7 seriali, które warto obejrzeć zamiast "Belle Epoque"
Marta Wawrzyn
20 lutego 2017, 20:02
"Belle Epoque" (Fot. TVN)
TVN-owski hit dekady tak naprawdę okazał się niezłym kitem, ale na szczęście inspiracje są więcej niż oczywiste. Polecamy 7 dobrych seriali w podobnym klimacie, z wątkami kryminalnymi i nie tylko.
TVN-owski hit dekady tak naprawdę okazał się niezłym kitem, ale na szczęście inspiracje są więcej niż oczywiste. Polecamy 7 dobrych seriali w podobnym klimacie, z wątkami kryminalnymi i nie tylko.
"Tabu"
Macie prawo już tego nie pamiętać, ale po raz pierwszy usłyszeliśmy o "Belle Epoque", kiedy Telemagazyn.pl wypuścił newsa, że powstaje polski "Sherlock". News miał niezbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, nawet jeśli przyjąć, że osobie, która tę plotkę sprzedała, chodziło o wiktoriańskiego "Sherlocka", czyli "Upiorną pannę młodą". Oba produkcje łączy chyba tylko to, że Magdalena Cielecka w "Belle Epoque" też wygląda dość blado, no ale bez przesady z tą upiornością.
Jest jednak serial, z którym TVN-owski koszmarek kojarzy się od razu – to "Tabu" BBC z Tomem Hardym w roli głównej. Choć jeden dzieje się na początku XIX wieku, a drugi prawie sto lat później, trudno tego skojarzenia uniknąć. Nie dość że Paweł Małaszyński w płaszczu i cylindrze wygląda jak parodia Hardy'ego, to jeszcze zawiązanie akcji jest podobne – główny bohater wraca po latach do domu na wieść o tajemniczej śmierci rodzica. W "Tabu" jest to ojciec, który prowadził liczne interesy i narobił sobie wrogów, w "Belle Epoque" to matka, która biznesem się co prawda nie zajmowała, ale za to miała inne słabości.
To wszystko, co te dwa seriale łączy, i nie ma powodu ich dalej porównywać. Ale na pewno warto obejrzeć "Tabu" zamiast "Belle Epoque" – przynajmniej z 10 powodów, które wyliczył Mateusz. To serial, który wie, jak budować klimat, i to taki ciemny, gęsty i mroczny, totalne przeciwieństwo TVN-owskiego plastiku. To serial, który wie, jak osadzić fikcyjną opowieść w historycznych realiach i wciągnąć w nią widza bez reszty. To też serial, który ma świetnego głównego bohatera – powracającego po latach z Afryki do Londynu Jamesa Keziah Delaneya – i rewelacyjnie dobranego odtwórcę tej roli.
Tom Hardy ma w jednym małym palcu więcej charyzmy niż Paweł Małaszyński w całej swojej przesadzonej postaci z serialu TVN, a poza tym Polacy zdecydowanie mogliby się nauczyć od twórców "Tabu", jak pisać scenariusze, budować unikalną atmosferę i oferować widzom coś, czego jeszcze nie widzieli. Brytyjczycy robią takie rzeczy już niemal hurtowo, za stosunkowo niewielkie pieniądze, i to właśnie dlatego powinniśmy z nich brać przykład. Oczywiście dopóki branie przykładu nie oznacza kopiowania cudzych pomysłów.
"Peaky Blinders"
Być może zapamiętaliście z "Belle Epoque" taką scenę, gdzie Małaszyński idzie przez miasto w rytm współczesnej piosenki. Jego marsz przerywają migawki z bawiącymi się dziećmi, potem znów mamy jego, znów dzieci i na koniec bum! w postaci głowy martwej kobiety wyłowionej z sadzawki. Polacy oczywiście takich sztuczek nie wymyślili, tylko najprawdopodobniej podpatrzyli w "Peaky Blinders", gdzie Tommy Shelby wraz ze swoimi kompanami przechadzają się w zwolnionym tempie po Birmingham, niczym królowie, a przygrywa im a to Nick Cave, a to jakiś inny artysta, którego na początku XX wieku nie było jeszcze na świecie. "Peaky Blinders" opanowało zgrywanie muzyki z obrazem do perfekcji, a "Belle Epoque" dla odmiany pokazało nam, jak to może wyglądać w najgorszej możliwej wersji.
Ja Was oczywiście szczerze zachęcam do obejrzenia brytyjskiej produkcji, nie tylko ze względu na muzykę. "Peaky Blinders" to świetny, oryginalny pod każdym względem serial o angielskich gangsterach z początków XX wieku, którego twórcą jest scenarzysta "Tabu", Steven Knight. Historia jest luźno oparta na prawdziwej – w robotniczym Birmingham sto lat temu rzeczywiście działały gangi złożone z młodych chłopaków, którzy walczyli o swój kawałek podwórka za pomocą żyletek zaszytych w kaszkietach. Serial pokazuje, jak to się zaczęło i w którą stronę się potoczyło, po drodze oferując tysiąc cudownych smaczków.
A przede wszystkim zachwyca unikalnym stylem wizualnym, na który składa się brudny klimat robotniczego miasta, eleganckie stroje bohaterów i bardzo dużo świetnej muzyki. Do tego dochodzi rewelacyjnie napisany scenariusz, w którym wszystko ma swoje miejsce, i doskonale zagrane postacie. Prawdziwym królem jest tutaj Cillian Murphy, którego chłodne oczy nadają serialowi charakteru w tym samym stopniu co jego charyzma. To jest właśnie przykład, jak należy dobierać aktora do głównej roli – Tommy Shelby od pierwszej chwili intryguje, zaskakuje i daje się lubić, mimo że ma sporo grzeszków na sumieniu.
"Ripper Street"
Twórcy "Belle Epoque" niewątpliwie "Ripper Street" kojarzą, powiedziałabym nawet, że aż za dobrze. To właśnie do tego wiktoriańskiego procedurala, a nie żadnego "Sherlocka", produkcja TVN jest najbardziej podobna. Zacznijmy może od czołówki. Ta brytyjska wyglądała tak:
Czołówka "Belle Epoque" utrzymana jest w chłodniejszym klimacie i zawiera utwór "Psycho Killer" zespołu Talking Heads, ale pomijając te szczegóły, stylistyka jest bardzo podobna.
Uczucia deja vu doznajemy po raz kolejny, kiedy Paweł Małaszyński wchodzi do laboratorium, sąsiadującego z posterunkiem policji. Relacje jego bohatera z prostytutkami też jakby skądś znamy, a i panowie policjanci mogą nasuwać skojarzenia z ekipą serialu BBC. Sam zresztą koncept "Belle Epoque" to "Ripper Street" przeniesione w polskie realia.
I tym momencie znów nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić Wam brytyjski serial. To świetny, stylowy i klimatyczny wiktoriański procedural, w którym interesujące są zarówno dobrze osadzone w historycznych realiach sprawy tygodnia, jak i prywatne wątki wyrazistych, charyzmatycznych bohaterów. Czyli ekipy policjantów z londyńskiego Whitechapel, która rozwiązuje odpowiednio mroczne zagadki zbrodni, niedługo po tym jak na ulicach miał się pojawić Kuba Rozpruwacz. Legendarny zbrodniarz ze zrozumiałych względów nie wpada do serialu osobiście, ale za to widzowie poznają barwną paletę zamieszkujących tę dzielnicę postaci – policjantów, prostytutek, biedaków, morderców, właścicieli małych biznesów i innych osób w jakiś sposób związanych z historią tego miejsca.
Nieważne, którego z głównych bohaterów serialu weźmiemy, każdy będzie bardziej interesujący od Jana z "Belle Epoque" – Matthew Macfadyen gra mrukliwego inspektora Edmunda Reida, Jerome Flynn sierżanta po przejściach Benneta Drake'a, a Adam Rothenberg patologa Homera Jacksona, który przybył z Ameryki wraz z madam Long Susan (MyAnna Buring), prowadzącą popularny burdel. Wszyscy mają coś w sobie od pierwszej chwili, a z czasem są pogłębiani i rozwijani, jak to w serialu, który musi także dbać o sprawy tygodnia. Brytyjczycy takie rzeczy potrafią robić naprawdę dobrze – w przeciwieństwie do Polaków.
"Penny Dreadful"
W tym przypadku nie ma mowy o inspiracji, a trochę szkoda. Bo akurat w tym klimatycznym wiktoriańskim horrorze, który stawia raczej na budowanie atmosfery niż na pospolite straszenie, można podejrzeć, jak stworzyć mroczny klimat i zachować przy tym elegancję. Dziejące się pod koniec XIX wieku "Penny Dreadful" słynie przede wszystkim właśnie z tego, że jest piękne, stylowe i wysmakowane, zarówno od strony wizualnej, jak i muzycznej (Abel Korzeniowski, ach!).
Teoretycznie coś, co jest ładne i czyste, nie powinno wyglądać realistycznie, prawda? Dla TVN-u w każdym razie jest to problem nie do przeskoczenia. A tymczasem operatorzy "Penny Dreadful" zbudowali mrok raczej przy pomocy światła i filtrów, niż pokrywania wszystkiego warstwą kurzu czy błota (jak np. w "Tabu"). To wielka sztuka, stworzyć wiktoriański serial, który nie do końca trzyma się realiów epoki, a jednak nikt na to nie narzeka, bo widzowie zajęci są przeżywaniem tego, że oto oglądają prawdziwą poezję na ekranie.
"Belle Epoque" też mogłoby pójść w takim kierunku – jeśli TVN-owi tak bardzo zależało na tym, abyśmy podziwiali, ile pieniędzy poszło na kostiumy – ale problem polega na tym, że potrzebny jest dobry scenariusz i aktorzy, którzy są w stanie udźwignąć jego ciężar. Nie da się napisać na kolanie czegoś, co ma sprawiać wrażenie literatury na ekranie. No i pewnie nie ma co marzyć o puszczaniu tego w telewizji ogólnodostępnej – ani w Polsce, ani nigdzie indziej.
"Zagadki kryminalne panny Fisher"
Dowód na to, że Australijczycy nie gęsi i swoje cudne kryminały retro też mają. "Zagadki kryminalne panny Fisher" nie są żadnym dziełem, które odmieni Wasze życie, ale są solidnie zrobionym i szalenie wdzięcznym serialem kryminalnym z niesamowicie wyrazistą i czarującą bohaterką. Serial nadawany w Australii w latach 2012-2015 składa się z 34 odcinków, które teraz możecie oglądać na Netfliksie.
"Zagadki kryminalne panny Fisher" to telewizyjna adaptacja książek Kerry Greenwood, których akcja osadzona jest w latach 20. Essie Davis wciela się Phryne Fisher, pełną energii i nieskrywanego uroku damę, która powraca do Melbourne po latach spędzonych za granicą i ląduje się w samym środku kryminalnego światka. Panna Fisher, podobnie jak wielu telewizyjnych poszukiwaczy przygód, charakteryzuje się tym, że ma mnóstwo zaskakujących talentów, które pomagają jej wyjść cało z każdej sytuacji. A przygody przeżywa naprawdę niecodzienne.
Z tłumu detektywów wyróżnia ją to, że w każdej sytuacji wygląda wspaniale, no a poza tym jest kobietą egzystującą w świecie zdominowanym przez mężczyzn i bardzo wyzwoloną jak na swoje czasy. Nie ma męża, mieszka sama, sypia z kim chce, przed nikim się nie tłumaczy i jest dumna z tego, że jest feministką. Słucha jazzu, chodzi do klubów, tańczy z obcymi mężczyznami, jest piękna, stylowa i niczego się nie boi.
Serial ma wysoki budżet jak na australijską produkcję (w 1. sezonie kosztował po okrągłym milionie dolarów australijskich za odcinek), co też widać. Melbourne z lat 20. prezentuje się klimatycznie, a poza tym sama tytułowa bohaterka też tania w utrzymaniu nie jest. "Zagadki kryminalne panny Fisher" to chyba największa rweia mody z całej siódemki polecanych dziś seriali. Kostiumy zrobione są niesamowicie, a Phryne zawsze wygląda jak wyjęta z kart powieści F. Scotta Fitzgeralda.
To prawda, że same zagadki bywają różnej jakości, ale to w tym przypadku sprawa drugorzędna. Australijczycy stworzyli serial kryminalny, który przyciąga jak magnes, bo ma swój styl i bohaterkę daleką od zwyczajnej. Tak właśnie to się robi!
"Copper"
"Copper" (w polskiej wersji "Stróż prawa") to chyba najsłabsza z wszystkich dzisiejszych propozycji, ale wciąż – polskie twory serialopodobne dzielą lata świetlne nawet od takiej "zwykłej" produkcji BBC America. Serial, którego akcja osadzona jest w Nowym Jorku po wojnie secesyjnej, ma pomysł na siebie i swój klimat.
A przede wszystkim świetny jest tytułowy stróż prawa, Kevin Corcoran, w skrócie Corky, w którego wciela się Tom Weston-Jones. To były bokser i żołnierz, który ostatecznie został gliną. Jak na Irlandczyka przystało, Corky potrafi być krewki i narwany, ale przede wszystkim to człowiek naznaczony tragedią. Kiedy wrócił z wojny, okazało się, że jego mała córeczka nie żyje, a żona zaginęła. Rozpoczyna więc poszukiwania, w międzyczasie pijąc i spędzając wieczory w burdelu. Ten facet to skomplikowany bohater, żyjący w skomplikowanych moralnie czasach bardzo szybkich przemian polityczno-społecznych.
I serial bardzo dobrze te czasy portretuje, przy okazji wciągając w prywatne perypetie swoich bohaterów. Corky'emu towarzyszy w codziennej pracy dwóch kumpli z armii – Robert Morehouse (Kyle Schmid), syn bogatego przemysłowca z Piątej Alei, i czarnoskóry lekarz Matthew Freeman (Ato Essandoh), który jest interesujący już ze względu na to, co musiał przejść, żeby być w stanie wykonywać swój zawód. Ta trójka wystarczy, żeby przyjemnie spędzać z "Copperem" czas, nawet jeśli nie wszystko w serialu zachwyca.
"Detektyw Murdoch"
Wiemy już, że przyzwoite kryminały kostiumowe potrafią tworzyć Brytyjczycy, Australijczycy, a nawet Amerykanie (choć nie jest to ich specjalność). Została tylko wizyta w Kanadzie. To kraj znany jest głównie z tego, że przyjeżdżają tam kręcić swoje seriale południowi sąsiedzi, bo Vancouver jest tańsze od Nowego Jorku, a od biedy może go udawać. Własne produkcje wychodzą Kanadyjczykom już gorzej, ale to nie jest tak, że nie powstaje tam nic fajnego.
Po przykład "czegoś fajnego" nie musimy daleko sięgać, bo Kanadyjczycy właśnie oglądają 10. sezon "Detektywa Murdocha". Serial, który powstał na podstawie cyklu powieści Maureen Jennings, jest raczej lekką i przyjemną rozrywką do kotleta, niż dziełem wybitnym – ale daj Boże, żeby Polacy robili takie seriale do kotleta! Charakterne, lekko napisane i mające pomysł na siebie oraz swoich bohaterów.
Akcja "Detektywa Murdocha" rozpoczyna się w latach 90. XIX wieku – okresie szybkiego rozwoju przemysłowego i coraz bardziej użytecznych wynalazków. A William Murdoch, detektyw policji z Toronto, w którego wciela się Yannick Bisson, jest nie tylko charyzmatycznym i pełnym uroku facetem, ale także człowiekiem żywo zainteresowanym owymi wynalazkami. Murdoch nie jest co prawda drugim geniuszem w stylu Sherlocka, ale wszystko śledzi na bieżąco i kiedy trzeba, może pogadać jak równy z równym nawet z Teslą.
W serialu zdarzają się błędy historyczne i przeinaczenia, ale fascynacja, z jaką do nowych wynalazków podchodzi tytułowy bohater, potrafi udzielić się widzowi i wiele wynagrodzić. Nawet braki budżetowe, które niestety widać. Ale znów – mówimy o serialu dla masowej publiczności, który dobija właśnie do 150 odcinków. W Polsce takiego cudu pewnie nie doczekamy.