Animacja, horror i kino nieme. "Legion" przekracza kolejne granice w 7. odcinku
Mateusz Piesowicz
23 marca 2017, 23:00
"Legion" (Fot. FX)
Coraz mniej jest seriali, które potrafią zostawić mnie w niemym zachwycie. "Legion" robi to praktycznie co tydzień, a najnowszym odcinkiem dał do zrozumienia, że wcześniej się tylko rozkręcał. Spoilery!
Coraz mniej jest seriali, które potrafią zostawić mnie w niemym zachwycie. "Legion" robi to praktycznie co tydzień, a najnowszym odcinkiem dał do zrozumienia, że wcześniej się tylko rozkręcał. Spoilery!
Właściwie to po 7. odcinku powinienem napisać, że cały pierwszy sezon serialu FX szykuje się na jeden wielki wstęp do właściwej opowieści. Tam, gdzie doszukiwaliśmy się niestworzonych historii, próbując rozgryźć, jak dokładnie działają moce Davida i co z tego, co widzimy jest prawdą, a co nie, wyłoniła się zaskakująco jasna i oczywista historia. Jak słusznie zauważali ci z Was, którzy znają komiksową historię naszego bohatera, już tydzień temu podano nam kluczowe wskazówki co do tożsamości istoty dręczącej Davida. Tym razem powiedziano już wprost – wcześniej przedstawiana jako pasożyt, Demon o żółtych oczach i Lenny w jednym postać to niejaki Amahl Farouk, tudzież Shadow King. Zapomnijcie jednak o jego genezie, przynajmniej w tym momencie nie ma ona żadnego znaczenia.
Ważniejszy jest fakt, że mając wreszcie pełną świadomość tego, o co toczy się gra (uwolnienie Davida spod wpływu Farouka), mogliśmy w pełni skoncentrować się na "tu i teraz". To pierwszy raz w serialu, gdy gra on z nami w otwarte karty, nie każąc zgadywać, co dzieje się naprawdę, a co trochę mniej. Istotna sprawa, nie tylko z tego powodu, że jestem nieco zaskoczony (ale również bardzo usatysfakcjonowany!) aż taką szczerością, ale też dlatego że oto powiedziano nam jasno, byśmy nie zajmowali się mocami i możliwościami Davida. To wszystko sprawy na przyszłość, może już na kolejny sezon, ale póki co trzeba się zająć pilniejszymi obowiązkami.
A te wymagają udziału wszystkich zainteresowanych, co przy okazji ujawniło kolejny mocny punkt "Legionu" – gdy już zaczął objaśniać nam, o co chodzi, to nie zapomniał przy tym o swoich bohaterach. Zadziwiające, jak w jednej chwili serial zamienił się z kompletnego szaleństwa w takie, które można logicznie wytłumaczyć. I dotyczy to naprawdę wszystkich jego uczestników. Noah Hawley nie podkłada nam pod nos kawałków układanki, wyłączając przy tym głównych zainteresowanych. Zamiast tego stawia na płynność akcji, wtajemniczając w nią wszystkich i tworząc fabułę, która nie tylko ma sens, ale także rozwikłuje zagadki, nie pozostawia bohaterów w niewiedzy i unika przestojów.
Niby poświęciliśmy sporo czasu na wyjaśnianie, co jest grane, ale zauważcie, że żadne informacje nie są powtarzane. Zachowano spójność opowiadania, jednocześnie ufając, że zdążyliśmy już poznać bohaterów na tyle, iż uwierzymy w ich zdolność logicznego myślenia. W ten sposób nie trzeba było kilka razy powtarzać tego samego, a cały, krótki przecież odcinek był po brzegi wyładowany informacjami podanymi do tego w bardzo atrakcyjnej formie.
Zanim o niej, warto jeszcze prześledzić sam proces i jego genialną prostotę. Jedna informacja prowadziła do drugiej: Oliver i Cary rozgryźli, co się dzieje, ten drugi wtajemniczył Syd, która w absolutnie uroczy sposób zganiła go, że przecież wie, o co chodzi (oczywiście, że to sam Hawley puszcza do nas oko i zdaje się mówić: "No przecież już to wiecie, prawda?"), ona z kolei wprowadza do układanki Kerry i Rudy'ego (Brad Mann), już uświadomionego przez Melanie. Brzmi to skomplikowanie, ale na ekranie układa się w banalnie prostą całość, jakby twórca chciał nam powiedzieć, że to przecież tylko zabawa. Piekielnie inteligentna, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, ale tylko zabawa. Zastanawia mnie jeszcze, czy pominięcie w tym wszystkim Ptonomy'ego miało jakiś wyższy cel, ale pewnie nie.
Mniejsza z tym, niektórym serialom można wybaczyć pewne uproszczenia, zwłaszcza gdy służą narracyjnej płynności. "Legion" od samego początku odznaczał się sporym dystansem do samego siebie, ale w tym odcinku wybrzmiało to w pełni. Okulary, dzięki którym widzi się rzeczywistość? Proszę bardzo! David uwięziony w "mentalnej trumnie" i wyjaśniający wszystko samemu sobie, przy małej pomocy tej części umysłu, która mówi z brytyjskim akcentem? Ależ oczywiście! W żadnym innym serialu takie rzeczy, by nie przeszły, ale "Legion" zafundował nam tak solidną podbudowę, że teraz jego dziwactwa kupuje się jak najbardziej naturalną rzecz na świecie. Swoją rolę odgrywa w tym rzecz jasna fakt, że nic tutaj nie dzieje się tak po prostu. "Legion" zachwycał realizacyjnie od samego początku, ale tutaj (po raz kolejny) przeszedł samego siebie.
Wprost genialne sekwencje w tym odcinku mógłbym w gruncie rzeczy wymieniać po kolei, bo przecież począwszy od rozmowy Cary'ego i Olivera w gigantycznej kostce lodu (czy tylko ja mam szczerą nadzieję, że pomysł na barbershop quartet z Davidem wypali?), a skończywszy na Davidzie przy tablicy, nad całością można tylko piać z zachwytu. Było pięknie, było niesamowicie, było pomysłowo i zabawnie. Znów kapitalnie wypadł Dan Stevens, animowana historia pisana kredą bez problemu wskoczyła na miejsce w czołówce najbardziej odjazdowych scen w serialu, a to wszystko jeszcze zanim dyrygent dał sygnał do rozpoczęcia, a w głośnikach zabrzmiało "Bolero".
Ach, no i trzeba wspomnieć, że miłośnicy komiksowych aluzji znów będą mieć używanie, bo skoro nawet ja, jak tylko zobaczyłem rysunkową wersję ojca Davida, od razu pomyślałem o pewnym profesorze, to Wy pewnie dostrzeżecie coś więcej (przy okazji, zwróćcie uwagę na początek odcinka – we wspomnieniu Amy przez sekundę widać coś, co przypomina bardzo charakterystyczne koło wózka inwalidzkiego). Powiedzieć, że już po tym byłem usatysfakcjonowany, to nic nie powiedzieć. A najlepsze miało dopiero nadejść.
Punkt kulminacyjny odcinka to wszak porażająca rozmachem i inscenizacją sekwencja łącząca świat realny z fantazją, muzykę z filmem niemym i kompletny odlot z fabularną spójnością. Nie wiem, czy istnieje odpowiednie słowo dla opisania tego, co działo się w trakcie tych kilku minut, ale najlepszym, co przychodzi mi do głowy, jest maestria. Audiowizualna maestria, w której Noah Hawley wcielił się w wizjonerskiego dyrygenta (przebija w tej roli nawet Olivera Birda), kontrolującego każdy, nawet najdrobniejszy element swojej zwariowanej orkiestry. Najprawdziwszy ekranowy koncert, w którym pierwsze skrzypce grała pozbawiona słów Aubrey Plaza (za te kilka scen jestem gotów wręczyć jej wszystkie nagrody świata, byle tylko nie nawiedzała mnie w koszmarach), a całość stanowiła perfekcyjną mieszankę grozy i komiksowej akcji w wydaniu, o którym cała konkurencja razem wzięta może tylko śnić.
Nie wspominam bez powodu o konkurencyjnych serialach, bo "Legion" dał w tym odcinku absolutnie genialny przykład na to, jak bardzo ograniczonymi kategoriami myślą twórcy opowiadający komiksowe historie i jak małe wymagania mamy wobec nich my, widzowie. Hawley udowadniał już wcześniej, że poruszanie się po różnych gatunkach nie stanowi dla niego problemu, tym razem jednak przeniósł się na jeszcze wyższy poziom. Stworzył ekranową orgię, w której nie rządzi chaos, ale dokładnie rozplanowany porządek, prowadzący do konkretnego efektu. Nie było tam fałszywego ruchu kamery, zbędnego montażowego cięcia czy niepotrzebnego rozbłysku światła. W całym tym szaleństwie nie sposób było zgubić poczucia sensu i logiki. Czysto rozrywkowa historia wkroczyła na poziom niedostępny dla innych telewizyjnych dramatów, zachowując wewnętrzny porządek i urzekając niespotykaną formą. I niech mi ktoś teraz powie, że komiksowe seriale muszą być proste, banalne i do obiadu.
Pytanie na najbliższy tydzień brzmi więc, jak przebić doskonałość? Bo trudno mi inaczej traktować odcinek, po którym najpierw zaniemówiłem, a potem chciałem jak dziecko krzyczeć z radości, bo dostałem najlepszy możliwy prezent i nie mogę się nim nacieszyć. Raz podziwiam wizualne szaleństwo, a potem nie mogę wyjść z podziwu, jak w tym wszystkim udało się jeszcze zmieścić tyle emocji (jak w rozdzierającej serce chwili spotkania pani Bird z mężem czy tony żalu rozbrzmiewającej w głosie Kerry przy rozmowie z bratem).
Nie wiem, czy "Legion" właśnie dostarczył nam najlepsze, co miał w zanadrzu, moja wyobraźnia nie sięga tak daleko – no ale ja to nie Noah Hawley, a jak zapewniała w rozmowie z nami Jean Smart, finał ma nas zwalić z nóg. Cóż, w takim razie postaram się pozbierać z podłogi do przyszłego tygodnia.