Nie wierzcie w to, co widzicie. Recenzujemy przewrotny finał 1. sezonu "Legionu"
Mateusz Piesowicz
30 marca 2017, 23:00
"Legion" (Fot. FX)
Na koniec sezonu "Legion" przypomniał nam, że jest komiksową historią, ale nie byłby sobą, gdyby nie zrobił tego w absolutnie wyjątkowy sposób. Nie wiem jak Wy, ale ja już tęsknię. Spoilery!
Na koniec sezonu "Legion" przypomniał nam, że jest komiksową historią, ale nie byłby sobą, gdyby nie zrobił tego w absolutnie wyjątkowy sposób. Nie wiem jak Wy, ale ja już tęsknię. Spoilery!
Piekielnie trudne zadanie miał finał "Legionu", konkurując z doskonałym 7. odcinkiem. Do wydarzeń sprzed tygodnia, a zwłaszcza genialnej sekwencji z "Bolero" w tle będziemy się zapewne odnosić przez dłuższy czas (albo dopóki "Fargo" nie zrobi czegoś lepszego) przy okazji każdej wyróżniającej się serialowej produkcji, a ściganie się z samym sobą zdecydowanie nie należy do najłatwiejszych rzeczy na świecie – David Haller mógłby coś powiedzieć na ten temat. Utnijmy więc temat raz na zawsze: nie, ostatni odcinek 1. sezonu "Legionu" nie był najlepszym ze wszystkich, pewnie nie zmieściłby się nawet na podium. Nie oznacza to rzecz jasna, że będę na niego narzekał.
Wręcz przeciwnie, "Chapter 8" był finałem bardzo satysfakcjonującym i zawierającym wszystko to, czego należało się po takowym spodziewać. Akcję, napięcie, niespodzianki, pamiętne sceny, zaskakujące twisty i dawkę czystych emocji. Inną sprawą jest, że "Legion" raczej przyzwyczajał, by spodziewać się po nim niespodziewanego i każdy krok na nieco bardziej znajomy fabularnie teren może sprawiać wrażenie błędnego. Takie już są koszty bycia zbyt dobrym, że wszystko, co poniżej, wydaje się rozczarowujące. Czytelnicy Serialowej to jednak inteligentna grupa, która z całą pewnością dostrzega subtelną różnicę między "wydaje się", a "jest", więc na tym zakończmy tłumaczenia.
Skupmy się na rzeczach istotniejszych, bo tych w ostatnim odcinku sezonu nie brakowało. Rozprawili się wszak nasi bohaterowie i z Shadow Kingiem, i ze smutnymi panami z niejakiego Division 3, ale nie obyło się bez sporych turbulencji po drodze, a i ostateczne rozwiązania wyglądają mało… ostatecznie. I dobrze, wszak kolejny sezon już (dopiero?) za rok, a co jak co, ale podbudowę do dalszej części historii mamy więcej niż solidną. Nieprzyjaciel jest, niezbyt pewny sojusz również został zawiązany, motywacji do walki też nie powinno brakować. Cliffhanger też był (niecierpliwym polecam obejrzeć w całości napisy końcowe – przecież to Marvel, wiadomo, że coś po nich będzie!). Może nie aż tak zwalający z nóg, jak zapowiadała Jean Smart, ale niewątpliwie trudny do przewidzenia.
Ogólnie rzecz biorąc, atrakcji nie brakowało, a że serial kontynuował rozpoczętą tydzień temu strategię prezentowania czytelnej linii fabularnej, to pogubić się znów nie dało. W gruncie rzeczy dostaliśmy po prostu finałową konfrontację Davida z mutantem zagnieżdżonym w jego głowie w olśniewającym stylu, do którego serial zdążył już przyzwyczaić. Swoją drogą, długo kazano nam czekać na Pink Floyd, ale jak już wybrzmieli, to twarz zastygała w zachwycie.
Oprócz wizualnych fajerwerków, nie mogło się też rzecz jasna obyć bez twistów. I tak, najpierw trzeba było się nieproszonego gościa pozbyć ("My ciągniemy, ty pchasz" – i kto mówi, że "Legion" jest skomplikowany?), a zanim Shadow King na dobre opuścił naszego bohatera "pozwiedzał" jeszcze kilka okolicznych ciał, serwując nam serię małych zawałów serca. Nie ma lepszego sposobu, by zorientować się, czy udało się widzom zżyć z bohaterami, niż pozwolić im myśleć, że ktoś właśnie został uśmiercony, co Noah Hawley wykorzystał bez litości. No to przyznać się, o kogo w tej awanturze baliście się najbardziej? Bohaterską Syd? Odważną, ale nierozsądną Kerry? A może o bezbronną panią Bird?
Niby wiedziałem, że zdążyłem się już z tymi postaciami związać, ale muszę przyznać, że i tak zaskoczyło mnie, jak mocno. Fakt, że coś pójdzie nie tak, był jasny jak słońce, a mimo to oglądałem jak na szpilkach, nerwowo czekając, aż potwierdzą się jakieś straszliwe przypuszczenia, więc gdy wszyscy po kolei odzyskiwali świadomość, z serca spadały mi kolejne kamienie. Zabrakło tylko jednego, który zmierza gdzieś na południe w towarzystwie znów świetnie wyglądającej Lenny. Nie żebym narzekał tu na wcześniejsze wcielenia, stylizacja na "gnijącą pannę młodą" zdecydowanie miała swój urok (a już całkiem poważnie – kolejny raz kapitalną robotę wykonali zajmujący się Aubrey Plazą charakteryzatorzy).
Co dokładnie oznacza obecność Shadow Kinga w umyśle Olivera Birda, trudno na ten moment powiedzieć, zwłaszcza nie wiedząc, czy ten nadal będzie głównym adwersarzem. Osobiście mam nadzieję, że taki zwrot akcji gwarantuje nam więcej Jemaine'a Clementa w kolejnym sezonie, martwi tylko wyjątkowo okrutne postępowanie względem Melanie i odbieranie jej męża po raz kolejny – tak się nie robi, panie Hawley, lepiej żeby, jej pan to wynagrodził! Poza pobożnymi życzeniami, nie sposób jednak przewidzieć, co dokładnie chodzi twórcy serialu po głowie, zwłaszcza że nadal nie mogę pozbyć się natrętnego uczucia, że ten ukrywa przed nami jakiś bardzo istotny element całej układanki.
Tak jak wspominał David w rozmowie z Syd, zachodzi przecież ciągle obawa, że mimo pozbycia się pasożyta z głowy, nadal pozostaje schizofrenikiem. A jaka jest najbardziej niebezpieczna rzecz w schizofrenii? Wiara, że jej nie ma. Czy David jest chory? A może właśnie został wyleczony? Pozbawiony złośliwego nowotworu czy raczej istotnej części samego siebie? I kim on tak właściwie jest? Bogiem, potworem, szaleńcem? Gdzie w tym wszystkim znajduje się prawdziwy David Haller? Pytania można mnożyć, co tylko udowadnia, że "Legion" jest na samym początku wędrówki w głąb umysłu swojego bohatera, a my, ze swoimi teoriami i przemyśleniami wiemy dokładnie tyle, co on sam.
"Wiem, że nic nie wiem" pasuje jak ulał do opisu całego sezonu, co zresztą Hawley zdołał nam nawet bardzo ładnie uświadomić w finale. Nie wspominałem przecież jeszcze w ogóle o postaci, która odegrała tu bardzo istotną rolę, a którą do tej pory znaliśmy tylko jako mało sympatycznego przesłuchującego z początku opowieści. Tym razem grana przez Hamisha Linklatera postać zyskała imię – Clark – a wraz z nim pojawiła się cała historia. Jakże przewrotnie postąpił sobie tu z nami twórca, odwracając do góry nogami nasze prostackie, czarno-białe wyobrażenie. Źli ludzi z agencji rządowej kontra dobrzy mutanci, proste, prawda? A co jeśli spojrzymy z drugiej strony?
Jest w tym perfekcyjna logika, przecież to David spopielił tłumy przypadkowych żołnierzy i uczynił Clarka oszpeconym kaleką. Bohater? Nie z perspektywy ofiary. Nie ma jednak potrzeby popadać w przesadę i twierdzić, że w takim razie racja leży po stronie Division 3 – Hawley prostym zabiegiem zwrócił uwagę na to, jak łatwo wpadamy w pułapki stereotypowego myślenia, podążając bez opamiętania za fabularnym schematem. Wszędzie jest jakaś historia, która ma swoich bohaterów i ich punkt widzenia, ale trzymając się gatunkowych klisz, wyłączamy własny rozum.
Czy gdyby w 1. odcinku podano nam informację, że na Clarka czekają w domu mąż i syn, patrzylibyśmy na niego inaczej? Oczywiście, że tak – nie było jej, więc wzięliśmy go za kolejnego złowrogiego typa, jakich w tego typu opowieściach sporo. Zginął, można go puścić w niepamięć. Ponowne pojawienie się, tym razem ze zdeformowaną twarzą tylko pogłębia stereotyp – oho, teraz wygląda jeszcze bardziej złowrogo! W tym momencie wkracza jednak Hawley z chwytającymi za serce rodzinnymi scenkami i sprawia, że możemy się spalić ze wstydu. Ładnie to tak, wierzyć bezmyślnie we wszystko, co pokazują na ekranie?
Bardzo przewrotnie wypada to w zestawieniu z wydźwiękiem całego odcinka, który przecież, jak wspominałem na samym początku, jest bardzo komiksowy. Mamy walkę dobra ze złem, mamy typowo "X-Menową" opozycję ludzie/mutanci, mamy wręcz powrót do normalności po szalonej jeździe, jaką był cały sezon. A jednak właśnie w tym miejscu Hawley każe nam się zreflektować i pomyśleć.
To nadal czysto rozrywkowa historia, ale czy to sprawia, że należy ją umniejszać i sprowadzać do banalnych schematów? Absolutnie nie! "Legion" bawił się kliszami przez cały sezon i zapewne będzie robił to dalej, pokazując przy tym, że jedynym ograniczeniem dla każdej historii jest wyobraźnia jej twórcy – w tym przypadku wyglądająca na nieograniczoną. Wypada więc tylko zmodyfikować przytaczany już cytat i z niecierpliwością czekać na kolejne cuda, wszak "wiem, że nic nie wiem" i bardzo mi się to podoba.