Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
5 marca 2017, 22:02
"Tabu" (Fot. BBC)
Finał "Tabu", najbardziej odjechany odcinek "Legionu", powrót "Broadchurch", coraz bardziej wciągające "Wielkie kłamstewka" – za nami świetny tydzień i to widać w naszych hitach (choć jeden kit też się trafił).
Finał "Tabu", najbardziej odjechany odcinek "Legionu", powrót "Broadchurch", coraz bardziej wciągające "Wielkie kłamstewka" – za nami świetny tydzień i to widać w naszych hitach (choć jeden kit też się trafił).
HIT TYGODNIA: Butelkowy odcinek "Dziewczyn" z Matthew Rhysem
Kiedyś Hannah Horvath spędziła dzień z facetem o aparycji Patricka Wilsona i na koniec wyniosła mu śmieci, teraz przyszła kolej na Matthew Rhysa, którego dobrze znamy z "The Americans". I na którego będziemy pewnie inaczej patrzeć, po tym jak zagrał tego obślizgłego typa w "Dziewczynach".
"American Bitch" był odcinkiem o tyle ciekawym, że toczył się przez większość czasu w jednym pomieszczeniu i składał się z długiej rozmowy Hanny i sławnego pisarza, którego kilka różnych dziewczyn oskarżyło o zmuszanie do seksu. Pół godziny to dość czasu, aby zaprezentować uczciwie jego wersję zdarzeń, ich wersję zdarzeń i dać publice samodzielnie dojść do wniosku, że nawet jeśli dziewczyna komuś robi loda, to nie znaczy, że jest to jej spełnieniem marzeń.
Debata początkującej pisarki z facetem, którym ona kiedyś – przynajmniej pod pewnymi względami – chciałaby być, była o tyle interesująca, że nie sprowadziła się do abstrakcji. Ci dwoje rzeczywiście złapali jakąś nić porozumienia i to właśnie jemu Hannah powiedziała, że chciałaby pisać historie, które sprawią, iż ludzie będą czuć się mniej samotni niż ona kiedyś. I kiedy tak rozmawiali niemal jak dwoje starych przyjaciół, pojawiła się pewna niestosowna propozycja.
Choć "American Bitch" nie powiedział nam niczego, czego byśmy nie wiedzieli o mężczyznach wykorzystujących swoją pozycję do sypiania z młodymi kobietami, oglądało się go świetnie. Lena Dunham po mistrzowsku rozłożyła wszystkie akcenty i na koniec dokonała jakże potrzebnej egzekucji na facecie, któremu nawet kubek z kawą wyznaje miłość. A na Matthew Rhysa, słowo daję, nie będę już w stanie patrzeć tak jak wcześniej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Legion" odlatuje w kosmos i prezentuje świetne historie
Jak bardzo podobał mi się czwarty odcinek "Legionu", możecie przeczytać tutaj – zrozumiecie wtedy, że wybór jednego konkretnego aspektu tej niemal doskonałej serialowej godziny to niełatwe zadanie. Dlatego też postanowiliśmy nikogo przesadnie nie krzywdzić i docenić aż trzy postaci, które się w tym tygodniu wyróżniły.
Po pierwsze, Oliver Bird (Jemaine Clement), do tej pory znany jako "głos z ekspresu do kawy pani Bird", który okazał się niesamowicie interesującą postacią. Zawieszony między życiem a śmiercią i utrzymywany w stanie specyficznej hibernacji (przy której istotną rolę odgrywa przedpotopowy akwalung) – tak wygląda z jednej strony. Z drugiej jest jednak przebojowym człowiekiem zamieszkującym płaszczyznę astralną, w której utknął, bo jego umysł zawędrował kiedyś za daleko. Spędza więc teraz cały swój czas w zawieszonej w nicości ogromnej bryle lodu, która może poszczycić się cudownym wystrojem. A poza tym świetnie tańczy i słucha wyjątkowo głośnego jazzu. Zdarza mu się też zwracać do nas bezpośrednio, co mam nadzieję, zostanie jeszcze rozwinięte. Podobnie jak cały wątek pana Birda, bo postać to nietuzinkowa.
Po drugie i trzecie zarazem, Cary i Kerry Loudermilkowie. W czwartym odcinku dowiedzieliśmy się wreszcie czegoś więcej o tej niezwykłej parze. Przede wszystkim, są rodzeństwem. Ale nie takim zwykłym, bo zamieszkują jedno ciało. To znaczy mogą się rozdzielać, ale robią to tylko wtedy, gdy szykuje się jakaś akcja, bo to specjalność Kerry (Amber Midthunder). Całą nudną resztą, a więc jedzeniem, spaniem i tym wszystkim, co robi się w toalecie, zajmuje się Cary (Bill Irwin). Wyjaśnia to różnicę wieku między nimi, bo Kerry starzeje się tylko w tych momentach, gdy żyje w oddzieleniu od brata. Niby ich historia to nic wielkiego, ot, jeden z wątków pobocznych, ale bajkowy sposób, w jaki ją opowiedziano, fenomenalne realizacyjnie przedstawienie zależności pomiędzy tymi postaciami i wreszcie dramatyczny zwrot akcji na koniec czynią z niej coś absolutnie wyjątkowego. Perełka, nawet jak na standardy "Legionu". [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Wielkie kłamstewka" i coraz bardziej niesamowita Nicole Kidman
O ile po pierwszym odcinku "Wielkim kłamstewek" byłam przekonana, że to rewelacyjna Reese Witherspoon zgarnie wszystkie możliwe nagrody świata, to po drugim widzę coraz więcej niejednoznaczności w Celeste granej przez Nicole Kidman. "Perry i Celeste? Szczerze mówiąc, przeleciałbym każde z nich" – mówi jeden z przesłuchiwanych mieszkańców Monterey, już po tym jak wydarzyło się morderstwo. Tak właśnie widzą tę parę wszyscy – dwójka bogatych, pięknych i szaleńczo zakochanych ludzi, która ma na dodatek idealne dzieciaki.
My zobaczyliśmy, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami, ile przemocy jest w tym związku i jak bezbronna jest eteryczna Celeste, która prawdopodobnie rzeczywiście kocha swojego męża do szaleństwa i to jest jeden z powodów, dla których dalej trwa w tym związku. Szczegóły tego, co się dzieje w ich szklanym domu, są przerażające, a będąca, co tu dużo mówić, ofiarą przemocy domowej kobieta milczy. Nawet przy winie z Madeline nie jest w stanie zdobyć się na szczerość i opowiadając o swoim namiętnym związku, rozkłada akcenty tak, że słysząc to, łatwiej sobie wyobrazić "50 twarzy Greya" niż regularne tłuczenie żony.
Nicole Kidman ma trudniejszą moim zdaniem rolę niż Reese Witherspoon i wyciąga z niej maksimum. Choć cała obsada "Wielkich kłamstewek" jest niesamowita, to właśnie ona mnie zachwyca najbardziej, a kolejne odcinki – które już widziałam – tylko ten zachwyt potęgują. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Powrót do korzeni – udany start 3. sezonu "Broadchurch"
Trudno było sobie wymarzyć lepszy punkt wyjścia dla finałowego sezonu "Broadchurch" niż powrót do tego, za co pokochaliśmy ten serial na samym początku. Zagadkowa sprawa kryminalna (tym razem nie morderstwo, a gwałt), para idealnie niedopasowanych bohaterów i masa towarzyszących temu emocji, a wszystko umieszczone w pozornie sielskim krajobrazie prowincjonalnego wybrzeża Wielkiej Brytanii. Czego chcieć więcej?
Może bohaterki, której szczerze współczujemy i z przerażeniem obserwujemy koszmar, jaki przeżywa? Taka właśnie rola przypadła fantastycznej Julie Hesmondhalgh, która w niesamowity sposób wcieliła się w Trish Winterman, zwykłą, szarą kobietę, której w jednej chwili zawalił się cały świat. Fabuła nowego "Broadchurch" kręci się właśnie wokół niej, a jej pojawienie się na komendzie policji rozpoczyna śledztwo w sprawie, w której więcej niewiadomych niż twardych faktów.
Dokąd to wszystko zaprowadzi i co dokładnie się stało, możemy na razie tylko zgadywać. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by już teraz zachwycać się sposobem, w jaki Chris Chibnall podchodzi do piekielnie trudnego tematu napaści seksualnej. Nie ma mowy o taniej sensacji i tabloidowym charakterze opowiadania – zamiast nich otrzymujemy dokumentalną precyzję i skupienie się na zdruzgotanej psychice ofiary. Kto by pomyślał, że może to być równie wciągające? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: T.J. Miller i żarcik z kokainą – czyli wdzięczne "Na wylocie"
Znów chwalimy nową komedię HBO z fajtłapowatym stand-upowym komikiem w roli głównej, bo sobie na to zasłużyła. W drugim odcinku Pete Holmes pojechał z Artiem Lange'iem do Albany, spotkał T.J. Millera i wzbogacił się o kilka nowych doświadczeń. Znany z "Doliny Krzemowej" T.J. – którego jeszcze w "Na wylocie" zobaczymy – pokazał nam dwie swoje twarze, obie tak samo interesujące. Na scenie i na spotkaniach z fanami ten facet to totalny szaleniec. W zakulisowej rozmowie to właśnie on był w stanie powiedzieć całkowicie na poważnie Pete'owi, że jego materiał nie jest zły, tylko niedopracowany, przy okazji uświadamiając nam wszystkim, że za sukcesem najpopularniejszych stand-upowców stoi ciężka praca. A wszystko to się odbyło naturalnie i niejako mimochodem.
Fajnych drobiazgów było w drugim odcinku "Na wylocie" bardzo dużo (nieszczęsnego seksu z papugą pewnie nigdy nie zapomnę, no ale przynajmniej wiem, jakich błędów nie należy w życiu popełniać), ale chyba najbardziej Pete'a Holmesa i jego serial definiuje to, co zrobił z kokainą, podsuniętą mu prosto pod nos przez imprezową panią z Albany. Bardzo pomysłowe, niewątpliwie urocze i naprawdę nie wiem, jakim cudem nikt wcześniej na to nie wpadł. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Emocje i wybuchy, czyli efektowny finał "Tabu"
Ambiwalentne uczucia towarzyszyły mi podczas oglądania całego sezonu "Tabu". Najpierw dałem się w pełni porwać tutejszemu klimatowi, mistyce i tajemniczym wydarzeniom przystrojonym w kostium serialu historycznego. Potem jednak mój zapał nieco ostygł, a realizacyjna doskonałość i niezwykła atmosfera zaczęły coraz słabiej maskować słabe punkty serialu, wśród których na pierwszy plan wysuwała się nuda i niemiłosiernie rozwleczone wątki. Wtedy jednak nadszedł finał.
Finał, który wynagrodził niemal wszystkie słabości, praktycznie od początku pędząc do przodu na złamanie karku i zostawiając za sobą tylko zapach prochu i szlak martwych ciał. Od momentu, gdy James Delaney wylądował w celi londyńskiej Tower, akcja nabrała takiego przyspieszenia, że nie było nawet za bardzo czasu, by zastanawiać się nad sensem tutejszych wydarzeń. I dobrze, bo w przeciwnym razie trudno byłoby się skoncentrować na czystej rozrywce, jakiej finałowy odcinek dostarczył w nadmiarze.
Efektowna sekwencja bitwy w porcie była już tylko wisienką na torcie pełnym spisków, zdrad i zaskakujących zwrotów akcji. Nie wiem, co z kolejnym sezonem, ale zupełnie szczerze przyznaję, że po tym, co zobaczyłem, byłoby najzwyczajniej szkoda musieć się pożegnać z Tomem Hardym i jego gromadką – "Tabu" znów chce się oglądać i mam nadzieję, że będzie nam to jeszcze dane. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Catastrophe" znów jest z nami
W tym tygodniu powróciła jedna z najlepszych komedii (anty)romantycznych ostatnich lat i tym samym wszystkie amerykańskie sitcomy zaczęły mi się wydawać jeszcze głupsze i bardziej banalne. Bo oto mamy dwójkę ludzi po czterdziestce, która zbudowała szczęśliwy, choć mocno nietypowy związek, i są w tym prawdziwe emocje, dużo luzu i żarty takie, że nie da się głośno nie śmiać. I wszystko to tak po prostu działa, w najbardziej naturalny sposób na świecie.
Premiera 3. sezonu "Catastrophe" skupiła się na ogarnianiu skutków tego, co zrobiła Sharon w finale poprzedniej serii. Dostaliśmy więc zarówno masę gagów – bo zawsze jest śmiesznie, kiedy ktoś próbuje coś ukryć – jak i dowodów na to, że brytyjska komedia będzie dążyć w kierunku pogłębiania obu postaci oraz ich relacji. Zdrada, alkoholizm, rodzicielstwo po czterdziestce – "Catastrophe" zdecydowanie nie wybiera lekkich tematów.
A jednak dialogi są tak świetne, że trudno się nie śmiać, nawet kiedy dzieją się rzeczy w stu procentach poważne. Sama rozmowa w taksówce o tym, jaka to z Sharon świetna matka i fatalna żona, warta jest więcej niż wszystkie amerykańskie tradycyjne sitcomy, jakie widziałam w tym tygodniu. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Man Seeking Woman" i Joshies 2017
No dobrze, krytykując Amerykanów, nie zapominajmy, że komedie telewizji FX mają się naprawdę nieźle. Przedostatni w tym sezonie odcinek "Man Seeking Woman" skupiał się na relacji Josha i Mike'a, w której na pewno nie wszystko pozostanie po staremu, bo Josh za chwilę się ożeni. To dość ograny temat sitcomowy, a jednak Jay Baruchel był w stanie go zaprezentować w świeży sposób i uraczyć nas tradycyjną dawką absurdu.
Tym razem Katie Findlay zeszła na drugi plan (choć jej wizyta w "więzieniu" to niewątpliwie mała perełka), a pierwsze skrzypce znów zagrał duet Jay Baruchel – Eric André i ich typowa męska przyjaźń, która czasem po prostu musi być najważniejsza. Ucieczka naprędce wykopanym tunelem z własnego wieczoru kawalerskiego, Mike jako szalony Joker i kariera bejsbolowa w Chattanooga to niewątpliwie świetne pomysły, ale najbardziej mnie ujęły Joshies 2017. "Man Seeking Woman" pokazał, że trzyma rękę na pulsie, ma swój styl i oczywiście dba o wieloryby, "z których cztery giną każdego roku". [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Taken" – kolejny fatalny serial na podstawie filmu
"Taken" od NBC to serialowy prequel "Uprowadzonej", francuskiego hitu kina akcji sprzed paru lat, w którym Liam Neeson wcielał się w byłego żołnierza Bryana Millsa i masakrował oddziały przestępców, by odzyskać porwaną córkę. Naiwnością byłoby oczekiwać po produkcji nawiązującej do takiej fabuły czegoś szczególnie głębokiego, ale twórcy "Taken" nie zdołali sprostać nawet banalnemu zadaniu stworzenia przyjemnej ekranowej nawalanki.
Ich serial to bowiem kompletnie bezmyślna, nijaka i piekielnie nudna szmira, która żeruje na popularności oryginalnego tytułu. Dość powiedzieć, że w serialu o nazwie "Taken" nikt nie zostaje porwany, a ten kwiatek to zaledwie wierzchołek gór lodowej. O fabule nie ma najmniejszego sensu nawet wspominać, bo wydaje się, że sami twórcy nie bardzo zwracają na nią uwagę – Bryan przeżywa tragedię, Bryan się mści, Bryan będzie mścił się dalej, koniec. Wypełniające premierowy odcinek strzelaniny, pościgi i bijatyki są tak wyprute z emocji, że bardziej się ekscytowałem przy parzeniu porannej kawy.
Szkoda w tym wszystkim tylko Clive'a Standena, który choćby rolą w "Wikingach" udowodnił, że zna się na swoim fachu. Wejście w buty Liama Neesona przerosłoby jednak znacznie bardziej wyrazistych aktorów od niego, więc nie będę się specjalnie znęcał. Udział w takim przedsięwzięciu jak "Taken" wydaje się wystarczająco traumatycznym przeżyciem. [Mateusz Piesowicz]