Powrót do Ferguson. Recenzujemy "Shots Fired" – (prawie) ambitny serial FOX-a o zamieszkach rasowych
Marta Wawrzyn
25 marca 2017, 19:03
"Shots Fired" (Fot. FOX)
Amerykańskie stacje ogólnodostępne ostatnio próbują ambitniejszych seriali – i chwała im za to. Problem w tym, że najczęściej zatrzymują się w połowie drogi.
Amerykańskie stacje ogólnodostępne ostatnio próbują ambitniejszych seriali – i chwała im za to. Problem w tym, że najczęściej zatrzymują się w połowie drogi.
Szefowie telewizyjnej Wielkiej Czwórki wreszcie zauważyli, że serwowanie co sezon byle jakich sitcomów, procedurali i shondopodobnych oper mydlanych donikąd nie prowadzi. Efektem są rozmaite eksperymenty, w tym także z antologiami i miniserialami. Wśród tych produkcji wyróżnia się tak naprawdę jeden tytuł – znakomite "American Crime", wychwalane przez krytyków i ignorowane przez zwykłych Amerykanów (o polskich stacjach nawet nie wspominam, bo niby czemu kogokolwiek miałby zainteresować serial oscarowego scenarzysty, kiedy można mieć "Quantico" albo "The Blacklist: Redemption"?).
"Shots Fired" trochę "American Crime" przypomina, bo też skupia się na kwestiach rasowych i nie boi się stawiać mocniejszych tez. Rzecz się dzieje w małym miasteczku w Karolinie Północnej. Biały chłopak, student lokalnej uczelni, zostaje w wyniku tragicznej pomyłki zastrzelony przez czarnoskórego, wyraźnie niedoświadczonego policjanta. Czyli mamy tutaj powtórkę z Ferguson, tylko na odwrót. A żeby fabuła była bardziej skomplikowana, sprawa tego chłopaka przeplata się z nierozwiązanym morderstwem czarnoskórego nastolatka.
Rozplątywaniem obu zajmie się dwójka zestawionych ze sobą na zasadzie przeciwieństw śledczych, przysłanych przez Departament Sprawiedliwości – ona, Ashe Akino (Sanaa Lathan), jest temperamentną byłą policjantką, która sama kiedyś sięgnęła po broń w podobnej sytuacji. On, Preston Terry (Stephan James), to młodziutki prokurator, który zdrowo przesadza z idealizmem. To dość klasyczna para, jak z pierwszego lepszego tasiemca kryminalnego – i tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Taki duet to sztampa, którą mogliby uratować aktorzy. Niestety, o ile Lathan świetnie sobie radzi w roli kobiety ze skomplikowanym życiem, w której emocje aż buzują, o tyle James jest tak sztywny i nieprzekonujący, że poważne sceny stają się niezamierzenie śmieszne.
Z tym śmiechem to w ogóle jest ciekawa sprawa, bo nie brak też w "Shots Fired" humoru typowego dla procedurali – lekkich scen, niepotrzebnych romansów, droczenia się, przerzucania się żarcikami – co, biorąc pod uwagę ciężar tematu, pasuje tutaj jak kwiatek do kożucha. Wyraźnie widać, że serial chciałby być ambitniejszy, ale się boi. Dlatego zatrzymuje się w połowie drogi, próbując zadowolić zarówno fanów najbardziej banalnych kryminałów, jak i kablówkowych produkcji w stylu "The Wire". W efekcie prawdopodobnie obie grupy go sobie odpuszczą. I to pomimo niezłej obsady – oprócz dwójki śledczych mamy tu jeszcze Helen Hunt w roli gubernator Karoliny Północnej czy Stephena Moyera jako jednego z policjantów.
Nic ani nikt nie jest w stanie zamaskować tego, że "Shots Fired" – jeśli pominąć oczywiste inspiracje Ferguson i związane z tym ewentualne kontrowersje – wygląda jak kolejny przeciętny, mało interesujący serial kryminalny amerykańskiej Wielkiej Czwórki. Nie sądzę, żebym zmieniła zdanie, kiedy fabuła wyjdzie poza samo śledztwo i zahaczy chociażby o politykę stanową – wszystko wydaje mi się tutaj uśrednione, mało inspirujące, napisane pod masowego widza.
Serial w żaden sposób nie angażuje, nie wydaje się też specjalnie kontrowersyjny czy prowokujący – mimo że temat do lekkich, łatwych i przyjemnych nie należy. Fabuła póki co toczy się przewidywalnym torem, zmierzając w kierunku, który już dobrze znamy z prawdziwego życia. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby twórcy byli w stanie powiedzieć coś nowego, wyjątkowego, zaskakującego. Nie są. "Shots Fired" nie ma sobie tej iskry, tych emocji, których nie brakowało czy to w "The Wire", czy teraz w "American Crime". Co łączy nową produkcję FOX-a z miniserialem ABC "When We Rise", który zmarnował potencjalnie mocny temat, jakim jest historia ruchu LGBT.
W obu przypadkach mam ten sam problem – z jednej strony cieszę, że Wielka Czwórka zaczyna sięgać po ciężkie, trudne tematy i "sprzedawać" je masowej widowni. Z drugiej, te seriale wyglądają jakby bardzo chciały wyjść poza strefę komfortu szefów stacji ogólnodostępnych, ale ktoś im nie pozwolił. Jak gdyby wygrywał tutaj strach, że publika nie zrozumie i odwróci się od serialu, jeśli podejdzie się do tematu w sposób choć trochę bardziej nowatorski. Strach to kompletnie niepotrzebny – wystarczy spojrzeć na zachwyty, jakie budzą odcinki sitcomu "Black-ish", które dotykają czy to kwestii rasowych, czy politycznych. Amerykanie je oglądają i dyskutują o nich, choć serial rzadko sięga po tanie chwyty i mainstreamowy humor.
A jaka kreatywna przepaść dzieli "Shots Fired" od "Black-ish", widać kiedy porówna się pilot miniserialu FOX-a z odcinkiem "Hope", też opowiadającym o kwestiach rasowych i brutalności policji. To było 20 minut, które pamiętam do dziś – mądre, błyskotliwe, pełne dającego się odczuć strachu i prawdziwych łez. Serial FOX-a wygląda przy tym jak sztuczny twór, który każe się podziwiać jako jeden z najbardziej ambitnych dramatów w telewizji ogólnodostępnej, a jednak nie ma w nim życia, emocji i postaci z krwi i kości. Szkoda.