niewątpliwie rzecz to w telewizyjnym krajobrazie się wyróżniająca.
Fabularnie mamy tu do czynienia z historią jakich wiele. Oto spotykamy prokuratora Chucka Rhoadesa (Paul Giamatti), który za swój cel obiera szefa funduszu hedgingowego, Bobby'ego Axelroda (Damian Lewis), podejrzewając, że ten dorobił się majątku w sposób absolutnie niezgodny z prawem. Od tego momentu rozpoczyna się gra pomiędzy dwoma nieustępliwymi przeciwnikami, która z czasem staje się coraz bardziej zacięta i bezlitosna, daleko wykraczając poza zwykłe starcie przestępcy ze stróżem prawa. Od początku jest jasne, że "Billions" nie będzie wystawiać prostych diagnoz, a zamiast czarno-białych rozwiązań, poznamy tu raczej wszelkie odcienie szarości.
Tak też się dzieje, bo serial mocno stawia na dogłębną charakterystykę swoich bohaterów, pozwalając nam poznać ich od A do Z. I trzeba przyznać, że znajomość to fascynująca, bo panowie w minimalnym stopniu nie zaliczają się do banalnych osobowości. Scenarzystom należy się jednak tylko część zasług, bo tak naprawdę z "Billions" zapamiętuje się w głównej mierze wykonawców. Giamatti i Lewis są wręcz perfekcyjni, każdą swoją scenę zamieniając w czyste, ekranowe złoto, a gdy przychodzi im stanąć oko w oko, ma się wrażenie, że serial nie wytrzyma takiej ilości aktorskiej charyzmy. Wytrzymuje, a nawet dodaje jej jeszcze więcej, bo panie z "Billions" w niczym nie ustępują panom – tyczy się to zwłaszcza Maggie Siff, której postać ma tu kluczowe znaczenie.
Ostatecznie nie jest to serial, który dokonuje przełomu w telewizji, ale też wcale nie musi tego robić. Wystarczy, że będzie świetnie napisaną i sfilmowaną oraz bez mała genialnie zagraną opowieścią, w którą wsiąka się bez trudu – a tym wszystkim "Billions" jest i mamy nadzieję, że nadal będzie. Premiera 2. sezonu już za chwilę, więc moment na nadrabianie wręcz idealny. [Mateusz Piesowicz]
"Grantchester"
Uwielbiamy brytyjskie kryminały i mamy wrażenie, że Wy też, ale kiedy przychodzi co do czego, okazuje się, że popularniejsze na Serialowej są i tak amerykańskie procedurale. Niesłusznie! Brytyjskie seriale kryminalne, nawet takie "zwykłe", pozbawione wielkich fajerwerków, zawsze mają na siebie pomysł, unikalną oprawę, a także charyzmatycznych bohaterów, z którymi chce się spędzać czas, rozwiązując zagadki morderstw albo robiąc cokolwiek.
Choć "Grantchester" nie jest serialem wielkim – jak np. "Happy Valley" – ma wystarczająco dużo zalet i charakteru, żeby chciało się z nim spędzić kilka wieczorów. Rzecz się dzieje w latach 50. na angielskiej prowincji, z ładnymi domkami, idyllicznymi polami i kościołem, wokół którego kręcą się serialowe wydarzenia. Tutejszy pastor, Sidney Chambers (James Norton), ma bowiem skłonności do wtykania nosa w cudze sprawy, oczywiście z dobrego serca, jak i analityczny umysł, który pozwala mu zobaczyć to, czego czasem nawet policja nie widzi.
Zagadki kryminalne w "Grantchester", który oparty jest na serii książek Jamesa Runcie, nie należą do bardzo wyszukanych, a i księży na rowerach z detektywistycznym zacięciem paru już przed Sidneyem było. Ale jest kilka rzeczy, które go wyróżniają z tłumu: specyficzny urok angielskiej prowincji, postacie, które się lubi – oprócz superprzystojnego pastora mamy m.in. lokalnego inspektora policji oraz ładną dziewczynę, w której niezbyt szczęśliwie kocha się główny bohater – a także subtelne retro, widoczne w tutejszych strojach i obyczajach.
Największym plusem jest jednak James Norton, który nie tylko świetnie prezentuje się koloratce, ale też potrafi pokazać wiele różnych twarzy swojego bardzo ludzkiego bohatera. Nasz pastor ma więc problemy z alkoholem, zdecydowanie za dużo pali, ciągle słucha jazzu i grzeszy jak każdy śmiertelnik. Swoje robi także wojenna trauma, która sprawia, że nie wszystko, co się wiąże z tą postacią, jest lekkie, łatwe i przyjemne.
Cały serial to póki co dwa 6-odcinkowe sezony i odcinek świąteczny. Słabszych momentów nie ma, choć oczywiście należy pamiętać, że to raczej niezobowiązująca rozrywka, niż serial, który odmieni Wasze życie. [Marta Wawrzyn]
"Lady Dynamite"
Poznajcie Marię. Maria jest stand-uperką i aktorką, która dorabia sobie, grając w dziwnych reklamach. Ma również dwa mopsy oraz depresję. Tyle właściwie da się powiedzieć o "Lady Dynamite", by miało to ręce i nogi, bo cała reszta jest niczym nieskrępowaną zabawą wszelkimi dostępnymi konwencjami, która bierze skostniałe struktury serialowej komedii i dosłownie rozsadza je od środka, eksplodując tysiącem kolorów i niezliczoną liczbą zwariowanych pomysłów.
Serial jest inspirowany życiem swojej głównej bohaterki, czyli prawdziwej Marii Bamford, artystki nigdy niekryjącej się z własnymi problemami psychicznymi, które zresztą często mają wydźwięk w jej twórczości scenicznej. Podobnie jest z serialem, bo ten miejscami zdecydowanie wygląda na dzieło kogoś nie do końca zdrowego, co jednak absolutnie nie jest wadą. Wręcz przeciwnie, "Lady Dynamite" to tak szalona, niedająca się zamknąć w prostych określeniach podróż, że wyróżnia się nie tylko na tle serialowej twórczości innych komików, ale właściwie na każdym, dowolnie wybranym tle.
Pogodna i depresyjna, surrealistyczna i boleśnie prawdziwa, chaotyczna i przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, a wreszcie bardzo odważna, innowacyjna i zdecydowanie nie dla każdego – aż trudno uwierzyć, że to wszystko określenia jednego serialu, a jednak tak jest. "Lady Dynamite" atakuje nas z dziką wściekłością od pierwszych sekund, nie przestrzegając absolutnie żadnych ogólnie przyjętych reguł i trwa w tym stanie do samego końca. Jeśli do niego dotrwacie, to znaczy, że zakochaliście się w tym szaleństwie po uszy, a niespodziewane zmiany konwencji, zaburzenia chronologii, metatekstowe odniesienia i wysadzanie w powietrze czwartej ściany zachwyciły Was równie mocno jak mnie.
Nie jest "Lady Dynamite" serialem lekkim, łatwym i przyjemnym (pastelowe kolory bywają mylące), ale bardzo satysfakcjonującym i bez wątpienia jedynym w swoim rodzaju. Dokładnie tak samo jak Maria Bamford. [Mateusz Piesowicz]