Dobry kryminał to zwykły kryminał. Recenzujemy premierę 3. sezonu "Broadchurch"
Mateusz Piesowicz
28 lutego 2017, 19:02
"Broadchurch" (Fot. ITV)
Dwa lata czekaliśmy na powrót do tytułowego miasteczka, nie mając wcale pewności, że będzie on udany. Wiele wskazuje jednak na to, że serial odkupi swoje winy po nierównym 2. sezonie. Uwaga na spoilery.
Dwa lata czekaliśmy na powrót do tytułowego miasteczka, nie mając wcale pewności, że będzie on udany. Wiele wskazuje jednak na to, że serial odkupi swoje winy po nierównym 2. sezonie. Uwaga na spoilery.
Oświetlona promieniami słońca plaża, rozbijające się o brzeg fale, majestatycznie wyglądające nadmorskie klify i towarzysząca tym widokom, idealnie podkreślająca pozorny spokój tego miejsca muzyka Ólafura Arnaldsa. Już kilka pierwszych sekund premierowego odcinka trzeciego (a jednocześnie ostatniego) sezonu "Broadchurch" wystarcza, byśmy poczuli się jak w domu. A dalej robi się coraz bardziej znajomo, bo sielankową scenerię szybko przerywa niepasująca do niej sprawa kryminalna. Gdy natomiast na scenę wkracza duet Alec Hardy i Ellie Miller, mamy już stuprocentową pewność, że na brytyjskiej prowincji wszystko będzie po staremu.
Czyżby więc twórca, Chris Chibnall, fundował nam powtórkę z rozrywki? I tak, i nie. Przede wszystkim, rzuca się w oczy wyraźne podobieństwo do 1. sezonu serialu (symptomatyczne, że jego szczegóły mam w pamięci jak żywe, podczas gdy kontynuacja niemal kompletnie wyparowała mi z głowy). Nie ma żadnego procesu ani przerabianych w tę i z powrotem starych spraw – zamiast tego otrzymujemy całkiem typową zagadkę kryminalną z mnóstwem podejrzanych i niewieloma tropami. Tym razem sprawa nie dotyczy jednak morderstwa, lecz gwałtu, którego ofiarą jest Trish Winterman (Julie Hesmondhalgh), kobieta w średnim wieku niepamiętająca żadnych szczegółów wydarzenia i dogłębnie zszokowana tym, co się stało.
Zdecydowanie najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać "Broadchurch", było odcięcie się grubą kreską od sprawy Danny'ego Latimera i porzucenie nieznośnej obecności Joe Millera. Od wydarzeń poprzedniego sezonu minęły w tym świecie trzy lata, co jest prawdziwym błogosławieństwem, bo pozwala niemal w pełni skoncentrować się na nowej historii. Ta natomiast wciąga od samego początku i zapowiada dokładnie atrakcje podobne do tych, jakie towarzyszyły nam za pierwszym razem. Spodziewajcie się więc skomplikowanego śledztwa i dokładnego portretu szeregu konsekwencji, jakie zaistniałe wydarzenia będą mieć na okolicznych mieszkańców.
Bo choć tym razem sprawa nie jest aż tak osobista jak poprzednio – Ellie całkiem rozsądnie podkreśla, że nie wcale wszyscy się tu nie znają – szybko staje się jasne, że przez sposób jej przedstawienia, błyskawicznie nabierze wręcz intymnego wymiaru. Twórcy zadbali o to, by z drobiazgową szczegółowością przeprowadzić nas przez wszelkie detale procedury postępowania z ofiarą napaści na tle seksualnym, co może brzmi niezbyt interesująco, ale na ekranie wypada wprost fascynująco. Podążając krok w krok za Trish, możemy niemal wejść w jej skórę i dokładnie zrozumieć towarzyszące jej uczucia.
Trzeba w tym miejscu pochwalić nową twarz w obsadzie, a więc Julie Hesmondhalgh (aktorka znana przede wszystkim z gry w brytyjskiej operze mydlanej "Coronation Street", ale pojawiła się też w "Happy Valley" i "Cucumber"), która z wręcz nieludzką dokładnością odtwarza szok, w jakim znajduje się jej bohaterka. Dość powiedzieć, że przez pierwsze osiem minut nie wydusza z siebie nawet jednego słowa, a o jej stanie psychicznym świadczą tylko pojedyncze łzy i widoczna w każdym geście mieszanina strachu i wstydu. Zwłaszcza ten ostatni robi tu ogromne wrażenie, bo widać po nim, że twórcy podeszli do sprawy z ekstremalną ostrożnością, chcąc w stu procentach właściwie oddać rzeczywistość.
Niemal dokumentalna precyzja, z jaką "Broadchurch" portretuje ofiarę gwałtu, równocześnie fascynuje i przeraża, tym bardziej że twórcy postawili na rzadko spotykaną autentyczność. Poszkodowana jest najzwyklejszą na świecie, niczym się niewyróżniającą kobietą w średnim wieku, którą bardziej niż fakt doznanej krzywdy, przeraża konieczność konfrontacji z bliskimi i dręczące ją, pozbawione racjonalnych podstaw, lecz w pełni zrozumiałe poczucie winy. Serial rozkłada jej stan na czynniki pierwsze, skupiając się na emocjach i zdruzgotanej psychice, przez co uderza w miejsca, w które najmocniej boli. Kryminał schodzi tu właściwie na drugi plan, bo bardziej szokująca jest wewnętrzna tragedia, jaką przeżywa Trish. Bardzo odważną i piekielnie trudną drogę obrali sobie twórcy, ale trzymam kciuki, by się jej trzymali.
Myślę jednak, że nie grozi nam "tabloidyzacja" scenariusza, a raczej jego inteligentny podział na część emocjonalną i bardziej klasyczną, kryminalną. W tej już teraz nie ma na co narzekać, bo zdążyliśmy poznać kilku wyjątkowo podejrzanych typów, ale biorąc pod uwagę, że przed nami siedem kolejnych tygodni zwodzenia i zwrotów akcji, nie przywiązywałbym się szczególnie do tego, co zobaczyliśmy. Wszak okoliczności napaści są takie, że można spokojnie podejrzewać całą męską populację Wessex, jak nie dalej. Jest też rzecz jasna możliwość, że Trish nie jest z nami szczera, ale skoro Alec i Ellie nie widzą powodu, by jej nie wierzyć, to też będę się tego trzymał.
A skoro już o tej dwójce mowa, to powiem tylko tyle: ależ dobrze jest znowu widzieć ich razem! Olivia Colman i David Tennant stworzyli jedną z najlepszych par detektywów ostatnich lat i zaręczam, że nie stracili absolutnie niczego ze swojego wspólnego uroku. Ona nadal wkłada serce w pracę i podchodzi do niej bardzo osobiście, on sztywno trzyma się procedur i robi wszystko, by zasłużyć sobie na pseudonim "shit face". Oczywiście pasują do siebie znakomicie, a urocze drobiazgi w ich interakcji (ten moment, gdy Ellie każe Alecowi zrobić herbatę!) podkreślają, że to perfekcyjny do oglądania duet.
Nie wszystko jednak w tym odcinku wypadło równie znakomicie. Były bowiem elementy, co do których mam pewne obawy, a zalicza się do nich praktycznie wszystko, co łączy ten sezon z poprzednim. Nie mam pojęcia, jaki pomysł ma twórca na powracających tu Beth i Marka Latimerów (Jodie Whittaker i Andrew Buchan), nie wiem też, w jaką stronę zamierza pociągnąć wątek problemów teraz już nastoletniego Toma Millera (Adam Wilson) czy córki Hardy'ego, Daisy (Hannah Rae). Na razie trudno cokolwiek przewidzieć i choć nie spodziewałem się, by mieszkańcy Broadchurch oraz twórcy całkiem zapomnieli o sprawie Danny'ego, mam nadzieję, że jej długi cień nie przykryje całej reszty.
Ta bowiem wygląda na taką, która znakomicie obroni się sama, łącząc wszystko to, za co zdążyliśmy pokochać "Broadcurch" wcześniej, z zupełnie nową, nie mniej wciągającą opowieścią. Na tę chwilę nie widzę żadnych powodów do narzekań – sielskie krajobrazy Dorset znów są tłem dla pierwszorzędnej kryminalnej historii, a my odzyskaliśmy jeden z najlepszych brytyjskich seriali ostatnich lat. Nic tylko się cieszyć i czekać na ciąg dalszy oraz na polską premierę, która nastąpi w kwietniu w Ale kino+.