Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
12 marca 2017, 22:02
"Legion" (Fot. FX)
W tym tygodniu chwalimy "Legion" jeszcze bardziej niż zwykle. Doceniamy także powroty "The Americans", "Love" i "Underground", świetny debiut "Feud: Bette and Joan" i nie tylko. Ach, no i jeszcze są kity!
W tym tygodniu chwalimy "Legion" jeszcze bardziej niż zwykle. Doceniamy także powroty "The Americans", "Love" i "Underground", świetny debiut "Feud: Bette and Joan" i nie tylko. Ach, no i jeszcze są kity!
HIT TYGODNIA: Znakomity powrót "The Americans"
"The Americans" rozpoczyna swój przedostatni sezon i wiele wskazuje na to, że będzie jeszcze lepszy niż poprzednie. Stawki wciąż rosną, Stan wie coraz więcej, Paige bardzo daleko do bezwolnej maszyny do zabijania – słowem, Jenningsowie mają wiele powodów by obawiać się o przyszłość. A jednak robią swoje, zakładają peruki, współpracują z kolejnymi przerażającymi nastoletnimi szpiegami, wrabiają kolejne rodziny i kiedy trzeba, to własnymi rękoma kopią doły. Jakby tego było mało, jest jeszcze syn Philipa, Misza, który wydostał się z ZSRR i z determinacją rusza w stronę Ameryki, by odnaleźć swojego pracującego w branży turystycznej tatę.
Choć "Amber Waves" (tytuł związany jest z piosenką "America The Beautiful" i bursztynowymi polami zboża, gdybyście pytali) to typowy pierwszy odcinek sezonu, który ma nam pokazać aktualne ustawienie figur na planszy, emocji zdecydowanie nie zabrakło. Świetne były sceny z okrutnym wietnamskim nastolatkiem o imieniu Tuan (Ivan Mok), którego zachowanie przeraziło nawet Jenningsów. Bardzo dobrze wypadła pełna napięcia kolacja u Morozowów, a dowcip z Paszą Morozowem naprawdę warto docenić. Moc miała ta krótka scena, w której Elizabeth uczyła córkę, jak wymierzać ciosy, a wcześniej – ten moment kiedy Paige zwierzyła się, że ma koszmary, i wykrzyczała, że wcale nie chce poczuć się lepiej.
Przede wszystkim jednak zapamiętamy ostatni kwadrans, w trakcie którego nasi agenci w milczeniu wykopywali z ziemi skażone ciało Williama i który został zwieńczony egzekucją Elizabeth na biednym Hansie. A wszystko dlatego, że ten się skaleczył podczas wykonywania zadania. Szybkość, z jaką ona podjęła decyzję, okłamała go ciepłym głosem i tak po prostu wpakowała mu kulę w łeb, kiedy się odwrócił, była imponująca nawet jak na standardy "The Americans". Dobrze chociaż, że Paige została w domu…
Krótko mówiąc, witamy z powrotem jeden z najlepszych obecnie emitowanych seriali i jesteśmy gotowi na emocjonalną jazdę bez trzymanki. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Legion" zamienił się w horror
Fakt, że "Legion" co tydzień dostaje od nas hit, nie powinien już nikogo dziwić, ale okoliczności, w jakich rozpływamy się nad kolejnymi odcinkami, mogą być zastanawiające. Zachwycaliśmy się już tamtejszym szaleństwem, nie mogliśmy przejść obojętnie obok sposobu, w jaki zamieniało się ono w absolutnie uroczy romans, a w końcu chwytaliśmy się za głowy, próbując zrozumieć, co właśnie zobaczyliśmy. Tym razem do tego urozmaiconego grona dodajemy kolejny nowy element – oto bowiem "Legion" stał się horrorem.
Tak, horrorem i to takim, po którym jak najbardziej macie prawo poczuć gęsią skórkę. O ile tydzień temu Noah Hawley zafundował nam szaloną imprezę, to teraz odczuwaliśmy jej skutki – jak się pewnie domyślacie, niezbyt przyjemne. "Chapter 5" było odcinkiem niemal doskonałym, w którym napięcie rosło stopniowo, a tego, że coś jest nie tak, mogliśmy się domyślać, tylko patrząc na zachowanie Davida. Wielkie uznanie należy się Danowi Stevensowi, który w sobie tylko znany sposób z tygodnia na tydzień zmienił się z sympatycznego, lekko zdezorientowanego chłopaczka, w mężczyznę tak złowrogiego, że nawet, gdy gra na banjo i śpiewa "Rainbow Connection", czuć od niego zło w czystej postaci.
Potem jednak było jeszcze bardziej przerażająco, bo rzeczone zło się zmaterializowało i zafundowało nam wręcz nieziemsko dobrą, choć prawie niemą sekwencję w domu Davida. Po takich obrazkach mógłbym oskarżyć Noah Hawleya o psychiczne znęcanie się nad widzami, gdyby nie końcówka, którą dla odmiany wywrócił nasze myślenie o serialu o 180 stopni. Co jeszcze ten facet ma w zanadrzu? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Claire Danes znów niesamowita w "Homeland"
Przyznam szczerze, że fabuła 6. sezonu "Homeland" nie wydaje mi się szczególnie ekscytująca. Chyba wszyscy obstawialiśmy od początku, że za wszystkimi gierkami stoi Dar Adal – i niespodzianka, rzeczywiście stoi, potrafi nawet manipulować Bogu ducha winną panią z opieki społecznej. Samo w sobie nie wydaje mi się to interesujące, ale być może jeszcze ten sezon nas zaprowadzi w jakieś mniej przewidywalne rejony.
Na razie chciałabym docenić Claire Danes – tak jak Rupert Friend miał okazję, żeby pokazać, co potrafi, w odcinku z oblężeniem, tak ona wyprawiała cuda w "Imminent Risk", kiedy jej bohaterce odebrano córkę. W sądzie Carrie jeszcze jako tako się trzymała, próbując logicznie argumentować swoje zachowanie. My jej wierzyliśmy – sędzia nie do końca. I skończyło się, jak się skończyło.
Dramatyczny telefon Carrie – która po raz pierwszy od dawna sięgnęła do kieliszka – do prezydent-elekt to była rzeczywiście mocna rzecz. Nasza (była) agentka praktycznie błagała o pomoc i ku własnemu zdziwieniu napotkała mur. Elizabeth Keene nie tylko lodowatym tonem odmówiła mieszania się w tę sprawę, ale jeszcze zafundowała jej lekcję etyki. Nawet dosłowność, z jaką rzucono w nas informacją, że za wszystkim rzeczywiście stał Dar Adal, nie zepsuła mi tego momentu. Claire Danes wciąż jest wielka. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Mroczna strona hollywoodzkiego blichtru – świetny start "Feud"
Po takich serialach łatwo uwierzyć, że telewizja naprawdę potrafi czynić cuda. Ryan Murphy nie dość że jakimś sposobem jeszcze nie zgubił się w ilości projektów, w jakie jest zaangażowany, to jeszcze potrafił przywrócić do życia boginie klasycznego kina hollywoodzkiego, czyli Joan Crawford i Bette Davis. Wprawdzie tym razem panie ukryły się za wcieleniami Jessiki Lange i Susan Sarandon, ale momentami naprawdę trudno zauważyć różnicę.
Fenomenalna charakteryzacja i aktorstwo to jednak nie jedyne mocne strony "Feud", czyli kolejnej antologii, która zdaje się wręcz idealnie skrojona pod umiejętności swojego twórcy. Starzejące się gwiazdy, złota epoka Hollywood i konflikt podsycany przez media i producentów? Brzmi jak naturalne środowisko dla Murphy'ego. Muszę jednak przyznać, że jak na jego dzieło i tak wypada "Feud" bardzo powściągliwie. Nie brak tu soczystych, znanych z opowieści momentów, ale wyraźnie chce się nam tu powiedzieć coś więcej i przedstawić obydwie bohaterki w dużym stopniu jako ofiary, a nie agresorki.
Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z dynamiczną, świetnie zrealizowaną i wciągającą historią, którą najchętniej pochłonęłoby się od razu w całości. Kto by pomyślał, że w starym kinie jest jeszcze tyle życia? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Kristen Wiig Show w "The Last Man on Earth"
"The Last Man on Earth" powrócił i na dzień dobry potwierdził, że jest najlepszy wtedy, kiedy nie musimy oglądać naszej "ulubionej" ekipy zachowującej się jak dzieci. Odcinek, który kręcił się wokół niejakiej Pameli Brinton, pani zwariowanej na punkcie psów i własnych (nie najlepszych) żartów, przypominał trochę pilota z samotnym Willem Forte'em. Tu też bywało bardzo zabawnie, bywało również szalenie depresyjnie – a najczęściej jedno i drugie naraz.
Pamela dała się poznać jako cudownie skupiona na sobie paniusia, której instynkt przetrwania robił wrażenie, nawet po tym, co już widzieliśmy w serialu. A sposób, w jaki próbowała zmusić własnego psa, żeby wreszcie zaczął mówić ludzkim głosem, doprowadził mnie do łez, tylko nie jestem pewna, czy ze śmiechu. Nic dziwnego, że biedak, kiedy wreszcie dostał coś na kształt wyboru, zwiał prosto na spotkanie z wirusem w błyskawicznym tempie.
Kristen Wiig niewątpliwie będzie świetnym dodatkiem do "The Last Man on Earth". Już sobie wyobrażam interakcje jej Pameli z resztą grupy i tylko troszkę żałuję, że to nie może być one woman show. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Jane i jej koszmarna historia – "Wielkie kłamstewka" odkrywają swoje tajemnice
Za nami kolejny świetny odcinek "Wielkich kłamstewek", w którym można było znaleźć co najmniej kilka wartych uwagi momentów. Zdecydowanie należała do takich sesja terapeutyczna Celeste i Perry'ego, niewątpliwy urok miała też rywalizacja urodzin Amabelli Klein z wypadem na pokaz "Disney on Ice". Palma pierwszeństwa nie należy się jednak tym razem ani Nicole Kidman, ani Reese Witherspoon. Stawiamy bowiem na Shailene Woodley i jej Jane, która po raz pierwszy miała okazję przyćmić pozostałe bohaterki.
Stało się to w bardzo poruszających okolicznościach, bo poznaliśmy historię dziewczyny, która rzecz jasna nie mogła być lekka i przyjemna. Muszę jednak przyznać, że nawet spodziewając się czegoś ciężkiego i tak trudno się otrząsnąć ze słów młodej bohaterki, która po raz pierwszy szczerze opowiedziała o koszmarze, jaki ją spotkał. Woodley po raz pierwszy miała okazję, by prawdziwie błysnąć aktorsko i wykorzystała ją w stu procentach. Ból, strach, wstyd, upokorzenie – choć cała historia była krótka, udało się zawrzeć w niej tyle negatywnych emocji, że można by nimi obdarzyć całe Monterey.
Bardzo dużo zyskała na tym Jane, która w jednej chwili stała się wielowymiarową postacią równą swoim ekranowym partnerkom. Samotna matka z problemami zamieniła się w kobietę, która stara się poukładać w całość rozsypane na drobne kawałeczki życie – nawet jak na warunki Monterey, wykracza to poza średnią. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: I żyli długo i szczęśliwie w "Man Seeking Woman"
Były pewnie w "Man Seeking Woman" odcinki lepsze niż "Blood", ale tym razem to wyróżnienie za całokształt. 3. sezon to prawdziwa komediowa rewelacja od początku do końca – absurd i romantyzm okazały się iść w parze, a Katie Findlay została idealną kandydatką na tę jedną, jedyną Josha, także dlatego, że doskonale odnalazła się w tych mocno surrealistycznych klimatach. Ślub tej dwójki cieszy, choć oczywiście cały czas gdzieś w tle pojawiło się pytanie, co dalej z serialem, skoro tytułowy mężczyzna już znalazł kobietę i to najwyraźniej najlepszą możliwą.
Niezależnie od tego, czy właśnie oglądaliśmy finał serialu, czy tylko sezonu, wypada docenić i ostatnią scenę, w której nad naszą parą zaświeciło słońce (świetna klamra!), i wszystko to, co się działo po drodze. "Man Seeking Woman" jest prawdopodobnie jedynym serialem, który potrafi doprowadzić do szału Boga, pokazać w niebanalny sposób odwieczny konflikt pokoleń i wysłać dentyście kartkę z najbardziej uroczym zębem świata.
Jeśli zobaczymy się z tą parą za rok – świetnie. Jeśli nie, to wypada tylko złożyć wyrazy uznania Jayowi Baruchelowi i spółce. To były doskonałe trzy sezony – oby kupił je jakiś Netflix i pokazał całemu światu. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Undergound" wrócił z 2. sezonem i nie zmienił się ani na jotę
Pamiętacie serial stacji WGN America opowiadający o zbiegłych z plantacji bawełny w Georgii niewolnikach? Właśnie zadebiutował jego 2. sezon i wszystko wskazuje na to, że będzie dokładnie taki sam jak poprzednik, czyli przeniesie opowieść o ponurych czasach w rejony zarezerwowane raczej dla kina akcji i przygody niż historycznych epopei.
Naszych bohaterów spotykamy w bardzo różnych miejscach, z których póki co zdecydowanie najlepiej wygląda położenie Rosalee (Jurnee Smollett-Bell). Dziewczyna zgodnie z zapowiedziami przeistoczyła się w prawdziwą heroinę, której przyświeca jeden cel – uwolnić ludzi, na których jej zależy. Stąd nie może dziwić brawurowa akcja odbicia Noah (Aldis Hodge) czy bliska współpraca z Harriet Tubman, legendarną postacią ruchu abolicjonistycznego. W zupełnie innym miejscu jest matka dziewczyny, Ernestine (Amirah Vann), która wyrosła na jedną z najciekawszych tutejszych postaci i sporo sobie obiecuję po jej wątku.
W sumie to samo mogę powiedzieć o całym sezonie – nie oczekuję od "Underground" cudów, a tylko (i aż) przeniesienia mnie na godzinę w tygodniu do czasów, o których zwykło się mówić z często nazbyt przytłaczającą powagą, zapominając, że da się w tym wszystkim opowiedzieć trzymającą w napięciu historię. A nawet zrobić z tego serial, który realizacyjnie w niczym nie ustępuje nowoczesnemu kinu akcji. No i jeszcze ten nieoczywisty soundtrack, który znów sprawia, że szybko zapomina się o wadach. Poproszę więcej! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Love" nabiera pewności siebie w 2. sezonie
Jeśli zastanawiacie się, czemu nie ma jeszcze na Serialowej recenzji 2. sezonu "Love", to spieszę Was uspokoić – wciąż netfliksowy serial lubimy, tylko nie jesteśmy pewni, czy lubi go sam Netflix. Nie dostaliśmy screenerów przed premierą, stąd też oglądamy go dopiero teraz, a recenzja będzie z opóźnieniem, bo doba niestety wciąż jest tak samo krótka.
Zerknęłam na razie na 5 pierwszych odcinków i muszę powiedzieć, że podobały mi się bardzo, zwłaszcza ten, który bohaterowie spędzili prawie w całości na grzybkach. Było w tym bardzo dużo luzu, a i humor sytuacyjny dawał radę. Mam wrażenie, że scenarzyści złapali wiatr w żagle i mają dużo fajnych pomysłów na żarty, w tym te małe, maleńkie, pojawiające się mimochodem w dialogach.
A poza tym naprawdę dobrze prowadzą wątki obojga głównych bohaterów i ich relacji, która musi być i jest skomplikowana (w tym miejscu przypomina mi się żarcik z Meryl Streep i Alecem Baldwinem). Gillian Jacobs i Paul Rust dobrze czują się w swoich rolach, a ta pierwsza dodatkowo ma jeszcze większe pole do popisu, bo wreszcie zagłębiamy się trochę bardziej w jej liczne problemy ze sobą.
Wreszcie też oboje zaczynają się otwierać – zarówno przed nami jak i sobą nawzajem. A wszystko to odbywa się z taką naturalnością, że czuję się jakbym podglądała czyjeś życie. Oglądam dalej, podoba mi się to wszystko bardzo i w przyszłym tygodniu postaram się napisać o tym więcej. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Ależ te gwiazdorskie związki nudne, czyli "The Arrangement" nie wykorzystuje swojego potencjału
Aranżowany związek, o którym trąbi cały świat. Celebryta z pierwszych stron gazet, znacznie mniej popularna od niego partnerka, a w tle tajemnicza, przypominająca sektę organizacja. Przypomina Wam to coś? Choć twórcy stanowczo odżegnują się od porównań, nie trudno zauważyć, że historia serialowej pary, Kyle'a Westa (Josh Henderson) i Megan Morrison (Christine Evangelista), to niemal lustrzane odbicie związku Toma Cruise'a z Katie Holmes.
Brzmi to wszystko jak temat na co najmniej niezłą historię odsłaniającą kulisy świata, który oglądamy przez zdjęcia i relacje z serwisów plotkarskich. Niestety na zapowiedziach się skończyło, bo poza atrakcyjnym punktem wyjścia "The Arrangement" nie ma w zanadrzu absolutnie niczego, co mogłoby przykuć naszą uwagę. Aktorzy są piękni i nic poza tym, scenariusz płytki jak przydomowe oczko wodne, a historii tak bardzo brakuje pieprzu, że żal patrzeć. Zrobić grzeczny serial w takiej tematyce to praktycznie jak strzelić sobie w kolano – wydaje się, że tutejsi twórcy wcześniej zdołali nawet dokładnie wycelować. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Time After Time", czyli jak zepsuć świetny temat
Na papierze "Time After Time" wyglądał jak murowany hit – oto mamy dwóch przystojniaków z epoki wiktoriańskiej, z których jeden jest idealistą, a drugi draniem, uprawiających zabawę w kotka i myszkę po współczesnym Nowym Jorku, po tym jak przenieśli się do niego za pomocą domowej konstrukcji wehikułu czasu. Ta domowa konstrukcja nie powinna nikogo dziwić, bo jednym z bohaterów jest H.G. Wells, pisarz science fiction i autor wielu ciekawych pomysłów.
Niestety, ten drugi to Kuba Rozpruwacz i już tutaj coś mi zgrzyta, bo serial próbuje zrobić czarującego niegrzecznego chłopca z faceta, który w wyjątkowo paskudny sposób morduje kobiety. W tym momencie mogłabym popełnić dłuższą rozprawę o tym, jakie Kevin Williamson – twórca "Time After Time", a wcześniej "Stalkera" i "The Following" – ma problemy z pokazywaniem przemocy wobec kobiet, ale zostawmy to już. Bo to nie jest tak, że cokolwiek innego wyszło w tym serialu dobrze.
Trwający prawie półtorej godziny pilot to miks schematów, banałów i bzdur, które znacie, jeśli widzieliście jakikolwiek kinowy blockbuster. Emocji w tym wszystkim jest dokładnie zero, lekki ton gryzie się z brutalnymi morderstwami, a Josh Bowman, któremu ktoś kazał grać seksownego mordercę, wyraźnie męczy się w swojej roli. Lepiej wypada Freddie Stroma jako młody H.G., ale to prawdopodobnie dlatego, że scenarzyści nie potraktowali go aż tak okrutnie. Bo "Time After Time" to przede wszystkim serial źle napisany – wszystko inne jest tego pochodną. To typowa toporna sieczka, jakiej w telewizji jest mnóstwo, nie żadne seksowne nowe guilty pleasure. Szkoda, bo sam pomysł zdecydowanie miał potencjał. [Marta Wawrzyn]