Gangsterka dla ubogich. Recenzujemy "Przekręt", serialową wersję filmu Guya Ritchiego
Mateusz Piesowicz
19 marca 2017, 16:32
"Snatch" (Fot. Crackle)
Telewizyjna wersja kultowego "Przekrętu" była nam potrzebna jak dziura w bucie, no ale skoro już powstała, to trzeba się jej przyjrzeć. Oględziny wypadły zgodnie z przewidywaniami – marnie.
Telewizyjna wersja kultowego "Przekrętu" była nam potrzebna jak dziura w bucie, no ale skoro już powstała, to trzeba się jej przyjrzeć. Oględziny wypadły zgodnie z przewidywaniami – marnie.
Serialowy "Snatch", powstały dla platformy streamingowej Crackle, wpisuje się w linię adaptacji wyznaczoną przez "Fargo". Nie jest więc ani remake'iem, ani sequelem filmu, a raczej jego interpretacją, próbującą przenieść ducha i styl oryginału do nowej opowieści. Można ją więc bez problemu oglądać bez znajomości dzieła Guya Ritchiego, choć fani tegoż z pewnością będą się lepiej bawić, łatwo wyłapując filmowe nawiązania i ciągłe mrugnięcia okiem w naszą stronę. Pytanie tylko, co właściwie mają do zaoferowania twórcy nowego "Przekrętu", wyłączając pokaz umiejętnego kopiowania?
Odpowiedź, której można się było spodziewać na długo przed premierą, brzmi: niewiele. "Snatch" to serialowa podróż w oddaloną o kilkanaście lat przeszłość, gdy na ekranach rządzili nieudolni gangsterzy oraz aspirujący do tego miana życiowi nieudacznicy, których przypadek wplątał w wielką aferę. Jak się jednak pewnie domyślacie, twórca serialu, Alex De Rakoff (podrzędny scenarzysta, autor teledysków i filmów reklamowych do gier wideo), nie jest błyskotliwą kombinacją Ritchiego i Tarantino, więc prochu w swojej adaptacji nie wymyślił.
Choć nie jest "Snatch" w stu procentach bezczelną kalką oryginału, nie można posądzić twórcy o szczególną oryginalność. Chaotyczna fabuła krąży wokół trójki drobnych krętaczy marzących o karierze w przestępczym światku. Albert (Luke Pasqualino) zmaga się z kłopotami finansowymi, zaciągniętym u niebezpiecznego typa długiem i dziedzictwem swojego ojca, Vica (Dougray Scott), legendy londyńskiego podziemia, aktualnie przebywającym w więzieniu. Jego kumpel Charlie (znany z "Harry'ego Pottera" Rupert Grint, także jeden z producentów serialu) to chłopak z bogatego domu próbujący odciąć się od swoich korzeni. Trójkę uzupełnia Billy (Lucien Laviscount), lokalny bokser. To właśnie od jego ustawionej walki, na której nasi bohaterowie mieli skosić grubą kasę i która poszła zupełnie nie tak, zaczynają się wszystkie problemy.
Dalej mamy już bowiem do czynienia z klasyczną mieszanką gangsterskiej historii z komedią pomyłek, która składa się na pędzącą szaleńczo do przodu fabułę, w której kolejne wątki materializują się z prędkością serii z karabinu maszynowego. Jest napad na furgonetkę z pieniędzmi, który przemienia się w kradzież zagadkowych sztabek złota, jest kubański gangster cytujący Tony'ego Montanę (jakże pomysłowo…), są rzecz jasna piekielnie niebezpieczne, piękne i do bólu stereotypowe kobiety (to akurat nowość w stosunku do filmu) oraz diamenty i wizyta w klubie ze striptizem w towarzystwie naćpanych Żydów. Wszak nowa wersja "Przekrętu" może się obyć bez Jasona Stathama i Brada Pitta, ale bez Żydów i boksu już absolutnie nie.
"Snatch" nie odkrywa Ameryki na nowo, opowiadając kolejną historię miliona twistów i niezwykłych zbiegów okoliczności w tempie i stylu, które powinno się opisać jako cool. Problem tkwi w tym, że tak naprawdę niewiele jest tu cool, bo produkcja Crackle to zwykła, rzemieślnicza robota, której autorzy tak bardzo zapatrzyli się w Ritchiego i jemu podobnych twórców, że zapomnieli dodać coś od siebie. Śledzi się więc tę historię jednym okiem i bez przesadnego zaangażowania, bo i tak wiadomo, że po niezliczonych zwrotach akcji fabuła o próbujących się szybko wzbogacić chłopaczkach w końcu zaprowadzi nas do sceny, w której każdy będzie trzymał każdego na muszce, a cało z tego zamieszania wyjdą ci, którzy powinni.
Jest więc serial przewidywalny w swojej scenariuszowej nieprzewidywalności, a także oczywisty w warstwie realizacyjnej. Szybki montaż i towarzyszące gwałtownym przeskokom efekty dźwiękowe, agresywny soundtrack i zdecydowanie za dużo ujęć w slow-motion są tu na porządku dziennym. Nie powiem, żebym kiedykolwiek był wielkim fanem takiego ekranowego efekciarstwa, ale w krótkich, dobrze skrojonych fabułach ma ono sens – tutaj natomiast, przy historii rozciągniętej na 10 odcinków, szybko staje się to męczące. Podobnie jak bohaterowie, których robotniczy, angielski akcent brzmi dobrze przez kilkanaście minut, a potem brzęczy w uszach jak irytująca mucha.
Film także posiadał wszystkie te elementy, ale z racji ograniczonego czasu musiał nimi rozsądnie gospodarować. Serial nie ma praktycznie żadnych limitów, więc najprostsze fragmenty opowieści rozdmuchuje do kolosalnych rozmiarów, próbując zamienić przystawkę w danie główne. Co za dużo to niezdrowo i "Snatch" udowadnia to w wyjątkowo bolesny sposób, gdy po czasie, który wydawał mi się całą wiecznością, okazało się, że obejrzałem ledwie jeden odcinek.
W wyjściu z bagienka przeciętności nie pomagają też bohaterowie, którzy obok postaci stworzonych przez Ritchiego nawet nie stali. Niby są barwni i odpowiednio pokręceni, ale szacunek dla każdego, kto szybko zapamięta imię choć jednego z nich. Odmłodzenie obsady i postawienie na nazwiska znane z młodzieżowych produkcji miało zapewne skierować serial bardziej do widowni młodszej od fanów oryginału, ale zupełnie zgubiono przy tym wyrazisty charakter opowieści. Trójka głównych bohaterów to tak płaskie postaci, że do filmowego "Przekrętu" nie załapaliby się nawet jako statyści w tłumie. Wychodzi też przy nich kiepskie aktorstwo, ot choćby takiego Ruperta Grinta, którego brak talentu na dużym ekranie nie był aż tak widoczny.
Nieco lepiej na tym tle wypadają starsi bohaterowie, jak bawiący się rolą Dougray Scott czy Ian Gelder (Kevan Lannister z "Gry o tron") jako podstarzały kasiarz Norman Gordon. Za mało ich jednak, by pobudzić do życia całą historię, która uparcie trzyma się Alberta i jego kumpli, za nic nie potrafiąc mnie przekonać, że to postaci warte uwagi, a już na pewno nie przedstawiając konkretnego powodu, by poświęcić im ponad siedem godzin życia.
Mimo że widziałem już w tym roku znacznie gorsze seriale niż "Snatch", trudno go z czystym sumieniem komukolwiek polecić. Duch oryginału nie ma szans w starciu z bezbarwnymi bohaterami, zwariowanych historii w znacznie lepszej jakości jest już na ekranach dość, a krzykliwa realizacja nie oferuje nic zaskakującego i szybko robi się nużąca. Szalona gangsterka wyszła już z mody i skoro nawet Guy Ritchie sobie to uświadomił, to tym bardziej powinni to zrobić jego naśladowcy.