Niepasujący element. Recenzujemy "Iron Fist" – o jeden superbohaterski serial Netfliksa za dużo
Mateusz Piesowicz
15 marca 2017, 22:00
"Iron Fist" (Fot. Netflix)
Prędzej czy później musiało to nastąpić – "Iron Fist" to pierwszy kompletnie nieudany efekt współpracy Netfliksa z Marvelem. Widzieliśmy sześć odcinków i nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości.
Prędzej czy później musiało to nastąpić – "Iron Fist" to pierwszy kompletnie nieudany efekt współpracy Netfliksa z Marvelem. Widzieliśmy sześć odcinków i nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości.
Na pewno słyszeliście już o fatalnych recenzjach, jakie "Iron Fist" zbiera za oceanem. Nie wzięły się one znikąd, a ja nie zamierzam zakłamywać rzeczywistości – nowy serial jest nie tylko najsłabszą z do tej pory powstałych netfliksowych opowieści o superbohaterach, ale też po prostu złą w niemal każdym aspekcie produkcją, której oglądanie było prawdziwą drogą przez mękę.
Łatwo byłoby teraz triumfalnie zakrzyknąć: "Ha! Wiedziałem, przecież w zwiastunie to wyglądało jak drugi 'Arrow'!", ale skłamałbym, mówiąc, że skazywałem "Iron Fist" na klęskę na długo przed premierą. Czy "Luke Cage", "Jessica Jones", a nawet "Daredevil" robili imponujące wrażenie w zapowiedziach? Nie przypominam sobie. Pamiętam natomiast, że finalnie otrzymaliśmy seriale co najmniej dobre, a już na pewno wybijające się ponad przeciętność w swojej kategorii. Czemu więc z kolejnym ogniwem marvelowskiego projektu miałoby być inaczej?
Zwłaszcza że "Iron Fist" wydawał się produkcją, w której naprawdę nie ma wiele do zepsucia. Odkrywczego materiału też tam wprawdzie brakowało, ale na przyzwoite kino kopane w superbohaterskim sosie powinno go spokojnie wystarczać. Nikt przecież nie oczekiwałby cudów od historii, w której punktem wyjścia jest jakże oryginalny powrót do domu młodego miliardera po 15 latach spędzonych w tajemniczym mieście K'un-Lun, gdzie buddyjscy mnisi szkolili go w sztukach walki. Jakkolwiek bym tego nie przedstawiał, nie brzmi to ani na fundament wybitnej opowieści, ani nawet takiej, która ma ambicje wyróżniać się na tle konkurencji. Ot, po prostu kolejna solidna robota, przy której czas będzie szybko mijał, a fani poczują się usatysfakcjonowani.
A jednak twórcy na czele ze Scottem Buckiem (scenarzysta m.in. "Dextera" i "Sześciu stóp pod ziemią") potrafili dokonać niemożliwego i zamiast uraczyć nas bezbolesną rozrywką, uczynili "Iron Fist" produkcją niesamowicie nadętą, pozbawioną krzty dystansu do siebie i wyolbrzymiającą wszystkie możliwe wady opowieści o superbohaterach. Zapomnijcie o nieco ambitniejszym podejściu "Jessiki Jones" czy "Luke'a Cage'a". Teoretycznie najbliżej tej historii do "Daredevila" (zwłaszcza 2. sezonu, z którym dzieli nawet wątek), ale obydwie produkcje dzieli przepaść pod każdym względem – scenariusza, aktorstwa, realizacji i klimatu. O ile wymienione tytuły miały swoje mocne i słabe strony, o tyle "Iron Fist" składa się wyłącznie z tych drugich.
Boli to tym bardziej, że jak by nie patrzeć, jest ten serial częścią większej całości, a jego tytułowy bohater pozostanie z nami jeszcze przez jakiś czas. Wypadałoby więc, żeby odznaczał się czymkolwiek na tle reszty towarzystwa, z którą przyjdzie mu stworzyć grupę "The Defenders". Nic z tego. Iron Fist, czyli w cywilu Danny Rand (Finn Jones), to postać w stu procentach wtórna. Uznany za zmarłego w katastrofie lotniczej sprzed lat, w której zginęli również jego rodzice, wraca niespodziewanie do Nowego Jorku i zgłasza się do rodzinnej firmy – Rand Enterprises – którą kierują teraz jego przyjaciele z dzieciństwa, Joy (Jessica Stroup) i Ward Meachum (Tom Pelphrey). Ci rzecz jasna nie są przekonani, że wyglądający jak bezdomny obdartus jest ich dawnym znajomym, więc minie chwila, nim sprawy się wyjaśnią.
W międzyczasie poznamy jeszcze prowadzącą własne dojo Colleen Wing (Jessica Henwick), pojawi się kilka znanych twarzy oraz również znajoma organizacja zwana Ręką. Będą walki uliczne, narkotyki, nieludzka korporacja i sporo elementów nadprzyrodzonych. A całość jest tak nudna, schematyczna i pozbawiona uroku, że wbrew sobie zaczyna się doceniać ludzi pracujących nad uniwersum DC w stacji CW. Ci to potrafią pisać interesujące i trzymające przy ekranie historie!
"Iron Fist" w żaden sposób nie potrafi połączyć komiksowej fabuły z realistycznym podejściem znanym z poprzednich seriali Netfliksa, serwując nam kilka coraz głupszych z odcinka na odcinek wątków, masę koszmarnie napisanych dialogów i do tego wszystkiego jeszcze sporo buddyjskich mądrości, które Finn Jones wygłasza z nabożną powagą. Najpierw nie wierzyłem, że to tak na serio, potem przez chwilę nawet mnie to bawiło, ale szybko zaczęło irytować. Jasne, że orientalna otoczka to motyw, po który kino sztuk walki sięga od lat, ale tutaj sprowadzono go do karykatury. Można więc spojrzeć na to w taki sposób: dręczony moralnymi rozterkami Matt Murdock, zmagająca się z własną przeszłością Jessica Jones, skomplikowany i niejednoznaczny Luke Cage oraz medytujący w Himalajach Danny Rand. Wybierzcie niepasujący element.
Iron Fist wydaje się wyrwany z kompletnie innej bajki i to takiej, w której nikt nie dba choćby o pozory sensu. Bohaterowie zmieniający ze sceny na scenę przekonania o 180 stopni są tu na porządku dziennym, historia nie ma jasno określonego celu, do którego podąża, ma za to problemy z przedstawieniem tytułowej postaci tak, by kogokolwiek to zainteresowało. Trudno przejmować się losami Danny'ego, bo kompletnie tego człowieka nie znamy. Brakuje mu charakterystycznego tła, które sprawiłoby, że widzielibyśmy w nim kogoś więcej niż bogatego blondynka, który wrócił z długich wakacji i twierdzi, że przeżył duchowe objawienie. Nie ma mowy ani o oryginalności, ani o przyciągającej uwagę osobowości. Tymczasem twórcy każą nam przeżywać wraz z nim dramatyczne sytuacje, licząc, że jakoś to będzie, a sam urok Finna Jonesa zapewni mu przychylność widowni.
Z tym jednak też może być problem, bo znany z roli Lorasa Tyrella w "Grze o tron" aktor to tylko kolejny bezpłciowy element serialu. Charyzmy nie ma za grosz, umiejętności może i jakieś posiada, ale zakamuflował się z nimi bardzo skutecznie, a próby tchnięcia życia w scenariusz wypadają w jego wykonaniu czasem śmiesznie, a częściej żenująco. Pewnie, że większa w tym wina twórców serialu niż aktora, ale Jones nie daje najmniejszego powodu, by współczuć mu kiepskiego materiału źródłowego (tekstami o tym, że winę ze kiepskie recenzje ponosi Donald Trump, tylko dokłada sobie do pieca). Lepiej od niego wypadają tu praktycznie wszyscy, choć ze świecą szukać roli, która naprawdę zapadałaby w pamięć.
Dość powiedzieć, że zdecydowanie najlepszymi fragmentami serialu są te, w których pojawiają się postaci znane z innych produkcji. Wystarczy, że na chwilę wpadnie Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) czy Claire Temple (Rosario Dawson), a już "Iron Fist" wypełnia się ekranową energią. Trudno mówić, by obydwie miały tu do odegrania jakąś znaczącą rolę, ale sama ich obecność wystarcza, by wprowadzić luz, o jakim wcześniej można było tylko śnić. "Iron Fist" może co najwyżej pomarzyć o takich postaciach i lepiej dla niego byłoby, gdyby całą resztę też mógł sobie "pożyczyć" od konkurencji. Tak pięknie niestety nie jest i po krótkich momentach, gdy serial daje się z przyjemnością obejrzeć, trzeba wrócić do smutnej rzeczywistości, w której torturuje się nas drętwymi dialogami i niemiłosiernie rozwleczoną, zmierzającą donikąd fabułą.
To może chociaż jest na czym zawiesić oko, a sceny akcji podnoszą ciśnienie? Niestety, również pudło. "Iron Fist" przegrywa w tej konkurencji nie tylko z "Daredevilem", obok którego nawet nie stał, ale również ze wspomnianym już "Arrowem", w którym przecież rzeczone fragmenty są tworzone na zasadzie "kopiuj-wklej". Jak na serial, w którym sztuki walki odgrywają pierwszoplanową rolę, jest ich tutaj zadziwiająco mało (pierwszym odcinkiem w większym stopniu skupiającym się na akcji niż bezsensownych dialogach był dopiero szósty) i na dodatek jeszcze wypadają po prostu kiepsko. Twórcom brakuje wyrazistego pomysłu na realizację, rzadko robią też pożytek z niezwykłych mocy Danny'ego. On sam w walce prezentuje się równie nijako, co w rozmowie, a gdy jeszcze w starciach wspiera go wizja motywującego mnicha, to chce się już tylko schować w kącie i gorzko zapłakać. O niebo lepiej ogląda się sceny, gdy do akcji wkracza Colleen (w sumie mogli o niej zrobić serial, z pewnością wyszłoby lepiej), ale jest ich jeszcze mniej niż w przypadku głównego bohatera.
Chciałbym zakończyć jakimś pozytywnym akcentem, ale choć staram się z całych sił, nic nie przychodzi mi do głowy. Nietuzinkowy czarny charakter? Brak. Dający się lubić drugi plan? Brak. Nawet czołówka kompletnie bez wyrazu. "Iron Fist" to zbiór najgorszych cech komiksowych ekranizacji w jednym, ciągnącym się jak flaki z olejem serialu, który może być niestrawny nawet dla najbardziej wytrwałych fanów marvelowskich ekranizacji. Całość sprawia wrażenie produkcji, która powstała, bo musiała (wiadomo, crossover) i trzeba nad tym przejść do porządku dziennego. Szkoda tylko, że tak ładnie rozwijający się serialowy świat nagle wykonał wielki krok do tyłu.
Recenzja jest przedpremierowa. "Iron Fist" pojawi się w Netfliksie w piątek, 17 marca.