Odświeżająca klasyka. Recenzujemy "Anię", nową wersję "Ani z Zielonego Wzgórza"
Mateusz Piesowicz
23 marca 2017, 21:00
"Ania" (Fot. CBC)
Czy ponad stuletnia powieść może w jakimkolwiek stopniu przystawać do współczesnej telewizji? Twórcy serialowej adaptacji klasyka według Lucy Maud Montgomery nie mają z tym żadnego problemu.
Czy ponad stuletnia powieść może w jakimkolwiek stopniu przystawać do współczesnej telewizji? Twórcy serialowej adaptacji klasyka według Lucy Maud Montgomery nie mają z tym żadnego problemu.
Zaczęło się do cyklu powieści stanowiących kanon literatury młodzieżowej i cieszących się niesłabnącym uwielbieniem wśród kolejnych pokoleń czytelników (tak, wiem, że głównie czytelniczek, ale nie tylko). Potem przychodziły kolejne ekranizacje na małym i dużym ekranie, które dziś można już liczyć w dziesiątkach. Począwszy od epoki kina niemego, poprzez świetną telewizyjną adaptację z 1985 roku z Megan Follows w roli tytułowej, aż do ostatniej, ledwie zeszłorocznej. Wydawałoby się, że w tak licznym gronie najzwyczajniej w świecie nie ma już miejsca na jeszcze jedną podobną produkcję. Miłość Kanadyjczyków do Ani z Zielonego Wzgórza nie zna jednak żadnych ograniczeń.
Wiadomość o kolejnej, tym razem serialowej ekranizacji, nad którą kanadyjska telewizja CBC pracowała razem z Netfliksem (na platformie serial ma być dostępny w maju, po zakończeniu emisji za oceanem), musiała więc wzbudzić spore zainteresowanie. Zwłaszcza że odpowiadać za nią miała Moira Walley-Beckett, scenarzystka i producentka pracująca wcześniej m.in. przy "Breaking Bad". Przyznacie, że wybór to niezbyt oczywisty, więc tym większą ciekawość wzbudzał efekt jej pracy, o którym sama zainteresowana mówiła, że będzie zarówno klasyczny, jak i nowoczesny. Czyli zapowiadało się ciekawie, ale i obawy fanów, że z ich ukochanej powieście niewiele zostanie, nie były bezpodstawne.
Mogę od razu uspokoić – nowa "Ania z Zielonego Wzgórza", dla niepoznaki nazwana po prostu "Anią", to ekranizacja, która z pewnością zadowoli miłośników oryginału. A przy odrobinie szczęścia może sprawić, że historią rudowłosej dziewczynki zainteresują się także ci, którzy do tej pory nie mieli z nią do czynienia. Osiem odcinków to dość czasu, by nie pominąć żadnego istotnego aspektu opowieści, której serial trzyma się naprawdę wiernie (przynajmniej na ile mnie pamięć nie myli), ale też wystarczająco dużo, by dokładnie przedstawić nam bohaterkę i pozwolić się z nią zżyć.
A to już coś, czego mogło brakować nawet w tak udanej ekranizacji jak ta sprzed 30 lat (swoją drogą, ona również powstała dla CBC). Wtedy w czterech godzinach trzeba było upchnąć całą książkę, dziś półtoragodzinny pilot obejmuje zaledwie jej część, co siłą rzeczy daje pole do popisu twórcom i otwiera historię na nowe możliwości. Nie jest jednak tak, że nagle "Ania z Zielonego Wzgórza" stała się zupełnie inną opowieścią. Bez obaw, fundamenty pozostały nienaruszone, więc jeśli znacie powieść, to doskonale wiecie, czego należy się spodziewać.
Jeśli nie, to wiedzcie, że rzecz dzieje się pod koniec XIX wieku w Kanadzie, a dokładnie rzecz biorąc w jej uroczym zakątku, jakim jest Wyspa Księcia Edwarda. Tam właśnie trafia tytułowa bohaterka (w tej roli Amybeth McNulty), rezolutna 13-latka, która po spędzeniu całego życia w sierocińcu i w domach zastępczych, gdzie spełniała rolę popychadła, została przypadkowo wysłana do Maryli i Mateusza Cuthbertów (Geraldine James i R.H. Thomson). Żyjące samotnie starsze rodzeństwo oczekiwało chłopca do pomocy w gospodarstwie, więc wyglądająca jak chucherko dziewczyna o niezamykających się ani na sekundę ustach raczej nie jest spełnieniem ich marzeń. Wiadomo jednak, że pozory mylą.
Historia jest zatem klasyczna w pełnym tego słowa znaczeniu. Obserwujemy, jak Ania zyskuje sobie sympatię otoczenia, przebojem podbijając serce zamkniętego w sobie Mateusza i powoli przedostając się do skrywanych pod surową skorupą uczuć Maryli. To ciepła opowieść o wykluczonym dziecku, rozpaczliwie poszukującym akceptacji i miłości oraz miejsca, które można nazwać domem. Widać tu jednak wyraźnie, że twórczyni położyła nacisk na przeszłość Ani i brzemię, jakie dziewczyna dźwiga ze sobą. Realistyczny aspekt historii wybrzmiewa w tej ekranizacji znacznie mocniej niż w poprzednich, a krótkie retrospekcje nadają opowieści nieco mroku i każą spojrzeć na tytułową bohaterką pod innym kątem. Już nie do końca tylko jako zatopioną w rozmyślaniach marzycielkę, ale również dziecko, które ucieka w świat wyobraźni przed okrutną rzeczywistością.
Nie jest to oczywiście nic szczególnie odkrywczego, ale nadaje lekko przykurzonemu materiałowi źródłowemu nowego blasku, a samej Ani swego rodzaju powagę. "Wolę sobie wyobrażać, niż pamiętać", oznajmia bohaterka i można to zdanie uznać za świetny kontekst wobec tej adaptacji – tam, gdzie wcześniejsze ekranizacje wchodziły w teren bajkowości i niewinnych zabaw, "Ania" wprowadza realistyczną nutę, niemal odkrywając tytułową postać na nowo.
Rzecz jasna, to ciągle jest Ania Shirley, którą znamy i lubimy. Nadużywa słów w stylu "zachwycający" i "cudowny", dość często zdarza jej się pogrążać w "otchłani rozpaczy", no i absolutnie nie może przeżyć koloru swoich włosów. Tym razem jednak, gdy mówi, że jej życie to "cmentarzysko pogrzebanych nadziei" uśmiech miesza się na twarzy ze zrozumieniem. Przesadą byłoby mówić, że serial jest naturalistyczny, ale z pewnością nostalgia za dziecięcą krainą szczęśliwości nie jest jej jedynym motywem przewodnim.
Najważniejsze jednak, że twórczyni nie przegięła z urealnianiem "Ani". Jej wersja opowieści może być uznana za bardziej szczerą niż dotychczasowe adaptacje, ale w żadnym stopniu nie zrywa ona ze swoimi korzeniami. Po prostu zauważa i uwypukla te ich elementy, które przystają do dzisiejszych czasów. Kwestie tożsamości, uprzedzeń czy dopasowania się do otoczenia były tu przecież obecne od zawsze. Podobnie jak feministyczne zacięcie, o którym mówiło się przed premierą. "Ania" nie jest żadnym manifestem, a jeśli już, to tylko zdrowego rozsądku, bo serial potrafi zarówno stanąć po stronie swojej bohaterki, jak i w opozycji. "To nie będzie Ania, jaką znały wasze babcie" – mówiła twórczyni i trudno się z nią nie zgodzić. Uwspółcześnienie nie zawsze musi być złe.
Tym bardziej że "Ania" w dużym stopniu zachowała ducha oryginału, także dzięki świetnemu castingowi. 15-letnia Amybeth McNulty, Kanadyjka irlandzkiego pochodzenia, wygląda jakby się urodziła do tej roli. Energia i żywiołowość z jednej strony, a z drugiej autentyczność w przedstawieniu mroczniejszej strony bohaterki. Wszystko wychodzi jej równie dobrze, a niezaprzeczalny urok sprawia, że przyciąga na siebie wzrok praktycznie w każdej scenie. Przegrywa ewentualnie tylko z bajecznymi krajobrazami Wyspy Księcia Edwarda, ale to akurat konkurencja z rodzaju tych nie do pokonania.
Trudno znaleźć w "Ani" jakieś wyraźnie słabsze strony. Można mieć pretensje wobec chwilami nadmiernego udramatyzowania (klamra spinająca premierowy odcinek wypada nieco tandetnie), ale to drobiazg, który ginie w pozytywnej całości. Ta jest natomiast adaptacją przystosowaną do realiów XXI wieku. Nie odkrywa klasyki na nowo, ale i nie męczy kurczowym trzymaniem się dawnych wzorców. To po prostu odświeżająca i krzepiąca historia. Tylko? Dla mnie raczej aż.