Które seriale warto oglądać? Podsumowujemy nowości z pierwszej połowy lutego
Redakcja
7 marca 2017, 12:33
"Santa Clarita Diet" (Fot. Netflix)
Luty 2017 przyniósł aż 18 nowych seriali, dlatego zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na pół. Na pierwszy ogień idą m.in. "24: Dziedzictwo", "Powerless", "Santa Clarita Diet" i "Legion".
Luty 2017 przyniósł aż 18 nowych seriali, dlatego zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na pół. Na pierwszy ogień idą m.in. "24: Dziedzictwo", "Powerless", "Santa Clarita Diet" i "Legion".
"Powerless"
A miało być tak pięknie… Miał być pierwszy sitcom o superbohaterach, miała być świetna obsada w wyrazistych rolach, miało być luźne podejście do przesadnie nadętych, komiksowych historii. I co? I skończyło się jak zwykle – na zapowiedziach.
"Powerless" miało na siebie naprawdę fajny pomysł, bo historia o zwykłych ludziach w świecie opanowanym przez herosów w kolorowych kostiumach właśnie na taki wygląda. Główną bohaterką jest tu Emily Locke (Vanessa Hudgens), która rozpoczyna pracę w firmie zajmującej się zapewnianiem bezpieczeństwa postronnym obserwatorom superbohaterskich wyczynów. Wygląda nieźle, tym bardziej, że partnerują jej m.in. Danny Pudi i Alan Tudyk. Zamiast jednak inteligentnie wykorzystać ten dobry punkt wyjścia, "Powerless" brnie w komediowe schematy, szybko stając się jednym z dziesiątek identycznych sitcomów.
Twórcy w najmniejszym stopniu nie korzystają z potencjału tej historii, serwując nam zestaw wyświechtanych dowcipów i motywów zaczerpniętych najprawdopodobniej z podręcznika dla początkujących scenarzystów. Bawić się tu dobrze mogą chyba tylko ci, którzy nigdy w życiu nie oglądali żadnego sitcomu. Cała reszta, na czele z fanami uniwersum DC, do których serial powinien trafiać w pierwszej kolejności, może sobie darować. Gwarantuję, że niczego nie stracicie. [Mateusz Piesowicz]
"Superior Donuts"
CBS-owska porażka, na myśl o której robi mi się przykro, bo – podobnie jak "Powerless" – to komedia, który miała na siebie świetny pomysł. Głównym bohaterem "Superior Donuts" – serialu opartego na sztuce pod tym samym tytułem – jest starszy pan cukiernik z Polski, który od prawie 50 lat sprzedaje pączki w tym samym lokalu w Chicago. Niestety, okolica się zmienia i odmładza, ludzie wolą iść do Starbucksa, więc cukierni zaczyna grozić upadek. I wtedy właśnie pojawia się młody pracownik, który ma pomóc lokalowi przetrwać.
Główne role grają Judd Hirsch i Jermaine Fowler, obaj wyraziści i pełni energii, a na drugim planie jest m.in. Katey Sagal w roli wpadającej do cukierni policjantki. Oprócz niej pojawiają się imigranci, studenci, hipsterzy i różnego rodzaju krewni i znajomi. A jednak trudno w tym tłumie dostrzec coś poza okropnymi stereotypami, zaś całość wygląda na mocno chybioną.
Owszem, "Superior Donuts" potrafi całkiem sensownie mówić o gentryfikacji, konflikcie pokoleń, rasizmie i innych kwestiach społecznych. Problem w tym, że to, co mogłoby być świetną warstwą dodaną, ginie pośród wyświechtanych żartów, stereotypowych postaci i wszechobecnej łopatologii. Dobre pomysł są zarzynane przez samych twórców, którzy wyraźnie nie mają dobrego zdania o poziomie inteligencji przeciętnego widza. Efektem jest kolejny siermiężny CBS-owski sitcom, którego nie da się oglądać nawet po zaciśnięciu zębów. [Marta Wawrzyn]
"Training Day"
Jedna z najgorszych premier lutego, do której bardzo smutny epilog dopisała rzeczywistość. Mówię o niespodziewanej śmierci Billa Paxtona, który odgrywał tu jedną z dwóch głównych ról. Aktor to bez dwóch zdań bardzo charakterystyczny i mający na koncie wiele zapadających w pamięć ról, ale niestety jedna z ostatnich w jego karierze, a więc tutejszego detektywa Franka Rourke'a, z pewnością nie będzie się do nich zaliczać.
Wszystko dlatego, że "Trainig Day", serialowa wersja filmu "Dzień próby" z 2001 roku to serial po prostu bardzo słaby, reprezentujący najgorszy typ telewizyjnych przeróbek. Żerując na popularnym tytule, pozbawia go wszelkich zalet i spłyca do roli tandetnego procedurala, w którym dwójka policjantów – doświadczony Rourke i żółtodziób Kyle Craig (Justin Cornwell) – musi pracować razem, choć mają zupełnie inne metody.
"Training Day" jest zły w absolutnie każdym calu. To wypchany banałami, fabularnymi kliszami, nadętymi dialogami i szeregiem żenujących scen serial, którego twórcy wyznają zasadę "mniej scenariusza, więcej wybuchów". Absurd goni tu absurd i szkoda w tym wszystkim, że ta produkcja niszczy już nie tylko dobre imię filmowego "Dnia próby", ale również pamięć o Paxtonie. Przykra sprawa. [Mateusz Piesowicz]
"Santa Clarita Diet"
"Santa Clarita Diet" była już na Serialowej chwalona i chętnie uczynię to jeszcze raz, choć serialowi Netfliksa daleko do dzieła wybitnego. To bezpretensjonalna rozrywka na kilka wieczorów, która zdaje sobie sprawę z tego, czym jest, i potrafi fajnie bawić się konwencją – a właściwie kilkoma różnymi konwencjami.
Serial, który wrzucił zombie w sam środek typowego amerykańskiego przedmieścia ze ślicznymi domkami wyciętymi z jednego szablonu, białymi płotami i ludźmi zadającymi sobie pytanie, kiedy ta bezbrzeżna nuda stała się ich życiem, opiera się na schematach – zarówno tych wziętych z produkcji o zombie, jak i z seriali komediowych – i tego nie ukrywa. A jednak połączenie nieokiełznanego gore z dość stereotypową historią rodzinną i nutką satyry na te okropne przedmieścia dało zaskakująco świeży efekt.
Wielka w tym zasługa pełnej energii obsady, która w każdej sekundzie pokazuje, jak dobrze się bawiła, kręcąc to krwawe szaleństwo. Drew Barrymore i Timothy Olyphant dają z siebie wszystko (on nawet więcej!), rewelacyjna jest Liv Hewson w roli ich nastoletniej córki, a na drugim planie pojawiają się jeszcze Nathan Fillion, Portia de Rossi czy Patton Oswalt – wszyscy obsadzeni w takich rolach, w jakich sprawdzają się najlepiej. "Santa Clarita Diet" jest lekka, wdzięczna i bezpretensjonalna, co sprawia, że łatwo wybacza jej się pewne wady. Ot, choćby to, że potrafi razić obrzydliwościami albo zbyt mainstreamowym humorem.
Jak wiele netfliksowych seriali, "Santa Clarita Diet" rozwija się z odcinka na odcinek w coraz ciekawszych kierunkach, by w środku sezonu znaleźć swój rytm i bawić już na całego. Potrafi też nieźle wciągnąć, umiejętnie korzystając z cliffhangerów. Bardzo bym chciała, żeby Netflix już zamówił 2. sezon, bo czasem człowiek potrzebuje takiej odmóżdżającej rozrywki. Zwłaszcza kiedy za oknem szaro i ponuro. [Marta Wawrzyn]
"24: Dziedzictwo"
Umarł król, niech żyje król? Nie tym razem, bo reinkarnacja kultowego tytułu bez jego głównego bohatera wypadła, zgodnie z przewidywaniami, poniżej średniej. "24" pozbawione Kiefera Sutherlanda w roli Jacka Bauera to najzwyczajniejszy w świecie akcyjniak, który niby robi wszystko tak samo, jak oryginał, a jednak sprawia wrażenie niezamierzonej parodii.
W buty Bauera wskoczył tu niejaki Eric Carter (Corey Hawkins), były żołnierz, który zostaje wplątany w aferę z terrorystami zagrażającymi bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Fabuła jest oczywiście jak zwykle pełna bzdur, ale trudno czynić "Dziedzictwu" zarzut akurat z tego. Wszak oryginalne "24" kupowało się bez zająknięcia pomimo tego, że z czasem scenarzyści zaczęli odlatywać bardzo, ale to bardzo daleko. Tamte braki rekompensował jednak Bauer, grupa wyrazistych bohaterów drugiego planu oraz akcja, która nie zatrzymywała się ani na chwilę.
Tym razem teoretycznie jest podobnie, ale ani Eric Carter nie ma w sobie nic interesującego, ani jego towarzysze nie mają za grosz charyzmy, ani wreszcie kolejne pościgi, strzelaniny, bijatyki i nieustannie tykający zegar nie wzbudzają grama podobnych emocji co przed laty. Smutna prawda jest taka, że choć "Dziedzictwo" to serial poprawny, to jego czasy minęły dawno temu i nie zmieni tego żadne zaklinanie rzeczywistości. [Mateusz Piesowicz]
"APB"
"APB" może nie jest najgorszą premierą lutego (choć nie piszę tego z pełnym przekonaniem), ale jeśli chodzi o najgorszy pomysł na procedural, to wygrywa w cuglach. Twórcy wymyślili sobie bowiem, że niejaki Gideon Reeves (bezpłciowy Justin Kirk), miliarder, który dorobił się na nowych technologiach, poczuje, że ma do wypełnienia swoistą misję. Bez obaw, nie wskoczy w kostium nietoperza i nie zacznie zwalczać przestępczości. Zamiast tego… kupi sobie posterunek policji w Chicago.
Nie tak po prostu, bo wiecie, musi za tym stać jakaś większa idea. W tym przypadku jest nią śmierć przyjaciela, której nie zdołała zaradzić miejscowa policja. Dogłębnie wstrząśnięty miliarder postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i uzbroić stróżów prawa w najnowsze zdobycze technologii – wśród nich znajduje się tytułowe "APB", czyli aplikacja, jakiej mieszkańcy Chicago mają użyć, by zawiadomić o przestępstwie. Czyli w gruncie rzeczy mamy serial o uwspółcześnionej wersji numeru alarmowego. Serio.
Chyba nie muszę wspominać, że główny bohater nie dał się zapamiętać z absolutnie niczego, drugi plan istnieje tylko teoretycznie, a fabuła stopniem skomplikowania przypomina reklamę rekrutacyjną do nowo powstałego oddziału policji? Twórcy podkreślali, że chcą zrobić serial o policji na miarę XXI wieku – wypada się tylko roześmiać i jak najszybciej odejść od ekranu. [Mateusz Piesowicz]
"Detroiters"
Serial komediowy telewizji Comedy Central, którego zaletą jest już to, że nie opowiada o kolejnej wesołej rodzince ani grupce przyjaciół, tylko o dwóch facetach prowadzących agencję reklamową w Detroit. Żaden z nich jednak nie ma zadatków na drugiego Dona Drapera, a agencja, którą prowadzą, to tak naprawdę rodzinna firma założona przez ojca jednego z nich, która teraz podupadła. Panowie nie mają dobrych pomysłów, nie są sexy i z pewnością nie mają szans na to, żeby zdobyć takich klientów jak Chrysler. To raczej dwóch fajtłapów, którym raz na jakiś czas coś wychodzi.
"Detroiters" to autorski projekt Sama Richardsona i Tima Robinsona – ten pierwszy grał ostatnio w "Veepie", tego drugiego możecie kojarzyć z "Saturday Night Live". Panowie pochodzą z Detroit i naprawdę są kumplami, a jedno i drugie widać na ekranie. Serial jest najlepszy, kiedy ta dwójka po prostu się wygłupia bez żadnych ograniczeń – choć obejrzałam trzy pierwsze odcinki, w pamięć zapadła mi tak naprawdę tylko jedna sytuacja, w której Sam i Tim próbują znaleźć sposób na zbicie wyjątkowo odpornej szyby.
Takie fragmenty bywają w "Detroiters" fajne, podobnie jak główni bohaterowie, ich pełna naturalnego luzu relacja oraz nieoklepane miejsce akcji. Ale to za mało, żeby serial przetrwał w mojej ramówce – jest teraz tyle dobrych komedii, że Richardson i Robinson musieliby bardziej się postarać, żebym chciała im poświęcać co tydzień 20 minut mojego cennego czasu. [Marta Wawrzyn]
"Imposters"
Nowy serial telewizji Bravo, którego pewnie nie porzuciłabym po pilocie, gdyby wokół nie było setek lepszych propozycji. Jego bohaterką jest piękna oszustka, grana przez Inbar Lav, która zmienia miasta, peruki, akcenty i sukienki, naciągając niczego nieświadomych facetów. W pilocie czyści konto Ezry (Rob Heaps), chłopaka, który kiedyś marzył o mieszkaniu w Paryżu, a teraz prowadzi nudne życie, pracując w rodzinnej firmie.
Ślub z oszustką, która znika po tym jak go okradła, oznacza dla niego początek nowego rozdziału w życiu. Zwłaszcza że u jego progu pojawia się niejaki Richard (Parker Young), poprzedni mąż jego pięknej ukochanej. Wbrew pozorom nie jest to wstęp do opowieści o kolejnej bezlitosnej zemście, tylko do serialu, który łączy w sobie wątki melodramatyczne z lekką komedią. Choć bardzo szybko się okazuje, że wszyscy bohaterowie są bardziej skomplikowani, niż wyglądali na pierwszy rzut oka, i tak to warstwa komediowa wypada tutaj najlepiej.
"Imposters" to lekki, łatwy i przyjemny serialik, który możecie oglądać "do kotleta", jeśli nie macie innych pomysłów. Daleko mu niestety do amazonowego "Sneaky Pete'a", ale ma fajną obsadę, dużo dystansu do siebie i nie udaje niczego, czym nie jest. A ładna oszustka rzeczywiście ma dużo uroku – łatwo uwierzyć, że ci wszyscy panowie dali się nabrać! [Marta Wawrzyn]
"Legion"
Najlepszy debiut nie tylko lutego, ale i tego roku – jeśli nie ostatnich kilku lat. "Legion" to serial Marvela, który nie ma nic wspólnego z dotychczasowymi produkcjami komiksowymi pokazywanymi czy to przez telewizję ABC, czy Netfliksa. Ten tytuł należy do telewizji FX – i to widać. Serial unika wszelkich banałów, a schematy służą tu wyłącznie do tego, by je łamać i bawić się nimi, tworząc skomplikowaną, wspaniale zrealizowaną mozaikę, w której nic nie jest proste, zwyczajne ani oczywiste.
Bo taka też nie jest historia komiksowego Davida Hallera, syna Profesora Xaviera, który miał z jednej strony wszelkie możliwe moce, a z drugiej problemy psychiczne, objawiające się tym, że posiadał wiele osobowości i nie rozróżniał rzeczywistości od fantazji. W serialu to wszystko znajduje swoje odzwierciedlenie, ale ponieważ jego twórcą jest Noah Hawley ("Fargo"), od pierwszych sekund znajdujemy się w świecie, jakiego jeszcze na telewizyjnym ekranie nie było.
Gdybym próbowała opisać fabułę, powiedziałabym, że "Legion" to wyjątkowa pod każdym względem wycieczka w głąb pokręconego umysłu, zaskakująca na każdym kroku. Z kolei wizualnie to idealna symfonia retro i futuro w psychodelicznej oprawie. To także opowieść o miłości, przyjaźni, potrzebie bliskości. To serial, w którym sprzęty kuchenne potrafią tańczyć w powietrzu jak szalone, bohaterowie przeżywają magiczne romanse w swoich głowach, a wokół nich toczy się jakaś wojna. Gdyby Wes Anderson z Charliem Kaufmanem razem się upili, prawdopodobnie i tak nie wymyśliliby czegoś tak dziwnego, niezwykłego i jednocześnie doskonale logicznego.
Do odjechanego scenariusza i przepięknej warstwy wizualnej dodano jeszcze rewelacyjnie dobraną muzykę oraz aktorów, którzy potrafią zagrać wszystko. Dan Stevens, Jean Smart, Rachel Kelly, Bill Irwin, Aubrey Plaza i reszta serialowej ekipy w każdym odcinku udowadniają, że czują się w tych surrealistycznych klimatach jak ryba w wodzie, idealnie dopełniając absolutnie wyjątkową całość, jaką jest "Legion". [Marta Wawrzyn]