Godzina terapii na uspokojenie. "Legion" zwalnia tempo w 6. odcinku
Mateusz Piesowicz
16 marca 2017, 23:02
"Legion" (Fot. FX)
Jak co tydzień, "Legion" ma dla nas coś nowego. Tym razem jednak bez wielkich zachwytów, bo dostaliśmy wypełniacz, w którym unosi się zapach wielkiego finału. Co nie znaczy, że nie było ciekawie. Spoilery!
Jak co tydzień, "Legion" ma dla nas coś nowego. Tym razem jednak bez wielkich zachwytów, bo dostaliśmy wypełniacz, w którym unosi się zapach wielkiego finału. Co nie znaczy, że nie było ciekawie. Spoilery!
Pamiętacie na pewno, w jakim stanie zostawił nas "Legion" tydzień temu. Odcinek-horror zakończony twistem, po którym długo nie mogłem zebrać szczęki z podłogi, był jedną z najlepszych telewizyjnych godzin, jakie ostatnio widziałem. Nic więc dziwnego, że na jego kontynuację czekałem z olbrzymią niecierpliwością, zastanawiając się, jakie szaleństwa Noah Hawley zafunduje nam tym razem. Odpowiedź, którą dostarcza "Chapter 6" reżyserowany przez Hiro Murai ("Atlanta"), jest jednak nieco rozczarowująca. Z zaznaczeniem, że gdyby takie rozczarowujące godziny pojawiały się w innych serialach, to pewnie piałbym nad nimi z zachwytu. Ale po kolei.
Przede wszystkim zawiodła mnie nieco konstrukcja całego odcinka, która po narracyjnych fajerwerkach, jakimi bawiono nas poprzednio, wydaje się niemal wtórna. Oto lądujemy bowiem ponownie w znajomym szpitalu Clockworks, a raczej pewnej jego wersji, która najwyraźniej jest dziełem Diabła o żółtych oczach – w bardziej cieszącej oko wersji występującego jako Lenny. Ten, zdobywając kontrolę nad mocami Davida, zamknął go wraz z przyjaciółmi w wyimaginowanym psychiatryku, choć cel jego działań nie jest dla mnie do końca jasny. Może chodziło o pozbycie się Syd, która za bardzo zbliżyła się do naszego bohatera? A może odcięcie go od wszelkich powiązań z rzeczywistością?
Tego pewnie jeszcze się dowiemy – na razie fakty są takie, że bohaterowie utknęli w pułapce bez wyjścia, w której próbuje się im wmówić, że wszystko, co przeżyli to zwykłe kłamstwo, przy okazji wprowadzając biednych widzów w konfuzję. W porządku, nie jest to najbardziej oryginalny motyw na świecie, ale da się przeżyć. Gorzej, że trwa to przez cały odcinek i blokuje fabułę przed posunięciem się do przodu, a nas zmusza do przeżywania na nowo wszystkiego, co już widzieliśmy.
Nie odbieram twórcom pomysłowości przy konstruowaniu tutejszej iluzji, bo jest bogata w szczegóły, których dostrzeganie sprawiało mi sporą frajdę, ale w końcu złapałem się na tym, że poza nimi niewiele mi z godziny w Clockworks pozostało. Do tej pory "Legion" olśniewał realizacyjnym i fabularnym szaleństwem, ale za każdym razem dorzucał do układanki nowe elementy (fakt, że nie potrafiliśmy z nich ułożyć całości, nie ma tu żadnego znaczenia). Tym razem mam wrażenie przestoju, który, choć bez wątpienia ładny i znaczący, jest jednak tylko przestojem. Ostatnim oddechem przed skokiem na głęboką wodę.
Pamiętajcie jednak, by wziąć poprawkę na moje narzekania – "Legion" padł ofiarą samego siebie i po prostu mnie rozpuścił. Teraz po każdym odcinku oczekuję kolejnych objawień, gdy więc dostałem po prostu taki, który bawi się znanymi motywami na własną modłę, ale nie tworzy z nich nowej jakości ani historii, o której nie dam rady zapomnieć, trudno mi ukryć zawód. Nie oznacza to bynajmniej, że czas spędzony z "Chapter 6" należy spisać na straty.
Wszak, jak już wspominałem, godzina w psychiatryku została skonstruowana z dbałością o detale. Podobał mi choćby się sposób, w jaki wykorzystano moce i historie bohaterów do opisania ich problemów psychicznych. I tak Ptonomy ciągle cofa się do momentu śmierci swojej matki, Kerry wpada w panikę po rozstaniu z Carym, Syd boi się kontaktu, a Pani Bird nie może pogodzić się ze śmiercią męża. W oko wpadało również precyzyjne odtworzenie już raz oglądanych scen, tym razem w innych konfiguracjach. Przypatrzcie się rozmowie Davida z Ptonomym o śliniącym się pacjencie (w 1. odcinku David toczył identyczną dyskusję z Lenny) i zwróćcie uwagę na scenę, w której bohater wchodzi do pokoju Syd i kładzie się obok niej (powtórzono nawet dokładnie ujęcie, w którym nie widać, by ktokolwiek wchodził przez otwierające się drzwi). Może to próba uwięzienia nas w szpitalnej rutynie? Jak nazwał to David, "déjà vu, ale inne". Albo sen, tylko z gatunku takich nudnych.
Jeśli chodziło Hawleyowi o uśpienie naszej uwagi, to może sobie pogratulować, bo udałoby mu się, gdyby nie kilka małych szczegółów, na czele z Syd. Pisałem już, że może w tym wszystkim chodzić o chęć pozbycia się niewygodnej dziewczyny przez Lenny i kilka elementów z odcinka pasowałoby do takiej teorii. Przede wszystkim sama panna Barrett zdecydowanie czuje, że coś jest nie w porządku i wcale nie chodzi o drzwi, które raz są, a raz ich nie ma. Syd jest najbardziej "świadoma" ze wszystkich (czyżby dlatego, że to ona "sprowadziła" ich w to miejsce, konfrontując się z Diabłem?), przez co szybko staje się celem numer jeden i kto wie, jak skończyłaby się jej senna podróż w rytmie cykających świerszczy, gdyby nie ratunek Cary'ego w znajomo wyglądającym skafandrze.
No właśnie, on. W jaki sposób zamknięty w innym wymiarze Oliver Bird zdołał pomóc naszym bohaterom, nie mam bladego pojęcia, ale niewątpliwie Diabeł, Lenny, David czy ktokolwiek inny nie przewidział takiej okoliczności. A ja tylko żałuję, że jego interwencja nie nastąpiła w połowie odcinka, zamiast na samym końcu. No ale co się stało, to się nie odstanie, więc lepiej powyciągać jeszcze kilka drobnostek, które uczyniły tę godzinę lepszą. Ot, choćby warcaby w wersji z lekami psychotropowymi czy Amy jako kolejne wcielenie siostry Ratched.
Na koniec zostawiłem sobie rzecz najistotniejszą, czyli Lenny. Czy ta dziewczyna kiedykolwiek istniała, czy jest tylko wymysłem Davida, być może kiedyś się dowiemy. Póki co fakty są takie, że teoria o niej jako wcieleniu Diabła o żółtych oczach, który pasożytuje na umyśle naszego bohatera, wygląda na prawdziwą, a co najważniejsze, daje ogromne pole do popisu Aubrey Plazie. Cały odcinek bez wątpienia należy do niej, a sposób, w jaki aktorka bawi się postacią, cudownie odgrywając rolę złowrogiej terapeutki zasługuje na oklaski. No i ta scena, ach, ta scena.
Widać, że Hiro Murai ma doświadczenie w kręceniu teledysków, prawda? Wygląda to obłędnie i po raz kolejny dowodzi, że zło jest sexy. Inna sprawa, że poza efektownością i realizacyjnym popisem, wiele to nie wnosi – w porządku, Lenny rozbija się po umyśle Davida, to już wiemy, co dalej? Problem z szóstym odcinkiem "Legionu" polega na tym, że nie ma najmniejszej ochoty odpowiadać na to pytanie, pozostawiając to kolejnym odsłonom serialu. I myślę, że w podobny sposób powinniśmy go potraktować my. Fajnie było, a teraz poprosimy o konkrety, w porządku?