Witajcie w koszmarze, czyli "Legion" zwiedza nowe zakamarki szaleństwa w 5. odcinku
Mateusz Piesowicz
9 marca 2017, 23:03
"Legion" (Fot. FX)
Jeśli poprzedni odcinek "Legionu" był momentami niczym nieskrępowaną przygodą, to tym razem wpadliśmy w sidła najprawdziwszego horroru. I to takiego naprawdę przerażającego. Spoilery!
Jeśli poprzedni odcinek "Legionu" był momentami niczym nieskrępowaną przygodą, to tym razem wpadliśmy w sidła najprawdziwszego horroru. I to takiego naprawdę przerażającego. Spoilery!
Wybaczcie mi, jeśli ten tekst będzie nieco nieskładny (nie, nie wiem, czy o "Legionie" w ogóle da się pisać w składny sposób), ale nadal nie zdołałem się do końca pozbierać po kolejnej wycieczce sponsorowanej przez Noah Hawleya. Powoli zaczynam się obawiać, co siedzi w głowie tego człowieka, a takie odcinki jak ten tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że wcale nie musi to być nic dobrego. Bo o ile kompletnie pokręcona godzina, jaką zafundował nam tydzień temu, okazała się ostatecznie bardzo satysfakcjonującą i koniec końców składającą się w pewnego rodzaju logiczną całość, tak tym razem było zupełnie odwrotnie. Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że ktoś właśnie zdzielił mnie po głowie łopatą.
A paradoksalnie na nic takiego się nie zanosiło. Ba, przez większość odcinka wyreżyserowanego przez Tima Mielantsa ("Peaky Blinders", "Cordon") akcja była, jak na tutejsze standardy, wyjątkowo spójna. Można wręcz powiedzieć, że od początku szliśmy po fabularnej nitce do kłębka, mijając oczywiście po drodze różne dziwne miejsca, ale też trudno było mówić o takim odlocie jak tydzień temu. Wręcz przeciwnie, chcąc jakby nieco ostudzić zapędy nadto rozbrykanej narracji, twórca starał się tym razem trzymać wodze opowieści wyjątkowo mocno.
Zaczęliśmy więc dokończeniem historii sprzed tygodnia, poznając losy moich ulubionych bliźniaków/rodzeństwa/znajomych uwięzionych w jednym ciele (niepotrzebne skreślić). Swoją drogą, nie przestaje mnie zadziwiać, jak pomysłowo skonstruowanymi postaciami są Cary i Kerry. Trzeba Wam dowodu na głębię ich relacji? A wyobrażacie sobie lepszą ilustrację braterskiej miłości, niż przejęcie ran po poobijanej siostrze? Niezwykłe, ile treści udało się zamknąć w takim niby pobocznym wątku. Czysta magia.
No ale wracając do głównego punktu programu, poznaliśmy nowe umiejętności Davida, który po spotkaniu z pewnym bitnikiem wyraźnie nabrał pewności siebie. Na tyle, by nie bacząc na rady przyjaciół, wyruszyć samotnie na pomoc siostrze, więzionej przez tzw. Division 3. Samą akcję wprawdzie przegapiliśmy, ale obserwując jej skutki, właściwie nawet tego nie żałuję. Trzymajmy się tego, że powiedzenie "ręka, noga, mózg na ścianie" nabrało tu całkiem dosłownego charakteru. Istotne jest to, że od momentu gdy ekipa z Summerlandu wyruszyła "na ratunek" Davidowi, cały pozorny spokój odcinka zaczął się sypać. A już kilka chwil później radośnie eksplodował, wcześniej fundując nam tylko mały zawał serca.
Przypatrując się jednak uważnie głównemu bohaterowi od początku odcinka, można było zauważyć, że coś jest z nim ewidentnie nie tak. Czy to wizyta w zawieszonej w przestrzeni astralnej bryle lodu tak na niego podziałała? Być może. Bezsprzecznym faktem jest to, że zniknął gdzieś ten zdezorientowany chłopaczek, jakiego znaliśmy do tej pory, a w jego miejscu pojawił się zuchwały, może nawet złowrogi mężczyzna, wyraźnie przekonany o własnych umiejętnościach. Skopać parę tyłków, uratować dziewczynę, a na koniec coś przekąsić – brzmi jak plan, który jeszcze przed momentem nie miałby się prawa udać. No ale wtedy David nie potrafił zabierać Syd do miejsca, w którym ich związek mógł nabrać fizycznego charakteru, a takie rzeczy potrafią dodać pewności siebie, sami rozumiecie.
Abstrahując jednak od tego, że najbardziej niewinna ekranowa para już taka niewinna nie jest (w ich przypadku zupełnie mnie nie dziwi, że wyimaginowany seks jest równie satysfakcjonujący, co prawdziwy), zauważyliście w całej tej sytuacji kilka szczegółów? Poczynając od rozmowy z panią Bird, gdy David nieskrępowanie czytał jej myśli, ani na moment nie pozbywając się z twarzy niepokojącego uśmiechu, a kończąc na najmniej apetycznych truskawkach świata. Były też inne, typowe dla serialu sztuczki – przysłuchajcie się uważnie, a usłyszycie jak Syd przemawia głosem Lenny. Dziwne? I to jak. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść.
Może to efekt przygrywającego w tle Radiohead, ale samo obserwowanie dzieła zniszczenia, jakie pozostawił za sobą w kwaterze Division 3 David, przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Potem natomiast dostaliśmy jeszcze wizualizację niektórych fragmentów i mój zdrowy rozsądek uznał, że lepiej oddalić się na bezpieczną odległość. Życzycie sobie spopielanie wrogów w rytmie flamenco, czy może raczej wolicie zobaczyć, jak kamery zamiast naszego bohatera rejestrują jego obrzydliwego kolegę? Nie mam bladego pojęcia, jak wygląda wyobraźnia Noah Hawleya, ale jeśli poprzednio trwała tam impreza, to tym razem oglądaliśmy jej koszmarne skutki.
I w samym środku tego szaleństwa, dość niespodziewanie, otrzymaliśmy całkiem sensowne wyjaśnienie. To nie David jest zły czy chory psychicznie – za wszystko ma odpowiadać jakiś rodzaj pasożyta, dobrze nam znany Demon o żółtych oczach, który od lat miał żerować na mocach bohatera i odpowiadać za wszystkie jego złe wspomnienia oraz pobudzać najgorsze instynkty. Nie powiem, jest w tym jakiś sens, a dodając jeszcze słowa "To nosi ludzką twarz", mamy zupełnie logiczną całość. Nie chcemy przecież, żeby David wyszedł na tego złego, prawda?
W niczym to jednak nie umniejsza skali koszmaru, jakiego zostaliśmy świadkami. Ni stąd, ni zowąd, "Legion" zamienił się bowiem w horror, którego nie powstydziłby się żaden mistrz gatunku. Mistrzostwo realizacyjne, jakie osiągnął serial w sekwencjach rozgrywanych w domu rodzinnym Davida, przechodzi absolutnie wszelkie wyobrażenie. Cuda wyczynia tam kamera (scena z Lenny "wychodzącą" z lustra!), montaż podkreśla szaleństwo rozgrywające się w głowie (albo i nie) bohatera, a aktorsko błyszczą także ci, którzy do tej pory nie mieli ku temu za wiele okazji, jak choćby kapitalna Katie Aselton.
A jakby nie było jeszcze dość przerażająco, twórcy stwierdzili, że nie wystarczy, by głos uwiązł tylko w naszych gardłach i postanowili pobawić się w kino "prawie nieme". Jeśli do tej pory nie mieliście ciarek na plecach, to podziwiam, a jednocześnie przypominam, że ciągle przed nami bliskie spotkanie z koszmarem przyjmującym materialną postać. Porównania z pewną sceną z pewnego serialu nasuwają się same. Brr…
To co, może jakieś wnioski? Tak, to byłby dobry moment, gdyby nie ostatnie sekundy odcinka. Mając już ułożoną w głowie piękną, logiczną tyradę na temat tego, jak to David poddaje się mrocznym zakamarkom swojego umysłu i pozwala przejąć kontrolę temu, przed czym uciekał przez całe życie, zostałem błyskawicznie sprowadzony na ziemię. Zastanawiałem się już, ile osobowości siedzi w naszym bohaterze, czy Lenny, Benny, Demon i postać z przerażającej bajki są wcieleniem tej samej istoty, gdy Noah Hawley wziął w rękę wspomnianą już łopatę i kategorycznie przerwał wszystkie rozmyślania. Nic z tego, proszę państwa! Witamy w Clockworks! Pani doktor Lenny zaprasza na sesję!
Co tam się dokładnie wydarzyło? Czy cokolwiek z tego istnieje naprawdę, czy to tylko mechanizm obronny? I kim do diabła jest ten starszy Azjata siedzący w kręgu dobrze nam znanych postaci?! A ja naiwnie myślałem, że najdziwniejszy punkt programu to David w bieli śpiewający "Rainbow Connection" i przygrywający sobie na banjo (do Kermita to jednak trochę panu brakuje, panie Haller). Nie śmiem zgadywać, co czeka nas dalej i szczerze mówiąc, nie mam na to najmniejszej ochoty. "Legion" jest jak uderzająca z ogromną siłą fala – jedyne sensowne wyjście to dać się jej porwać. I z tą myślą oraz kojącym dźwiękiem gry w ping-ponga, zostawiam Was do następnego tygodnia.