Najlepsze chwile w życiu. Recenzujemy finał 6. sezonu "New Girl"
Mateusz Piesowicz
6 kwietnia 2017, 20:32
"New Girl" (Fot. FOX)
Nadal nie wiadomo, czy oglądaliśmy właśnie ostatni odcinek "New Girl" w historii, ale jeśli to prawda, nie powinniśmy mocno rozpaczać. Pożegnanie z bohaterami wypadło więcej niż dobrze. Uwaga na spoilery!
Nadal nie wiadomo, czy oglądaliśmy właśnie ostatni odcinek "New Girl" w historii, ale jeśli to prawda, nie powinniśmy mocno rozpaczać. Pożegnanie z bohaterami wypadło więcej niż dobrze. Uwaga na spoilery!
"New Girl" to jeden z tych seriali, które co roku pojawiają się na liście tytułów zagrożonych skasowaniem, więc nikogo nie powinno szczególnie dziwić, że i tym razem tam trafił. Jednak o ile we wcześniejszych latach zawsze udawało się uciec spod topora, teraz szanse na to są jeszcze mniejsze, z czego zresztą doskonale zdawali sobie sprawę sami twórcy, już od jakiegoś czasu układając poszczególne elementy fabuły tak, by ewentualne pożegnanie z widzami było jak najbardziej satysfakcjonujące (na przykład tydzień temu zdradzono pewien wielki sekret). Na odpowiedź, czy rzeczywiście spotkaliśmy Jess i resztę po raz ostatni, musimy ciągle cierpliwie czekać – finałowy rating na poziomie 2 mln/0,9 z pewnością nie pomaga sprawie – ale już teraz wiadomo, że wspomnienia pozostaną po nich dobre.
Wszystko dlatego, że odcinek "Five Stars for Beezus" pozamykał wątki całej piątki w prosty, ale zadowalający sposób, zapewniając nam przy okazji najlepsze 20 minut w całym sezonie i przypominając, dlaczego właściwie tak lubimy to nieco pokręcone towarzystwo. Nie musi to być rzecz jasna ostateczny koniec – bez problemu można wyobrazić sobie dalszy ciąg historii, ale… no właśnie. Czy tak naprawdę potrzebujemy kontynuacji?
Moim zdaniem nie i to z kilku powodów. Najistotniejszym jest fakt, że udało się stworzyć finał, z którego twórcy mogą być zwyczajnie dumni. Pozostawionych w zawieszeniu wątków brak, szczęśliwe zakończenia dla każdego odmierzone co do centymetra, a i wszyscy otrzymali swój moment w blasku reflektorów. Było zabawnie, wzruszająco i tak uroczo absurdalnie, jak to bywa tylko w "New Girl". Scenariusz odcinka napisała sama twórczyni serialu, Elizabeth Meriwether, osobiście dopilnowując, by każda z wymyślonych przez nią postaci wykonała jeszcze jeden krok w swoim życiu i by kierował on ją we właściwą stronę.
Jest w tym wręcz swego rodzaju ulga, że wreszcie nie kazano nam dłużej czekać, ale doprowadzono pewne oczywistości do finiszu. Tak, Jessico Day i Nicku Millerze, o was mówię. Trwające przez cały sezon podchody i patrzenie, jak ta dwójka dusi się w koszmarnych związkach (Robby i Reagan będą mi się chyba śnić po nocach), było już naprawdę męczące, więc miło ze strony twórców, że zdecydowali się na wyjście z impasu. Co by nie mówić, ta para jest na siebie skazana i już, dowodów mamy aż nadto.
Oczywiście serial nie byłby sobą, gdyby w ostatniej chwili nie zafundował nam jeszcze kilku twistów, więc zanim doszło do długo oczekiwanego wyznania, Jess i Nicka czekało sporo przeszkód. A to on palnął coś głupiego, a to ona zdążyła już spakować swoje rzeczy i wyruszyć w drogę do Portland, a to my przekonaliśmy się po raz enty, że nie należy biegać po schodach w górę, gdy ktoś jedzie windą w dół. Ot, dość standardowe sprawy, a jednak oglądało się to z przyjemnością, bo wiadomo było, że na końcu czeka nas happy end. Nikt nie oczekiwał od tego odcinka szokujących zwrotów akcji, liczył się sposób, w jaki znajdziemy się w określonym miejscu i towarzyszące temu emocje. A tych zapewniono bez liku, pamiętając o ich uwiarygodnieniu.
Nie mogli więc Jess i Nick po prostu wyznać sobie uczuć, bo musieli najpierw dobrze zrozumieć, że tego właśnie chcą. A że daleko tej dwójce do stereotypowej pary, to i uświadamianie sobie pewnych spraw i przełamywanie własnego strachu nie mogło być w ich wykonaniu zwyczajne. On potrzebował zaangażowania Juliusa Pepperwooda, Jessiki Night i wydawcy imieniem Merle Streep (Brian Huskey), ona bodźca w postaci klasycznej piosenki, z którą wiąże się piękne wspomnienie (jeśli nie pamiętacie jakie, spójrzcie na wideo poniżej). No i jak się przy tym nie uśmiechnąć?
Zwłaszcza że powodów do radości dostarczono nam jeszcze więcej i znów trafiono w punkt z wykonaniem. Gorzej było z celnością w przypadku obwieszczania radosnych wieści przez telefon, przez co o ciąży Cece wcześniej niż główna zainteresowana dowiedzieli się wszyscy inni, ale jakie to było sympatyczne! I jeszcze ten uśmiech na twarzy Schmidta obwieszczającego "karmelowy cud"… Oj, naprawdę można było się rozpłynąć.
Utonięcia w słodkości dało się jednak uniknąć, bo trzeba podkreślić, że finał nie skupiał się w stu procentach na wyznaniach i szczęśliwych zakończeniach. Było wszak sporo typowej, jedynej w swoim rodzaju dziwności, tak charakterystycznej dla "New Girl". Rozmowa Nicka ze Schmidtem odbiegająca od tematu w absurdalnych kierunkach, wspomnienie niejakiego Steve'a, byłego współlokatora, który najwyraźniej żywił gorące uczucia do jednego z bohaterów, czy tytułowy Beezus (Fred Willard), śpiewający kierowca Ubera, to tylko niektóre przykłady.
Nie wszystko trzymało się tu kupy, by wspomnieć choćby wątek Winstona i jego ojca, który wyskoczył trochę jak filip z konopi, ale to w gruncie rzeczy mało istotne szczegóły. W podstawowych sprawach "New Girl" poradziło sobie doskonale, fundując nam i swoim bohaterom emocjonalną wycieczkę, po której można odczuwać tylko satysfakcję. A że bez romantycznych klisz się nie obyło? I bardzo dobrze. Dzięki temu ostatnie sceny będzie można oglądać bez końca – za każdym razem z uśmiechem na twarzy.