Tym razem same hity! Nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
26 lutego 2017, 22:02
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
To był rewelacyjny tydzień. Premierę miały wypełnione gwiazdami "Wielkie kłamstewka" i spin-off "Żony idealnej". Znakomity odcinek zaliczyło "This Is Us", znów świetne były "Dziewczyny", a "Homeland" przypomniał, co potrafi. I na tym nie koniec!
To był rewelacyjny tydzień. Premierę miały wypełnione gwiazdami "Wielkie kłamstewka" i spin-off "Żony idealnej". Znakomity odcinek zaliczyło "This Is Us", znów świetne były "Dziewczyny", a "Homeland" przypomniał, co potrafi. I na tym nie koniec!
HIT TYGODNIA: Ktoś nam zwrócił "Żonę idealną" – udany start "The Good Fight"
Niewiele spin-offów popularnych serii stanowi naprawdę dobry pomysł. W tym przypadku mieliśmy jednak dobre przeczucia od samego początku, bo jeśli ktoś w "Żonie idealnej" naprawdę zasługiwał na granie pierwszych skrzypiec oprócz Alicii Florrick, to zdecydowanie była to Diane Lockhart. Bohaterka grana przez Christine Baranski jak mało kto pasuje do głównej roli, co potwierdza w "The Good Fight" praktycznie z miejsca, a na niej zalety serialu się bynajmniej nie kończą.
Bo nowa historia osadzona w dobrze nam znanym świecie, to właściwie kontynuacja tego, co świetnie funkcjonowało przez siedem sezonów "Żony idealnej", tylko z odświeżoną obsadą uzupełnioną o kilka nowych twarzy. Strzałem w dziesiątkę było zatrudnienie Rose Leslie, której Maia pasuje do tej rzeczywistości jak mało kto, świetnie wypada również awansowana do większej roli Cush Jumbo. Cieszą powroty znajomych postaci, intrygują te, które dopiero poznaliśmy – naprawdę wszystko tutaj znajduje się dokładnie w tym miejscu, w którym powinno.
A nade wszystko, "The Good Fight" przywołuje ducha i atmosferę swojego poprzednika, nie atakując nas nachalnie ciągłymi porównaniami. To zdecydowanie nowa historia, ale świadoma dziedzictwa, które dźwiga na swoich barkach. Wiele wskazuje na to, że nie tylko się pod nim nie ugnie, ale będzie go, ku naszej radości, z dumą nosić przez jakiś czas. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Podróż do Memphis w "This Is Us"
Tydzień temu doceniliśmy niesamowitego Sterlinga K. Browna, teraz wypada złożyć wyrazy uznania Ronowi Cephasowi Jonesowi, którego bohatera niestety już pożegnaliśmy w tym odcinku. Choć pełna emocji nostalgiczna podróż do Memphis była rewelacją pod każdym względem, a świetnie napisany odcinek był w stanie wypełnić wszelkie luki i odpowiedzieć na dziesiątki pytań, jakie mieliśmy na temat Williama, naprawdę szkoda, że to koniec. Relacja Randalla z odnalezionym po latach ojcem to jedna z tych rzeczy, które w "This Is Us" rzeczywiście wyszły.
Ale trzeba przyznać, że pożegnanie William dostał iście królewskie, bo to był chyba najlepszy odcinek w całym sezonie, lekko poprowadzony na kilku płaszczyznach czasowych i nieuchronnie zmierzający ku temu, co było nieuniknione. Wyrazy uznania należą się Danowi Fogelmanowi, twórcy serialu, który napisał scenariusz w pojedynkę, podobnie jak trzy pierwsze odcinki "This Is Us". Mimo że od początku wiadomo było, jak to się musi skończyć – William miał powrócić do domu na zawsze – była w tej podróży cudowna lekkość i nutka optymizmu.
Chusteczki mogły się przydać już w tym momencie, kiedy jeden umierający tata Randalla dziękował drugiemu, już nieżyjącemu, że wychował syna. Potem emocji zbierało się coraz więcej i więcej, śmiech mieszał się ze łzami, wielkie momenty z bzdurkami, a wszystkiemu towarzyszyła znakomita muzyka. William wrócił do domu, Randall zobaczył kaczki, a "This Is Us" raz jeszcze udowodniło, że po mistrzowsku potrafi "sprzedać" najprostsze ludzkie emocje. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Rozmowy nie całkiem poważne i wspomnienia we wspomnieniach – "Legion" znów zachwyca
"Legion" co tydzień daje nam dziesiątki powodów, by umieszczać go wśród hitów, więc wybór tylko jednego z nich jest praktycznie niemożliwy. Bo jak zestawić ze sobą jeden z najpiękniejszych i najbardziej nietypowych ekranowych romansów ostatnich czasów oraz niezwykłą podróż po nieokiełznanym umyśle? Jak wybrać między zachwycającym Summerlandem i niejasnymi motywacjami pani Bird, a horrorem rozgrywanym w głowie Davida? Jak wreszcie opanować cały ten chaos, w którym zwykłe tajemnice przenikają się z wątpliwościami co do istnienia konkretnych postaci, a zamęt potęgują pytania o ich moce i zdrowie psychiczne?
Noah Hawley w każdym odcinku podsuwa nam jakieś tropy, choć pozornie poruszamy się ciągle w tych samych rejonach – wystarczy się jednak uważnie przyjrzeć, by dostrzec, że w tym szaleństwie jest metoda. Sęk w tym, żeby odkryć jaka. Zanim jednak do tego dojdziemy, nic nie stoi na przeszkodzie prostemu zachwytowi nad sposobem, w jaki ta historia jest budowana oraz wychwalaniu drobnostek, których nie znajdziecie nigdzie indziej. Ot, choćby fizycznej bliskości ludzi, którzy nie mogą sobie na nią pozwolić.
A to przecież tylko przerywnik i chwila oddechu od nietypowej psychoanalizy. Łatwość, z jaką "Legion" przeistacza się z najbardziej uroczego romansu na świecie w opowieść rodem z koszmaru sennego, jest absolutnie niezwykła. Zmiany tonacji i nastroju przeprowadzane w mgnieniu oka nie irytują, a wręcz przeciwnie – pozwalają lepiej zrozumieć szaleństwo, jakie towarzyszy Davidowi w każdej sekundzie jego życia. I jak tu się dziwić, że gdzieś głęboko siedzi w nim bezbronne dziecko, które pragnie tylko mocno się do kogoś przytulić? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "SS-GB", czyli naziści w Wielkiej Brytanii
Mateusz nazwał pilot "SS-GB" solidnym, ja bym poszła dalej i powiedziała, że jest to kolejny dobry serial kostiumowy od BBC, największej światowej fabryki tego typu seriali. Od całej reszty różni się konceptem, to znaczy opowiada, co by było, gdyby Niemcy wygrali Bitwę o Anglię. Scenariusz napisano na bazie poczytnej książki Lena Deightona, której bohaterowie od pierwszej chwili ożywają na ekranie, by zacząć przechadzać się po londyńskich mrokach. Czyli jak na BBC jest w sumie standardowo i dałby Bóg, żebyśmy kiedyś w Polsce też doczekali się takich standardów.
Ponieważ mamy rok 2017 i przerobiliśmy już trochę historii rozpoczynających się od tego, że naziści wygrywają II wojnę światową, fabuła nie wydaje się szczególnie odkrywcza. To wszystko już było w tej czy innej formie. A jednak "SS-GB" wciąga, bo wszystkie wątki są sprawnie poprowadzone, a główny bohater, lawirujący pomiędzy nazistowskimi szefami i ruchem oporu detektyw Douglas Archer (Sam Riley), wydaje się wystarczająco niejednoznaczny, byśmy zainteresowali się nim od pierwszej chwili.
Jest tu trochę kryminału, sporo dylematów moralnych, potencjalny trójkąt miłosny z ładną brunetką (Maeve Dermody) i tajemniczą blondynką (Kate Bosworth), a także zapowiedź przeróżnych komplikacji w życiu det. Archera. Całość jest utrzymana w charakterystycznym stylu filmu noir, który zawsze w BBC wypada dobrze. Tam, gdzie widać braki scenariuszowe, serial nadrabia więc stylem i tak oto godzina niepostrzeżenie mija. Na początek wystarczy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Morderstwo i inne problemy, czyli zachwycające "Wielkie kłamstewka"
To musiał być hit. Z taką obsadą żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Musimy jednak przyznać, że nawet nas zaskoczył fakt, jak piekielnie dobrym serialem okazały się "Wielkie kłamstewka". Historia o pozornie rajskim kalifornijskim miasteczku i jego mieszkańcach porywa już w premierowym odcinku, a mogę Was zapewnić, że dalej będzie tylko lepiej.
A przecież właściwie nie dostaliśmy tu nic, czego nie mogliśmy spotkać gdzieś indziej. Trójka bohaterek, masa problemów mniejszych i większych, pretensje wyrzucane w twarz oraz takie skrywane głęboko i czekające na odpowiedni moment, by wypłynąć na powierzchnię. No i rzecz jasna wyczuwalna w powietrzu, zbliżająca się wielkimi krokami katastrofa. Chociaż nie, ona właściwie już się wydarzyła – ktoś zginął. Problem w tym, że nie wiemy, ani kto, ani co dokładnie się stało. Pewne jest tylko tyle, że Madeline, Celeste i Jane są w to wszystko jakoś zamieszane.
"Wielkie kłamstewka" to teoretycznie najzwyklejsza w świecie opowieść obyczajowa o trójce matek i ich różnego rodzaju problemach, tyle tylko, że z gwiazdami w rolach głównych. Wystarczy jednak lekko zanurzyć się w ten świat, by zobaczyć, z jak skomplikowaną, wielowątkową i zawiłą historią mamy tu do czynienia. Stopniowe odkrywanie, co tak naprawdę kryją szklane ściany położonych tuż nad oceanem domów to zajęcie absolutnie pasjonujące i wciągające jak najlepszy thriller. A przypomnę, że jednym z głównych wątków są tutaj szkolne perypetie sześciolatków. Czysta magia. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Wojna domowa w "Dziewczynach"
Odcinkiem z Matthew Rhysem będziemy zachwycać się za tydzień, a teraz pozwólcie, że docenię "psychoseksualny kołowrotek dla chomików" i nietypowe trio Marnie – Desi – Hannah, które narobiło zamieszania w spokojnym miasteczku Poughkeepsie. Bo nawet jeśli macie już dość tego, że bohaterki ciągle powtarzają te same błędy, nie da się nie docenić efektowności tej emocjonalnej wojny, która rozegrała się na naszych oczach. Desi i Marnie już wejście mieli świetne – czerwony kabriolet, Joni Mitchell i chusta na włosach to zdecydowanie początek, który zapada w pamięć. A tym razem pięknie zgrało się to z końcówką, w której dziewczyny zebrały, co zostało z Desiego, i wyruszyły w drogę powrotną, tym samym kabrioletem i przy dźwiękach tej samej Joni Mitchell.
To zaś, co się działo w międzyczasie, jest po prostu nie do opisania. Allison Williams i Ebon Moss-Bachrach przeszli samych siebie w scenie szalonej kłótni, która z minuty na minutę przybierała coraz bardziej groteskowy wymiar. A jeszcze ciekawiej zrobiło się, kiedy dziewczyny usiadły na podłodze i uznały, że były zajęte głównie sobą i nic nie wiedzą o życiu. Brawo dla Hanny i dla serialu za tę samoświadomość – Lena Dunham perfekcyjnie podsumowała to, co nas czasem w "Dziewczynach" tak strasznie irytowało.
Choć wojny Poughkeepsie nic nie przebije, plusik daję także kolejnemu nietypowemu trójkątowi, czyli Jessie, Shosh i Elijah, a tego ostatniego dodatkowo doceniam za koszulkę z napisem "Przeżyłem 3. sezon Ally McBeal". Takie stare pryki jak ja zrozumieją żarcik, a przy okazji przypomną sobie, w jakich okolicznościach Ziółko miał zwyczaj powtarzać słowo "Poughkeepsie ". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Smutni komicy znów są w modzie, czyli bardzo sympatyczne "Na wylocie"
Macie akurat wolne pół godziny? Całkiem niezłym pomysłem na jej zagospodarowanie będzie zapoznanie się z Pete'em Holmesem, kolejnym amerykańskim komikiem, który otrzymał własny serial, by móc podzielić się ze światem swoimi problemami. Te nie są szczególnie oryginalne, bo trudno za takie uznać niewierną żonę czy brak zawodowych sukcesów, ale nie stanowi to absolutnie żadnego problemu, gdyż "Na wylocie" zdobywa serca widowni czymś innym.
Mianowicie bezpretensjonalnością i otwartością, z jaką podchodzi do tej opowieści jej twórca. Na pierwszy rzut oka widać, że "Na wylocie" to bardzo osobista historia, a im bardziej się w nią zagłębiamy, tym łatwiej dostrzec, że Holmes naprawdę włożył w nią serce. Nie skończyło się to jednak depresyjnym poematem na temat trudów życia smutnego stand-upera, lecz zaskakująco pogodnym serialem, który ze wszystkich, często absurdalnych rzeczy przydarzających się swojemu bohaterowi, potrafi wycisnąć jakiś pozytyw.
Największa w tym rzecz jasna zasługa Holmesa, który, mówiąc otwarcie, jest najsympatyczniejszym ekranowym pierdołą, jakiego można dziś spotkać w telewizji. Żona go zdradza, kariera (zdecydowanie za duże słowo) budzi politowanie, nie ma nawet gdzie się przespać, a na każdym kroku spotykają go jeszcze dodatkowe nieszczęścia. Gwarantuję, że mina zbitego psa, z jaką paraduje tu Pete Holmes, skruszy Wasze serca w mig, a jeśli nawet będziecie oporni na jego urok, to powinien Was przekonać niejaki Artie Lange, który w duecie z Holmesem sprawia, że sezon na depresyjnych komików nadal trwa. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Quinn idzie na całość w "Homeland"
Kiedy rozpoczynał się 6. sezon "Homeland", mieliśmy swoje podejrzenia co do wątku Petera Quinna. Sądziliśmy mianowicie, że dokona jakiegoś heroicznego czynu, a jego odkrycie związane z tym, co się działo w budynku naprzeciwko, zdawało się to tylko potwierdzać. Na szczęście "Homeland" raz jeszcze było w stanie nas zaskoczyć, serwując pełną emocji jazdę bez trzymanki, o której trudno było powiedzieć, dokąd nas zaprowadzi.
Przekonaliśmy się, jak niestabilny jest Quinn i jak niewiele wystarczy, żeby popadł w kompletne szaleństwo. A najbardziej zadziwiające jest to, że przez cały czas zachował jasność umysłu, był w stanie działać jak dobrze naoliwiona maszyna do zabijania – którą był, odkąd pamiętamy – i niczego nie zrobił bez powodu. Jego odkrycie prawdopodobnie spowoduje, że Carrie nieprędko zobaczy znów swoją córkę, bo za chwilę po raz kolejny ruszy naprawiać świat.
Swoje podejrzenia na temat tego, kto stał za wszystkim tym, co spotkało Sekou i Carrie, pewnie już macie. Ale nawet jeśli cała intryga rzeczywiście okaże się grą ze strony Dara Adala, myślę, że "Homeland" będzie w stanie nas jeszcze parę razy zaskoczyć w tym sezonie. [Marta Wawrzyn]