Które seriale warto oglądać? Podsumowujemy nowości z pierwszej połowy marca
Redakcja
6 kwietnia 2017, 22:00
"Feud: Bette and Joan" (Fot. FX)
Marzec przyniósł aż 17 nowych seriali, dlatego zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na pół. Na pierwszy ogień idą m.in. "Konflikt: Bette i Joan", "Przekręt" i "Trial & Error".
Marzec przyniósł aż 17 nowych seriali, dlatego zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na pół. Na pierwszy ogień idą m.in. "Konflikt: Bette i Joan", "Przekręt" i "Trial & Error".
"Chicago Justice"
Kolejny serial z chicagowskiego uniwersum Dicka Wolfa to nic, co by mnie szczególnie interesowało, ale jestem pewna, że znajdzie swoich amatorów, i w pełni to rozumiem. Te produkcje są po prostu solidne i potrafią zapewnić kawał przyzwoitej rozrywki do kotleta – jeśli tylko lubicie sprawy tygodnia. A "Chicago Justice" nie różni się jakością od swoich poprzedników.
W pilocie, który był częścią dużego crossovera pod znakiem #OneChicago, z dobrej strony zaprezentował się przede wszystkim Philip Winchester w roli Petera Stone'a, prokuratora twardo walczącego na sali sądowej o swoje ideały. Potem zaś się okazało, że zarówno on jak i reszta ekipy – Jon Seda, Joelle Carter, Monica Barbaro i Carl Weathers – stworzyli w miarę interesujące postacie, które mają szansę zagościć na ekranie przez kilka sezonów.
Bo "Chicago Justice" to nic nowego ani wymyślnego, to po prostu kolejny solidny fast food przyrządzony przez jednego z największych speców od tego typu rozrywki, jacy pracują w amerykańskiej telewizji. Świata ta produkcja nie odmieni, ekscytować się nią co tydzień nie będziemy, ale problemu z utrzymaniem się w ramówce raczej mieć nie powinna. [Marta Wawrzyn]
"Prime Suspect 1973"
Brytyjski serial telewizji ITV, który pewnie byłby całkiem przyzwoitym kryminałem w klimacie retro, gdyby jego bohaterka nie nazywała się Jane Tennison. A tak serial z praktycznie debiutującą na ekranie Stefanie Martini w roli głównej ma do udźwignięcia potężny ciężar. I nie daje rady tego uczynić – o ile Shaunowi Evansowi całkiem zgrabnie udało się wcielić w młodszą wersję det. Morse'a w serialu "Endeavour", o tyle det. Tennison wciąż ma twarz tylko jednej osoby. Helen Mirren.
To właśnie ona uczyniła "Prime Suspect" serialem kultowym. Ona i feministyczne zacięcie, które do oryginalnego serialu pasowało idealnie, a w jego prequelu sprawia wrażenie kolejnego łopatologicznego dodatku. Jak gdyby ktoś bardzo, ale to bardzo nam chciał powiedzieć, że to na pewno ta sama Jane, którą już znamy w starszej wersji – spójrzcie, nawet problemy ma podobne!
"Prime Suspect 1973" ma sporo dobrych stron, jak np. nieźle odtworzone lata 70., i może obroniłby się jako "zwykły" serial kryminalny, gdyby tylko jego bohaterka nazywała się inaczej. A tak serial aż prosi się o porównywanie z oryginałem i niestety od razu wychodzą na wierzch wszystkie wady – średnio napisane dialogi, napisani na jedno kopyto męscy bohaterowie, niezbyt wciągająca sprawa kryminalna rozciągnięta na kilka odcinków itp. Szkoda w tym wszystkim Stefanie Martini, która dostała piekielnie trudne zadanie i przy takim scenariuszu nie miała szans wywiązać się z niego tak jak należy. [Marta Wawrzyn]
"Time After Time"
Podróże w czasie miały być wielkim hitem tego sezonu i już widać, że amerykańskie telewizje ogólnodostępne jak zwykle się przeliczyły. "Time After Time" zdążyło wylecieć z ramówki po paru odcinkach i nie dziwi mnie to wcale. To serial absurdalnie wręcz zły, który łączy w sobie lekki ton letnich blockbusterów z drastycznymi scenami przemocy wobec kobiet. Nie wiadomo, czemu ma służyć takie połączenie, ale patrząc na nazwisko twórcy – jest nim Kevin Williamson, któremu "zawdzięczamy" "The Following" i "Stalkera" – w ogóle mnie to nie dziwi. Ten człowiek już wcześniej udowodnił, że brakuje mu wrażliwości na takie sprawy.
Pomijając już ten aspekt, w "Time After Time" nie działało kompletnie nic. Bohaterami serialu byli dwaj panowie z wiktoriańskiego Londynu, obaj zabójczo przystojni i noszący znane nazwiska. Znany z "UnReal" Freddie Stroma wcielił się w młodziutkiego H.G. Wellsa, z głową pełną idealistycznych pomysłów, z kolei Josh Bowman z "Revenge" zagrał Kubę Rozpruwacza, którego początkowo przedstawiono nam jako Johna Sevensona, szanowanego chirurga i przyjaciela przyszłego pisarza science fiction.
Serial bardzo szybko przeszedł do konkretów, czyli powiedział nam: John to tak naprawdę Kuba Rozpruwacz, o, patrzcie, jak morduje prostytutkę, popełnia głupi błąd i ucieka w przyszłość wehikułem czasu swojego kolegi. Wszystko staje się jasne już na początku pilota, obaj panowie w błyskawicznym tempie lądują we współczesnym Nowym Jorku i rozpoczyna się wyjątkowo bzdurna gra w kotka i myszkę.
Trwający półtorej godziny pilot wynudził mnie i zirytował jak mało co, ale wciąż mi trochę szkoda, że nic z tego nie wyszło. Bo sam koncept nie był zły, zawiodło wykonanie. Szczególnie przykro mi było patrzeć na obu sympatycznych aktorów, próbujących coś wycisnąć ze swoich fatalnych postaci i wygłaszających wołające o pomstę do nieba dialogi. Obaj zasługują na coś lepszego niż "Time After Time" i mam nadzieję, że uda im się to dostać. [Marta Wawrzyn]
"Making History"
Drugi z marcowych seriali o podróżach w czasie to całkiem sympatyczny, bezpretensjonalny, uroczo głupiutki sitcom FOX-a, który wciąż oglądam, choć szans na przetrwanie nie ma w tym momencie żadnych. "Making History" opowiada o trójce przyjaciół z różnych epok, którzy przemierzają czasoprzestrzeń, przeżywając mniej i bardziej dziwne przygody.
W serialu poznajemy dwóch kolegów pracujących na uczelni – Dana (Adam Pally) i Chrisa (Yassir Lester). Panowie co prawda nie do końca za sobą przepadają, ale ten pierwszy posiada nietypowy wehikuł czasu, zaś ten drugi jest historykiem, więc ze zrozumiałych względów daje się porwać pomysłowi, by od czasu do czasu zajrzeć do jakiejś innej epoki. Jest jeszcze dziewczyna Dana, Deborah (Leighton Meester), która pochodzi z 1775 roku i jest córą jednego z ojców amerykańskiej rewolucji.
Wyobraźcie sobie, że ktoś skrzyżował "Doktora Who" z "Drunk History", a mniej więcej powinniście zrozumieć, na czym polega koncept tej komedii i podróże tego nietypowego tria. Dzięki fajnej obsadzie serial jako tako działa, ma w sobie sporo lekkości i pozwala się nieźle bawić przez dwadzieścia minut. Ale aż się prosi o coś więcej – trochę bardziej odjechane pomysły, mniej mainstreamowe żarty czy lepszą zabawę schematami, które dobrze znamy.
"Making History" spokojnie mogłoby być równie fajnym sitcomem co "The Good Place", ale nie wykorzystuje swojego potencjału. I to jeden z powodów, dla których nie przetrwa – drugi jest taki, że Amerykanie od wszelkich komedii z pomysłem wolą siermiężne sitcomy CBS. [Marta Wawrzyn]
"Konflikt: Bette i Joan"
Kolejna antologia Ryana Murphy'ego, jednego z najbardziej zapracowanych twórców seriali na świecie, opowiada o słynnych konfliktach, które rozpalały wyobraźnię uważnie śledzących je tłumów, karmiących się tym, co zza kulis udawało się wyciągnąć mediom. "Feud" zagląda tam, gdzie nawet one nie dotarły, skupiając się na ludzkich stronach swoich bohaterek i starając się przedstawić prawdziwe Joan Crawford i Bette Davis.
To właśnie dwie wielkie gwiazdy złotej ery Hollywood i ich legendarny konflikt są głównym tematem 1. sezonu "Feud", który pod pozorem aktorskiego pojedynku w detalach portretuje ciężki los kobiet w fabryce snów i próbuje dotrzeć do skrywanej za kolorową maskaradą prawdy o swoich bohaterkach. Obydwa te cele udaje się osiągnąć z dużą łatwością, nie tracąc przy tym absolutnie niczego z nieco efekciarskiego uroku, do jakiego przyzwyczaił Murphy w swoich produkcjach. Ten zresztą pasuje tu jak mało co, wszak lata 60., Hollywood i plan filmu "Co się zdarzyło Baby Jane?" brzmią jak coś skrojonego akurat na miarę twórcy "Glee" czy "American Horror Story".
Idealnie pasuje też świetnie dobrana obsada i nie chodzi tylko o genialną robotę charakteryzatorów, którzy sprawili, że gwiazdy sprzed ponad pół wieku ożyły na naszych ekranach w osobach Jessiki Lange i Susan Sarandon. Obydwie panie są absolutnie znakomite w swoich rolach, świetnie oddając nie tylko znane z relacji świadków oblicza ich konfliktu, ale też bardziej prywatne strony. W sztucznym świecie, w jakim przyszło im żyć, one akurat były bardzo autentyczne, co serial podkreśla na każdym kroku. Dlatego też tak bardzo wciąga, nad suchą relację stawiając szczere, choć często destrukcyjne emocje. Co tu dużo mówić – świetna produkcja, bez dwóch zdań jeden z najmocniejszych punktów tego sezonu. [Mateusz Piesowicz]
"The Arrangement"
Serial oparty na pomyśle wyciągniętym wprost z plotkarskich kolumn nie brzmi jak coś, co będzie się liczyć w podsumowaniach najlepszych tytułów. Bardziej już jak typowe guilty pleasure zapewniające trochę niezbyt wyrafinowanej, lecz satysfakcjonującej rozrywki. "The Arrangement" od E! nie sprawdza się jednak także w tej kategorii, sprowadzając interesujący temat do kompletnie pozbawionego wyrazu scenariusza.
A wcale nie musiało tak być, wystarczyło spojrzeć na opisy, które niemal jednogłośnie zapowiadały serial jako przeniesioną na mały ekran historię związku Toma Cruise'a i Katie Holmes. Niemal, bo sami twórcy odcinali się od porównań, chcąc zapewne uniknąć ewentualnych konsekwencji prawnych. Nie zmienia to oczywiście faktu, że skojarzenia nasuwają się same, gdy poznajemy Megan Morrison (Christine Evangelista), początkującą aktorkę marzącą o wielkiej karierze, której jak z nieba spada okazja na zarobienie 10 milionów dolarów i trafienie na pierwsze strony gazet. Wystarczy tylko podpisać kontrakt i zostać partnerką, a potem żoną Kyle'a Westa (Josh Henderson), celebryty pierwszej kategorii.
Sam ten układ wygląda podejrzanie, a dodajmy jeszcze fakt, że wokół Kyle'a kręci się niejaki Terence (Michael Vartan), założyciel ruchu scjentolo… to znaczy jakiegoś tajemniczego ruchu, a mamy wypisz, wymaluj, znaną sytuację. Aranżowane związki między gwiazdami mogłyby być tematem całkiem znośnej serialowej przekąski, gdyby tylko twórcy zadbali o jakiekolwiek ogień na ekranie. W "The Arrangement" nawet jednak nie iskrzy, a cała historia nie wzbudza absolutnie żadnych emocji. Ładni ludzie przechadzają się po ładnych wnętrzach i plenerach, świeci słońce, ogólnie przyjemnie. Ale gdzie intryga, gdzie wciągający scenariusz, gdzie życie? Tak grzeczne podejście do kontrowersyjnego tematu po prostu nie mogło się dobrze skończyć. [Mateusz Piesowicz]
"Trial & Error"
NBC kontynuuje dobrą passę swoich nowych sitcomów (z wyjątkiem w postaci "Powerless") i po świetnym "The Good Place" serwuje nam "Trial & Error", parodię produkcji z gatunku true crime. Jeśli z przyjemnością oglądaliście choćby "The Jinx", to tutejsze podejście powinno Was od razu kupić, jeśli nie, to zalecam odrobinę cierpliwości, bo twórcy zdecydowanie mają na swój serial oryginalny pomysł. A to już więcej niż oferuje większość współczesnych komedii.
"Trial & Error" to zrobiony w stylu mockumentary sitcom, w którym śledzimy sprawę morderstwa żony Larry'ego Hendersona (John Lithgow), w której on sam jest głównym oskarżonym. Bohater to nieco ekscentryczny (i wcale nie chodzi o fakt, że jest profesorem poezji) i zdecydowanie podejrzany, ale błyskawicznie zdobywający naszą sympatię. Podobnie rzecz się ma z całą resztą bohaterów, poczynając od jego obrońcy, przybyłego do Karoliny Południowej z Nowego Jorku Josha Segala (Nicholas D'Agosto), a kończąc na pani prokurator Carol Anne Keane (Jayma Mays).
Serial jest oczywiście wypełniony całą gromadą oryginałów, a komiczne sytuacje wyskakują z każdego zakamarka. Jakość dowcipów bywa różna, ale "Trial & Error" nadrabia pomysłem na siebie, inteligentnym wyśmiewaniem schematów znacznie poważniejszych produkcji i masą pozytywnej energii, jakiej może mu pozazdrościć większość konkurencji. Na razie to jeszcze ciągle obietnica bardzo dobrej komedii, ale z każdym odcinkiem coraz bardziej możliwa do spełnienia. [Mateusz Piesowicz]
"Snatch"
Skłamałbym, mówiąc, że "Snatch" to najgorsza premiera, jaką widziałem w marcu. Nie jest również serial Crackle przykładem najgorszego rodzaju żerowania na kultowym tytule (w tym przypadku mowa oczywiście o filmie "Przekręt" Guya Ritchiego). Nieprawdą będzie jednak także mówienie, że zdołał mnie ten tytuł czymkolwiek przekonać do tego, by poświęcić mu kilka godzin życia.
Cała historia to mało oryginalna wariacja na temat filmowego "Przekrętu", w której miejsca znajomych postaci zajmują młodsi bohaterowie próbujący się dorobić w przestępczym półświatku. Albert (Luke Pasqualino) to syn Vica (Dougray Scott), legendy kryminalnego podziemia, który wraz z kumplami, Charliem (Rupert Grint) i Billym (Lucien Laviscount) planuje skok na kasę lokalnego gangstera. Rzecz jasna nic nie idzie zgodnie z planem, a cała historia szybko przemienia się w gangsterską komedię pomyłek, w której absurd goni absurd, a poszukiwanie sensu można odstawić na bok.
Mają takie szalone historie swój urok, ale oglądając "Snatch" nie da się pozbyć wrażenia, że to produkcja najzupełniej w świecie niepotrzebna. Efekciarskie sztuczki realizacyjne szybko stają się męczące, pędzący na złamanie karku scenariusz irytuje zamiast bawić, a główni bohaterowie od początku do końca są nam kompletnie obojętni. Gdy najbardziej odkrywczym, co mogę powiedzieć po obejrzeniu serialu jest fakt, że Rupert Grint to jednak marny aktor, to coś tu jest wyraźne nie tak. [Mateusz Piesowicz]