Które seriale warto oglądać? Podsumowujemy nowości z drugiej połowy marca
Redakcja
7 kwietnia 2017, 22:00
"Trzynaście powodów" (Fot. Netflix)
Wczoraj ocenialiśmy "Konflikt: Bette i Joan", "Przekręt" czy "Trial & Error", dziś kończymy podsumowanie marca. Na liście znalazły się tym razem m.in. "Iron Fist", "Trzynaście powodów", "Nobodies" i "Harlots".
Wczoraj ocenialiśmy "Konflikt: Bette i Joan", "Przekręt" czy "Trial & Error", dziś kończymy podsumowanie marca. Na liście znalazły się tym razem m.in. "Iron Fist", "Trzynaście powodów", "Nobodies" i "Harlots".
"Iron Fist"
Czwarty element superbohaterskiego świata stworzonego wspólnymi siłami Netfliksa i Marvela okazał się niestety wyraźnie najgorszym. Najkrócej rzecz ujmując, "Iron Fist" to po prostu bardzo słaba produkcja, która, gdyby powstała choćby dla CW, zostałaby przez większość porzucona po pilocie. Skoro jednak jest częścią większej, netfliksowej całości, to oglądaliśmy i cierpieliśmy dalej, zastanawiając się, jak to możliwe, że po mniej i bardziej udanych poprzednikach tym razem tak bardzo chybiono celu.
Trudno doszukiwać się w tej opowieści jakichś zalet, zwłaszcza gdy wady rzucają się w oczy znacznie mocniej. Poczynając od głównego bohatera, postaci tak mdłej, że charyzmą przebijali go dosłownie wszyscy, poprzez niewiele lepszy drugi plan (może za wyjątkiem Collen Wing, jedynej postaci, która jako tako przyciągała uwagę), aż do nudnych scen akcji i beznamiętnej, zmierzającej donikąd i zwyczajnie głupiej historii.
Oczywiście, że nie wymagałem nie wiadomo czego po fabule o milionerze powracającym do domu po latach spędzonych w buddyjskim klasztorze, gdzie trenował wschodnie sztuki walki. Chciałem po prostu sympatycznej, charakternej, a w najgorszym przypadku tylko bezbolesnej rozrywki. Dostałem serial, do którego oglądania się zmuszałem, nie wiedząc, czy to tak na poważnie, czy jednak Netflix sobie ze mnie kpi. Okazało się, że jednak nie, a do obecności Danny'ego Randa obok lubianych bohaterów trzeba będzie się przyzwyczaić. W końcu "The Defenders" już za moment. [Mateusz Piesowicz]
"Ania"
Światowa premiera nowej wersji "Ani z Zielonego Wzgórza", którą Netflix zrobił wspólnie z kanadyjską telewizją CBC, dopiero w maju, ale już teraz mówimy Wam, że jest na co czekać, bo w tym przypadku świeże spojrzenie na klasykę się opłaciło. "Ania" świetnie sobie radzi zarówno w oddawaniu ducha oryginału (jestem przekonany, że jego fani i fanki będą z tej ekranizacji zadowoleni), jak i w dodawaniu do znanej historii nowoczesnego sznytu.
A taki jest zdecydowanie odczuwalny w historii o obdarzonej bujną wyobraźnią 13-letniej sierocie przygarniętej przez rodzeństwo Marylę i Mateusza Cuthbertów. Twórczyni "Ani", Moira Walley-Beckett ("Breaking Bad", "Flesh and Bone"), zamiast na bajkowy charakter opowieści postawiła na realistyczne podejście, co dodało całości charakteru, nie odbierając jej typowego uroku. Bo serial to nadal ta sama, niesamowicie wdzięczna, szczera i podnosząca na duchu historia, która potrafi rozjaśnić nawet najbardziej ponury dzień.
Wielka w tym zasługa świetnej obsady, w której prym wiedzie rzecz jasna tytułowa bohaterka grana z ogromną dawką pozytywnej energii przez fantastyczną Amybeth McNulty. Młoda aktorka nie tylko idealnie pasuje do roli pod względem fizycznym, ale i bezbłędnie oddaje charakter postaci, równie dobrze czując się podczas bujania w obłokach i twardego stąpania po ziemi. Rzadko kiedy takie ekranizacje naprawdę się udają, więc tym większe uznanie należy się twórcom "Ani" – inni powinni brać z nich przykład. [Mateusz Piesowicz]
"Shots Fired"
Serial limitowany FOX-a, który miał być drugim "American Crime", ale zapamiętam go pewnie tylko ze względu na nową twarz Helen Hunt, grającej tutaj gubernator Karoliny Północnej. Cała reszta może i jest w zamierzeniu ambitna, ale niestety serial podchodzi do swojego tematu w schematyczny sposób i nie mówi kompletnie nic nowego.
"Shots Fired" to historia skupiająca się na kwestiach rasowych, wyraźnie zainspirowana sprawą z Ferguson. Tyle że tutaj mamy odwrotną sytuację – biały chłopak, student lokalnej uczelni, zostaje zastrzelony w wyniku tragicznej pomyłki przez czarnoskórego, wyraźnie niedoświadczonego policjanta. A żeby fabuła była bardziej skomplikowana, sprawa tego chłopaka przeplata się z nierozwiązanym morderstwem czarnoskórego nastolatka.
Rozplątywaniem obu zajmuje się dwójka zestawionych ze sobą na zasadzie przeciwieństw śledczych, przysłanych przez Departament Sprawiedliwości – ona, Ashe Akino (Sanaa Lathan), jest temperamentną byłą policjantką, która sama kiedyś sięgnęła po broń w podobnej sytuacji. On, Preston Terry (Stephan James), to młodziutki prokurator, który zdrowo przesadza z idealizmem. Para jak z pierwszego lepszego procedurala kryminalnego – i niestety to porównanie często ciśnie się na usta podczas oglądania "Shots Fired".
Serial, który mógł być "czymś więcej", dosłownie tonie w schematach, banałach i wątkach skrojonych pod gust widza masowego. Wszystko jest tutaj do bólu przewidywalne, mało odkrywcze i po prostu średnie. Choć prawdopodobnie nie jest to najgorszy nowy serial, jaki widziałam ostatnio, nie widzę żadnego powodu, żeby go oglądać. [Marta Wawrzyn]
"Harlots"
Serial Hulu i ITV o XVIII-wiecznych prostytutkach z Londynu, który warto zobaczyć z dwóch powodów: bo ma świetną obsadę i w interesujący sposób podchodzi do tematu. Zwykle córy Koryntu to tylko tło we wszelkiego rodzaju produkcjach kostiumowych – zabawiają czy to żołnierzy, czy łowców przygód, czy też zmęczonych detektywów (nawet Paweł Małaszyński się załapał). Nikt jeszcze nie pokazał w serialu ich perspektywy – i tylko ich. "Harlots" to robi i robi to dobrze, nie prawiąc feministycznych morałów, nikogo nie potępiając, ani nie gloryfikując, raczej po prostu mówiąc, że w tamtych czasach to paradoksalnie była jedna z niewielu dróg kobiet do niezależności. Ale oczywiście okupiona wielkimi kosztami.
"Harlots" to serial o twardych babach, które potrafiły trzymać się razem – a przewodzi im energiczna Margaret Wells (Samantha Morton), właścicielka domu publicznego w Covent Garden, planująca przenosiny do Soho i tym samym wejście ze swoimi dziewczętami do wyższej ligi. Jej konkurentką jest kobieta, która ją wychowała, Lydia Quigley (Lesley Manville), prowadząca zupełnie innego rodzaju burdel.
Starcia tych dwóch trzeźwo myślących pań są prawdziwie ogniste, ale nie tylko one rządzą w "Harlots". Świetna jest znana z "Downton Abbey" Jessica Brown Findlay jako córka Margaret, która próbuje ułożyć sobie sama życie, bardzo fajnie wypada także Eloise Smyth w roli drugiej córy, niewinnej Lucy, której dziewictwo okazuje się mieć wysoką cenę. Wciśnięte w gorsety kobiety z "Harlots" ani przez moment nie przypominają papierowych bohaterek, to prawdziwe osoby, z krwi i kości, które każdego dnia przeżywają mnóstwo wzlotów i upadków. I za to tchnięcie życia w niełatwe przecież do zagrania postacie należą się aktorkom wielkie brawa.
Po dwóch odcinkach trudno powiedzieć, czy "Harlots" będzie tylko kolejnym solidnym dramatem kostiumowym, który "coś" w sobie ma, czy może wyrośnie na naprawdę mocny serial. Ale bardzo dobrze ogląda mi się perypetie tych pań i Wam też je polecam. [Marta Wawrzyn]
"Imaginary Mary"
Jak sam tytuł wskazuje, jedna z głównych bohaterek nowego sitcomu ABC została zmyślona. Oglądając "Imaginary Mary", ma się jednak wrażenie, że wyobraźnia twórców skończyła się na rzeczonej postaci, bo poza nią serial to zbiór oklepanych komediowych motywów, w których ze świecą szukać choćby szczypty oryginalności.
A przecież wcale nie musiało tak być, bo sam koncept brzmiał co najmniej przyzwoicie. Główną bohaterką jest tu Alice (Jenna Elfman), nowoczesna kobieta sukcesu, która panicznie boi się poważnych związków. Gdy więc taki szykuje się z Benem (Stepehen Schneider), rozwiedzionym ojcem trójki dzieci, Alice wpada w popłoch. Objawia się to w niecodzienny sposób, bo bohaterkę "odwiedza" jej wyimaginowana przyjaciółka z dzieciństwa, sympatycznie wyglądający stworek imieniem Mary. Dorosła kobieta i futrzaste stworzenie ucieleśniające jej lęki? Wygląda jak materiał na niezłą komedię.
Twórcy jednak w ogóle nie wykorzystują potencjału swojego pomysłu, brnąc w serię banalnych dowcipów, nudnych schematów i plastikowych postaci. Ludzcy bohaterowie są tu chodzącymi komediowymi kliszami, a marazmu nie przerywa także Mary, której obecność sprowadzono do garści oczywistych żartów. Właściwie mogłoby jej tu wcale nie być, a nijak byśmy tego nie odczuli. Szkoda, bo sama animacja komputerowa wygląda ładnie, ale tyle można stwierdzić po zwiastunie. Od serialu wymaga się znacznie więcej, a "Imaginary Mary" nie ma wiele do zaoferowania. [Mateusz Piesowicz]
"Nobodies"
Nowy serial komediowy od TV Land, którego autorami – i zarazem odtwórcami głównych ról – są Hugh Davidson, Larry Dorf i Rachel Ramras, a producentami Ben Falcone i Melissa McCarthy. "Nobodies" opowiada o trójce scenarzystów, którzy próbują przebić się w Hollywood z pomocą swoich bardziej znanych przyjaciół. Wśród gwiazd gościnnych, które już się pojawiły bądź za chwilę pojawią się w serialu, znajdują się Melissa McCarthy, Ben Falcone, Jason Bateman, Kristen Wiig, Kristen Bell, Maya Rudolph, Allison Janney, Stephanie Courtney, Jim Rash i Nat Faxon. Niezły zestaw, przyznacie. Ale…
Choć zawsze dobrze mi się patrzy na zabawnych ludzi, grających przerysowane wersje samych siebie, po dwóch odcinkach nie odnoszę wrażenia, żeby "Nobodies" miało przemienić się w dającej się przewidzieć przyszłości w serial, który koniecznie trzeba oglądać. Hugh, Larry'ego i Rachel nic nie różni od wielu innych "państwa Nikt", którzy śmiali się ze swoich hollywoodzkich perypetii na ekranie. To, co oni przechodzą, nie jest ani specjalnie odkrywcze, ani zabójczo śmieszne. A i sami bohaterowie nie wyróżniają się z tłumu na tyle, żebym kibicowała im, aby znaleźli wreszcie lepszą pracę niż koszmarek dla dzieci zwany "The Fartlemans".
Jest w "Nobodies" trochę absurdu i wszelkiego rodzaju dziwności, jest sporo niezłych żartów, kilka znanych osób nabijających się ze swojego wizerunku. Całość jest wystarczająco śmieszna i inteligentna, żeby można było dobrze się bawić podczas oglądania, i zdecydowanie za mało odkrywcza, żeby cokolwiek z tego pamiętać parę minut po seansie. Ja oglądam dalej, licząc na to, że wykluje się z tego coś więcej. Ale czy faktycznie tak będzie, zobaczymy. Na pewno twórcy mają szansę rozwinąć swój serial w takim kierunku, w jakim tylko będą chcieli – 2. sezon już jest zamówiony. [Marta Wawrzyn]
"Rebel"
Premiera serialu stacji BET przeszła kompletnie bez echa i bardzo dobrze, bo to zdecydowanie najsłabsza rzecz, jaką widziałem w tym miesiącu, a oglądałem przecież "Iron Fista". Produkcja, pod którą podpisał się m.in. John Singleton ("Chłopaki z sąsiedztwa"), wyraźnie próbuje nawiązywać do tradycji kina blaxploitation i połączyć je z ważnym tematem społecznym, ale w obydwu punktach radzi sobie wprost fatalnie.
Fabuła skupia się na Rebecce "Rebel" Knight (Danielle Moné Truitt) policjantce z Oakland, której młodszy brat został zastrzelony przez jej białych kolegów z pracy, co poskutkowało szeregiem konsekwencji, na czele z tą, że bohaterka postanowiła odejść ze służby i zostać prywatnym detektywem. Czyli mamy procedural z politycznym zacięciem. Brzmi nawet sensownie i może by zadziałało, gdyby nie fakt, że subtelność jest twórcom kompletnie obca.
Pierwsza połowa pilotowego odcinka próbuje bardzo nieudolnie ugryźć gorący temat rasowych konfliktów, w konsekwencji raczej je parodiując (scenę strzelaniny pozostawię bez komentarza) i zalatując amatorszczyzną. Druga już nawet nie udaje ambicji, przemieniając serial w typową produkcję klasy B, a swoją bohaterkę z policjantki w seksowną wersję "Shafta". Dość powiedzieć, że rozwiązując sprawę małżeńskiej niewierności, kończy uzbrojona w shotguna, walcząc z czeczeńskimi terrorystami. Serio.
Absurd goni tu absurd, a towarzyszą temu okropne dialogi i drewniane aktorstwo. Warto dodać, że nie byle kogo, bo pojawiają się tu choćby Giancarlo Esposito i… Method Man, który ma do zagrania żenującą scenę łóżkową. Czysta tandeta. Jeśli ktoś może się tu dobrze bawić, to tylko miłośnicy ekranowego kiczu, cała reszta niech lepiej trzyma się z dala. [Mateusz Piesowicz]
"Five Came Back"
Kolejny netfliksowy dokument, który wciąga jak najlepsza fabuła. W tym przypadku zadanie wcale nie było jednak łatwe, bo "Five Came Back" to na pierwszy rzut oka nieszczególnie wciągająca historia. Rzecz dotyczy bowiem piątki słynnych hollywoodzkich reżyserów sprzed lat (Franka Capry, Johna Forda, Johna Hustona, George'a Stevensa i Williama Wylera), którzy zaciągnęli się do wojska, by pomóc amerykańskiej armii, kręcąc propagandowe filmy z frontów II wojny światowej.
Serial autorstwa Laurenta Bouzereau miesza fragmenty tych filmów z toną innych materiałów archiwalnych, m. in. wypowiedziami samych zainteresowanych oraz komentarzami współczesnych filmowców (choćby Stevena Spielberga czy Guillermo del Toro), tworząc zaskakująco wielowątkową i emocjonalną relację. W pozytywnym sensie, bo choć "Five Came Back" mówi o propagandzie, sam nią absolutnie nie jest, potrafiąc przedstawić różne oblicza historii.
Przede wszystkim jednak skupia się na swoich bohaterach, oddając swoisty hołd zarówno im, jak i całemu Hollywood. Dlatego też jest ta produkcja pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego miłośnika kina – pasja, z jaką opowiada się tu o wielkich twórcach sprzed lat wręcz bije z ekranu i łatwo się udziela oglądającym. Innym również można jednak "Five Came Back" polecić, bo to krótka (całość ma nieco ponad 3 godziny), ale bardzo satysfakcjonująca podróż po niezbyt znanym i często deprecjonowanym aspekcie historii. [Mateusz Piesowicz]
"Trzynaście powodów"
Emocjonalna bomba od Netfliksa. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakikolwiek serial – nawet już nie mówię, że serial młodzieżowy – pochłonęłam w takim tempie, niedosypiając i zaniedbując różne obowiązki. "Trzynaście powodów" to jedna z najbardziej wciągających rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam – to pewnie brzmi strasznie, ale zagadkę samobójstwa Hanny Baker, odsłanianą coraz bardziej z każdym kolejnym nagraniem zza grobu odsłuchiwanym przez bohaterów serialu, po prostu chce się poznać i tyle. Serial jest diabelnie sprytnie skonstruowany i niewątpliwie nie zapomina, że przede wszystkim ma stanowić dobrą rozrywkę.
Ale… wciąż jest to rozbijający emocjonalnie serial o samobójstwie dziewczyny – takiej zupełnie normalnej, ładnej, uśmiechniętej, inteligentnej nastoletniej dziewczyny, w której życiu przez ileś miesięcy nawarstwiały się kolejne "małe rzeczy". I trzeba przyznać, że pokazano to naprawdę dobrze. "Trzynaście powodów" wydaje się autentyczne, prawdziwe, szczere. Wszystkich swoich widzów traktuje jak osoby dorosłe, niezależnie od wieku. Brutalne, realistyczne sceny gwałtów, pobić i psychicznego dręczenia mieszają się z zupełnie zwyczajnym, codziennym życiem, w którym jest miejsce na śmiech i łzy, rzeczy najprzyjemniejsze na świecie i kompletne draństwo. Tyle że nasza bohaterka z czasem widzi już tylko to co koszmarne – i trudno jej się dziwić.
"Trzynaście powodów" jest mocną, bolesną lekcją empatii nie tylko dla młodzieży, jest też czysto popkulturową opowieścią wyraźnie osadzoną w klimatach amerykańskiej szkoły średniej, z wszystkimi wynikającymi z tego schematami. Serial ma swoje słabsze momenty, ma trochę dłużyzn, ale to nic. Ta historia ma taką moc, jest w niej tyle prawdy i emocji, że wszystkie wady przy tym giną. Zawdzięczamy to nie tylko świetnemu scenariuszowi i "dorosłemu" podejściu twórców do widzów, ale także dwójce fantastycznych odtwórców głównych ról – Katherine Langford, wcielającej się w dziewczynę, która postanowiła rozstać się z koszmarami tego świata, i Dylanowi Minnette grającemu zakochanego w niej chłopaka.
Ten serial warto zobaczyć, niezależnie od tego, ile ma się lat. [Marta Wawrzyn]