Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
19 marca 2017, 22:02
"Iron Fist" (Fot. Netflix)
Za nami fantastyczny tydzień z szaloną Aubrey Plazą w "Legionie", niezwyciężoną Nicole Kidman w "Wielkich kłamstewkach" czy jak zwykle uroczą Elsbeth Tascioni w "The Good Fight". Tymczasem na Netfliksie pojawił się ładny, lecz sztywny blondasek.
Za nami fantastyczny tydzień z szaloną Aubrey Plazą w "Legionie", niezwyciężoną Nicole Kidman w "Wielkich kłamstewkach" czy jak zwykle uroczą Elsbeth Tascioni w "The Good Fight". Tymczasem na Netfliksie pojawił się ładny, lecz sztywny blondasek.
HIT TYGODNIA: "The Good Fight" z Elsbeth Tascioni i "zagubionym" odcinkiem "SVU"
Dawno, dawno temu "Żona idealna" komentowała sprawę pewnego kontrowersyjnego covera w "Glee", teraz odniosła się do sytuacji z odcinkiem "Law & Order: SVU" o Donaldzie Trumpie. A właściwie nie o Trumpie, tylko o fikcyjnym polityku – tak się składa, że podobnym do Trumpa – który został w serialu oskarżony o gwałt. Emisję odcinka przekładano i przekładano, aż w końcu nie wyemitowano go wcale. Powodów możecie się domyślać.
"The Good Fight" odważnie wyszło poza te domysły i pokazało, co mogłoby się wydarzyć, gdyby scenarzysta takiego odcinka wypuścił go na własną rękę. Sprawa miała po drodze mnóstwo twistów i była naprawdę dobrze zrobiona. A do tego mocno osadzona w rzeczywistości, bo pojawiły się nawet tweety Trumpa.
Ale "Stoppable: Requiem for an Airdate" to w ogóle był bardzo dobry odcinek – wreszcie wszystko zgrało się ze sobą koncertowo. Elsbeth Tascioni wygrała pierwsze starcie z Mike'iem Krestevą – i zrobiła to z dużym wdziękiem, świetnie wpasowując się w nowy krajobraz. Powrócił także Chumhum i jego szef, a wraz z nim pewność siebie Diane, która udowodniła, że nie nadaje się do grania drugich skrzypiec. A wszystko to miało swój rytm, charakter i było znacznie bardziej wciągające niż perypetie państwa Rindellów, których zdecydowanie za dużo naoglądaliśmy się w poprzednich odcinkach. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Świetny wstęp do 3. sezonu "American Crime"
W pierwszym odcinku dostaliśmy zaledwie zarys fabuły 3. sezonu "American Crime" – nawet nie przedstawiono nam wszystkich bohaterów. Wszystko dlatego, że szykuje się wielowątkowa, skomplikowana opowieść, dotykająca licznych problemów, począwszy od imigracji, praw pracowniczych i amerykańskiego rolnictwa, a skończywszy na opiece społecznej, przepełnionych schroniskach i nastoletniej prostytucji. Jak zwykle, w serialu widać społeczne zacięcie – John Ridley znów snuje swoją opowieść w stylu zaangażowanego reportażysty i znów robi to tak, że trudno oderwać wzrok.
Obsada jak zwykle jest znakomita, bo do naszych znajomych z poprzednich sezonów – jak Felicity Huffman, Regina King, Connor Jessup czy grający tym razem pierwsze skrzypce Benito Martinez – dołączyły nowe twarze, w tym Sandra Oh i Cherry Jones. Na razie trudno się zorientować w gąszczu bohaterów, ale problematykę tego sezonu udało się zarysować więcej niż jasno. "American Crime" po raz kolejny obali mit o o tym, że American dream dotyczy wszystkich, przedstawiając kameralne historie zwykłych ludzi, którzy choć ciężko pracują, to jakoś udaje im się przejść metamorfozy "od pucybuta do milionera".
Czekam na resztę sezonu, a na razie jestem zachwycona ciężkim klimatem i tym, jak aktorzy znani z poprzednich serii po raz kolejny zmienili się nie do poznania. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Teatr jednej aktorki w "Legionie"
Choć wiele rzeczy mi się w tym tygodniu w "Legionie" podobało, całość pozostawiła po sobie jednak pewien niedosyt, o którym więcej przeczytacie w recenzji. Co więc robi "Chapter 6" wśród hitów? Powód jest prosty i nazywa się Aubrey Plaza.
Aktorka, która do tej pory większości nadal kojarzyła się z rolą April Ludgate z "Parks and Recreation", pokazywała się już w "Legionie" z dobrej strony, ale dopiero teraz w pełni podkreśliła, że jej wachlarz umiejętności jest znacznie szerszy niż wyraziste role komediowe. Kto by pomyślał, że to właśnie dzięki niej przypomnimy sobie, że zło potrafi być sexy?
A co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, wystarczy zerknąć na poniższy klip (tak, wiem, że wklejaliśmy go już dwukrotnie – nadal nie możemy się napatrzyć). Plaza pokazała w całym odcinku kilka twarzy, swobodnie przechodząc z roli niepokojącej terapeutki w czyste zło, którego tożsamość rozszyfrowali już fani komiksów. Nie ma to jednak w tym momencie wielkiego znaczenia. Liczy się to, co z postacią Lenny zrobiła aktorka, której gra sprawia, że nie można od niej oderwać oczu. Teraz już wcale mnie nie dziwi, że Noah Hawley powierzył jej rolę przeznaczoną dla faceta w średnim wieku. Ta dziewczyna potrafi wszystko. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Pete Holmes uczy się szczekać w "Na wylocie"
"Na wylocie" najlepsze jest wtedy, kiedy skupia się na komikach i kulisach ich nowojorskiego dolce vita. "Szczekanie", czyli stanie na ulicy z ulotkami i namawianie przechodniów do odwiedzenia klubu komediowego, tylko po to, żeby móc samemu pojawić się na scenie, wygląda jak samo dno. Nie da się zaczynać gorzej – jak zauważył rezolutny diler trawki/student semiotyki, to nie jest najlepszy deal, kiedy najpierw rozdajesz ulotki i ci za to nie płacą, a potem występujesz (jeśli uda ci się nagonić wystarczająco dużo klientów) i znów nie dostajesz ani grosza.
A jednak obserwujemy całą grupkę młodych komików (jest wśród nich Jermaine Fowler z serialu "Superior Donuts"), którzy godzą się na takie warunki, by móc przemawiać przez kilka minut do pustej sali. Bo nie nazywają się Hannibal Buress (albo Jerry Seinfeld, albo Louis C.K.). Prawdopodobnie jest to temat na najbardziej ponurą komedię świata, a jednak nasz Pete nie traci optymizmu, nawet kiedy spotykają go nie najprzyjemniejsze przygody. Właśnie dlatego nie da się gościa nie uwielbiać.
"Barking" to nie tylko specyficzny wgląd w kulisy stand-upu, to także dużo świetnych żartów. Walka pomiędzy komikami o róg ulicy, rozbrajająca szczerość, z jaką Pete oznajmił, że nie widział "The Wire", ten moment, kiedy nasz bohater wszedł na scenę i w tym momencie pojawiła się grupka Koreańczyków – jest w tym jakaś myśl, jest dużo entuzjazmu i naprawdę się cieszę, że HBO już zamówiło 2. sezon serialu. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Trial & Error", czyli "The Jinx" spotyka "Parks & Rec"
Ten hit jest być może troszkę na wyrost, ale to chyba najlepsza premiera komedii w telewizji ogólnodostępnej od czasu "The Good Place". Stacja nieprzypadkowa – znów NBC, które nie boi się wychodzić poza strefę komfortu Wielkiej Czwórki, na którą składają się grupki przyjaciół i wesołe rodzinki. Tym razem zaserwowano nam coś rzeczywiście świeżego, bo parodię dokumentów o prawdziwych zbrodniach zrobioną w stylu mockumentary.
Główne skrzypce grają tutaj John Lithgow w roli ekscentrycznego profesora poezji oskarżonego o morderstwo własnej żony i Nicholas D'Agosto jako młody prawnik z Nowego Jorku, który przyjeżdża go bronić. Bardzo szybko się okazuje, że klient na niewinnego nie wygląda, a na jego życie cały czas czyha pani prokurator grana przez świetną Jaymę Mays – skazanie kogoś na śmierć jak wiadomo pomaga w karierze.
Wszystko jest mocno przerysowane i kompletnie absurdalne, ale dzięki fantastycznej obsadzie działa bez zarzutu. Serial ma mnóstwo fajnej energii, potrafi bawić się twistami i cliffhangerami i przy reszcie nowych sitcomów prezentuje się po prostu świeżo. Choć nie jest pozbawiony wad, z pewnością będę go oglądać dalej – i Wam też polecam. Pełną recenzję znajdziecie tutaj. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Teksas, lata 80. i zbrodnia, czyli "Hap i Leonard" wracają w formie
W tym tygodniu zadebiutował 2. sezon serialu "Hap i Leonard" (polska premiera 30 marca o 21:00 w AMC), tym razem opowiadający historię znaną z kolejnej powieści Joego R. Lansdale'a o tytule "Mucho Mojo". I trzeba przyznać, że powrót to ze wszech miar udany, przypominający, jak powinno się robić mało wymagające, ale niegłupie seriale stawiające na czystą rozrywkę.
Fabuła rozpoczyna bieg jakiś czas po zakończeniu 1. sezonu, ale opowiada całkiem inną historię, więc nie powinniście mieć problemu, by gładko w nią wejść nawet bez jego znajomości (choć zachęcam, bo to tylko 6 odcinków, a zabawa przednia). Tytułowi bohaterowie, których grają nadal odznaczający się świetną ekranową chemią James Purefoy i Michael Kenneth Williams, znajdują się w trudnym położeniu, gdy jeden z nich zostaje oskarżony o zbrodnię, której nie popełnił. Trzeba więc odkryć, co się naprawdę stało, a to będzie wymagało grzebania w brudnej przeszłości i wniknięcia po szyję w piekielnie mroczne tajemnice.
Podobnie jak poprzednio mamy szereg wyrazistych postaci, fantastyczny klimat Teksasu końca lat 80., soczyste dialogi i fabułę, która wciąga od pierwszych sekund. Chyba nawet bardziej niż w 1. sezonie, bo pewnej zmianie uległ ogólny wydźwięk serialu. Nie jest to już awanturnicza historia o poszukiwaniu zatopionego skarbu, lecz cięższa opowieść z wyraźnie nakreślonym społecznym tłem. Niestety zaskakująco aktualnym, co tylko pomaga całości i nadaje jej znaczenia. Naprawdę warta uwagi rzecz. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Wielkie kłamstewka" pokazują nam zupełnie inną Celeste
Cała obsada "Wielkich kłamstewek" jest wyśmienita – to jak film oscarowy, tyle że prawie siedmiogodzinny. Ale w 4. odcinku znów na prowadzenie w wyścigu po Emmy wysunęła się Nicole Kidman, która pokazała nam drugą stronę Celeste. Silną, pewną siebie prawniczkę, która z niesamowitą precyzją potrafi rozbić obronę przeciwnika, wyglądając przy tym jak milion dolarów. W Celeste wstąpiła tak niesamowita energia, że nie tylko Madeline miała problem z rozpoznaniem własnej przyjaciółki. Oczywiście jej mąż, obrzydliwy damski bokser o twarzy Erica z "Czystej krwi", mógł zareagować tylko w jeden sposób.
Widać wyraźnie, że w "Wielkich kłamstewkach" zbliża się moment wielkich konfrontacji – Celeste wyraźnie odzyskuje swoje "ja", Jane trenuje na strzelnicy i zaczyna myśleć o odnalezieniu ojca Ziggy'ego, z kolei Madeline okazuje się skrywać tajemnicę, o którą chyba jej nie podejrzewaliśmy. A wszystko to zostało zbudowane powoli i systematycznie, dzięki czemu w tym momencie mamy już wrażenie, że mieszkanki idyllicznego Monterey to nasze dobre znajome, którym za chwilę może stać się jakaś wielka krzywda. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Kolejny filmowy niewypał – serialowy "Przekręt" nie dorasta oryginałowi do pięt
Nie zanosi się na to, by telewizyjnym twórcom w najbliższym czasie miał się znudzić pomysł tworzenia serialowych wersji popularnych filmów sprzed lat, więc trzeba zacisnąć zęby i dzielnie stawiać czoło kolejnym produkcjom próbującym zatrzeć dobre filmowe wspomnienia. "Przekręt" w wersji przygotowanej przez platformę Crackle, to następny przykład tego, jak próbuje się żerować na słynniejszym tytule.
Historia jest wprawdzie tylko inspirowana filmem Guya Ritchiego, ale i tak nie ma w zanadrzu niczego, czego gdzieś już byśmy nie spotkali. Trójka drobnych kanciarzy – Albert, Charlie i Billy – marzy o większej kasie i karierze prawdziwych gangsterów, więc angażują się w sprawę, która ma im przynieść grube pieniądze. Oczywiście od samego początku wszystko idzie nie tak jak powinno, a niewiarygodne fabularne twisty mnożą się w zawrotnym tempie i już po chwili oglądamy historię ze złotem, diamentami, nielegalnymi walkami bokserskimi, kubańskimi mafiozami i rapującymi Żydami w tle.
Brzmi to może nawet nie najgorzej, ale problem ze "Snatch" polega na tym, że twórcy nie oferują nam nic ponad solidną, rzemieślniczą robotę. Niby wszystko jest na swoim miejscu – szalony scenariusz, szybki montaż, głośna muzyka, niezatrzymująca się ani na moment akcja – ale emocji nie ma w tym za grosz. Nijako wypada odmłodzona obsada (w rolach głównych Luke Pasqualino, Rupert Grint i Lucien Laviscount), trudno wciągnąć się w historię, która składa się praktycznie z samych twistów, a te zaczynają męczyć już po kilkunastu minutach. Niektóre filmy po prostu nie mają racji bytu w formie dłuższej niż pełnometrażowa, "Przekręt" jest właśnie jednym z nich. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Gigantyczna wpadka Netfliksa – fatalny "Iron Fist"
Zdążyłem już zjechać nowy superbohaterski serial Netfliksa z góry na dół w przedpremierowej recenzji i moje zdanie o nim do tej pory nie uległo zmianie ani na jotę. "Iron Fist" to produkcja pasująca prędzej do najbardziej nieudanych procedurali CBS-u (bo porównywanie go do ekranizacji komiksów DC w CW to jednak spora obraza dla "Flasha" i reszty) niż do pozostałych przedstawicieli marvelowskiego świata na Netfliksie. Pewnie, że można nie przepadać za "Jessiką Jones" czy "Luke'iem Cage'em", które podeszły do adaptacji komiksu w nieco inny sposób niż większość, ale "Iron Fist" jest zły w znacznie bardziej obiektywny sposób.
Historia Danny'ego Randa (nie będę się już znęcał nad Finnem Jonesem, ten i tak załatwia się sam, rozpaczliwie broniąc swojego serialu) wygląda w pewnym stopniu na wyjątkowo mierną parodię "Daredevila", nie radząc sobie w absolutnie żadnym aspekcie komiksowej fabuły. Scenariusz to masa niemiłosiernie rozwleczonych w najlepszym razie banałów, w najgorszym totalnych głupot, których oglądanie woła o pomstę do nieba. I w żadnym razie nie chodzi o to, że mamy do czynienia z adaptacją komiksu – oryginalny "Iron Fist" to przecież naprawdę niezła historia, którą twórcy serialu sprowadzili do roli ekranowego bełkotu.
Koszmarną fabułę uzupełnia wyjątkowo mizerna realizacja. Sceny akcji, wcale nie tak liczne jak można by się spodziewać, wypadają zaskakująco słabo (zwłaszcza kiedy mamy w pamięci choćby wspomnianego już "Daredevila"), a twórcy jakimś cudem potrafią nawet je przegadać, torturując nas serią buddyjskich mądrości. Naprawdę szkoda, że tak to się skończyło, choć z drugiej strony, lepiej zaliczyć wpadkę teraz, niż przy okazji "The Defenders". Niepokoi tylko nieco fakt, że wśród tytułowych postaci pojawi się też Danny Rand. Wypada liczyć na to, że zdąży się do tego czasu jakoś wyrobić. [Mateusz Piesowicz]