Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
9 kwietnia 2017, 22:00
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
W tym tygodniu prawdziwym megahitem był finał "Wielkich kłamstewek". Doceniamy także "The Americans", "Feud", "Dziewczyny" czy "Catastrophe" – i załamujemy ręce nad pewnym zmartwychwstaniem.
W tym tygodniu prawdziwym megahitem był finał "Wielkich kłamstewek". Doceniamy także "The Americans", "Feud", "Dziewczyny" czy "Catastrophe" – i załamujemy ręce nad pewnym zmartwychwstaniem.
HIT TYGODNIA: "The Americans" przypomina, że szpiedzy to też ludzie
5. sezon "The Americans" na razie jest jeszcze na etapie budowania podwalin pod kolejne "wielkie bum", ale cóż to jest za budowanie! W "Lotus 1-2-3" niby nic strasznego się nie wydarzyło, nikt nikomu nie strzelił w plecy, a jednak emocji nie brakowało. Do krawędzi zbliżył się przede wszystkim Philip, na którego twarzy od jakiegoś czasu maluje się coraz większa niechęć do tego, co robi. Jego wypowiedziane cichym głosem "To jest dla mnie trudne, od dawna. Wiesz to, prawda?" zabrzmiało bardzo mocno, choć przecież powiedział to naprawdę spokojnie.
Ale nie tylko on zdaje się rozpadać – "dawna" Elizabeth nie dzwoniłaby do męża powiedzieć mu, że tęskni, a i niefortunnym zabójstwem niewinnego człowieka pewnie aż tak by się nie przejęła. Teraz ten ciężar dosłownie maluje się na jej twarzy – prawda o tym, co się dzieje ze zbożem, zrobiła ogromne wrażenie nie tylko na Philipie .
Oczywiście, Jenningsowie nigdy nie byli tylko bezwzględnymi wykonawcami poleceń, ich ludzka strona podkreślana była od pierwszego odcinka. Ale wydaje się, że teraz oboje już zaczynają mieć problem z tym, czym się zajmują, a Philip wręcz się rozpada na naszych oczach.
"Lotus 1-2-3" to też mnóstwo innych świetnych scen, jak choćby ta w parku z Gabrielem i młodym Miszą, czy też ten moment, kiedy wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że Henry nie tylko istnieje, ale też jest inteligentnym dzieciakiem (serial dobrze wie, że zapomina o tej postaci, ale zapewne ma swoje powody). Jest jeszcze Renee, wokół której zacieśnia się krąg podejrzeń… A najlepsze pewnie wciąż przed nami. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Dziewczyny" pytają, co tym razem zrobimy z Adamem
Jak miałam pewne wątpliwości co do kierunku, w którym zmierza finałowy sezon "Dziewczyn", tak dalej je mam, ale nie mogłabym nie docenić jednego: niezaprzeczalnej chemii pomiędzy Hanną i Adamem, którzy mogą robić razem cokolwiek i to po prostu działa. Teraz zrobiło się naprawdę poważnie – ona jest w ciąży z dzieckiem faceta, który nie pamięta jej imienia, on przejrzał na oczy, porzucił Jessę i oznajmił, że chce z nią wychowywać to dziecko.
I sądząc po tym, jak dobrze się dogadywali przez cały jeden dzień, jak pięknie rozumieli się bez słów i już widzieli siebie jako szczęśliwą rodzinę, Hannah powinna rzucić mu się na szyję i powiedzieć "tak!". A jednak odcinek nie bez przyczyny nosi tytuł "What Will We Do This Time About Adam?". To jest bardziej skomplikowane niż rozmowy o koszmarach z dzieciństwa, które przerodziły się w coś cudownego, i wspólne wybieranie drobiazgów do mieszkania (jakiego mieszkania?). Do obojga to dociera pod koniec dnia i koniec końców, nie wiemy, co Hannah pocznie z Adamem. Ale jej łzy mówią, że nic tutaj nie jest proste i happy end to w tym momencie tylko iluzja.
Do końca "Dziewczyn" zostały dwa odcinki, a tymczasem warto jeszcze odnotować, że życie Raya jednak nie sprowadziło się do wymiany z powrotem Marnie na Shosh. Dobrze go było zobaczyć dla odmiany w towarzystwie kogoś, kto chyba będzie potrafił go docenić. Scena pocałunku na karuzeli to szczyt słodkości i zarazem coś, na co Ray zdecydowanie zasłużył. Tylko… co my w końcu zrobimy z Adamem? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Oscara otrzymuje…", czyli "Feud" w świetnej formie
Każdy zaznajomiony z historią konfliktu Bette Davis z Joan Crawford wiedział, że oscarowa noc 1963 roku będzie musiała zająć w serialu o nich szczególne miejsce. Wszak gala, na której tylko jedna z zainteresowanych występowała w roli nominowanej, ale to ta druga odebrała statuetkę, stanowiła punkt kulminacyjny sporu rozgrywanego tym razem nie za kulisami, lecz na oczach milionów widzów. Zapowiadało się więc spektakularnie i tak było, bo poświęcony temu wydarzeniu odcinek to dotychczas najlepsze fragmenty serialu.
Wszystko w ciągu tych 45 minut było podporządkowane ceremonii, ale osobiście reżyserujący odcinek Ryan Murphy zadbał o to, by blichtr nie przysłonił nam emocji, od których aż się tu gotowało. Determinacja, z jaką Joan Crawford dążyła do odebrania swojej rywalce jej chwili triumfu, została oddana w drobiazgowy sposób, sprawiając, że trudno było poczuć do niej choć gram sympatii. Miała swoje powody rzecz jasna, ale jej stan najlepiej obrazuje wymowna scena końcowa. Milcząca kobieta, dwa Oscary, w tym jeden nienależący do niej i wiszące w powietrzu pytanie: czy było warto?
Z naszej perspektywy na pewno tak, w końcu dzięki temu mogliśmy zobaczyć, jak diabelski plan Joan i Heddy zamienia się w rzeczywistość, a cały świat Bette Davis rozpada się jak domek z kart w jednym, krótkim momencie. Susan Sarandon odegrała to wprost znakomicie – jej widok po ogłoszeniu werdyktu z pewnością zostanie w pamięci na długo. Jednak nie tylko on, bo wspaniałości było tu znacznie więcej, że wspomnę tylko większą rolę Catherine Zety-Jones czy obowiązkowy występ Sary Paulson. I jeszcze sama ceremonia, i triumfalny marsz Joan Crawford przez kulisy i te buzujące jak szalone emocje sprowadzające zdrową rywalizację do koszmarnej zawiści… Można Murphy'emu sporo zarzucać, ale grać na uczuciach ten pan potrafi jak mało kto. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Catastrophe" doprowadza do łez Wielką Brytanię
W tym tygodniu dwa seriale doprowadziły Brytyjczyków do płaczu. "Broadchurch" niestety nie docenimy, bo to, co zrobiono, wydaje mi się raczej tandetne i niepotrzebne, niż do głębi poruszające – jak gdyby serial nie wiedział, w którym miejscu wypada trochę przystopować. Za to finał "Catastrophe", czyli ostatnia rzecz, w jakiej wystąpiła przed śmiercią Carrie Fisher, zrobił to naprawdę dobrze. Odcinka nie przemontowano, matka Roba do końca pozostała wiedźmą, która nas wkurzała w poprzednich sezonach, dopisano tylko na końcu skromną dedykację "Dla Carrie".
A ponieważ chwilę wcześniej zaserwowano łamiącą serce scenę wypadku Roba, brytyjscy widzowie zbiorowo się rozkleili, a ja razem z nimi. Jedna z najlepszych komedii ostatnich lat zrobiła się nagle bardzo dramatyczna – najpierw Sharon musiała przetrwać śmierć swojego serialowego taty, potem zmarła odtwórczyni roli matki Roba, a na koniec jeszcze obojgu bohaterom przytrafiło się kolejne nieszczęście. I te emocje rzeczywiście było widać i czuć. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Rozwiązania i emocjonalne wybuchy w finale "Wielkich kłamstewek"
Sześć długich tygodni czekaliśmy, by poznać odpowiedź na pytanie, co takiego wydarzyło się podczas wieczorku charytatywnego w szkole podstawowej w Monterey i można z ulgą stwierdzić, że ta jest w pełni satysfakcjonująca. Finał miniserialu HBO to odcinek niemal doskonały, stopniowo budujący napięcie, by eksplodować w idealnym momencie i jeszcze zdążyć ostudzić emocje cudownym zakończeniem.
Choć od obejrzenia "You Get What You Need" minęło już kilka dni, nadal mam cały ten odcinek w pamięci tak dobrze, jakbym dopiero co odszedł od ekranu. Trudno o lepszy dowód na to, że twórcom udało się stworzyć coś niezwykłego. A najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że tutejsza niezwykłość opiera się w głównej mierze na fantastycznych postaciach. Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie piątka pań była fundamentem tej historii i jej zdecydowanie najmocniejszym punktem.
Dlatego też zakończenie było tak udane, bo zaangażowanie wszystkich bohaterek w finalne rozstrzygnięcie pozwoliło w pełni pokazać ich wspólną siłę. Przemyślany w najdrobniejszych szczegółach odcinek dał każdej jej chwilę chwały, ale to właśnie kulminacyjna scena była najbardziej poruszającym momentem, sprawiającym wręcz, że chciało się krzyczeć do ekranu z bezsilności. Bez wcześniejszego poznania Madeline, Jane, Celeste, Renaty i Bonnie nic by z tego nie wyszło. Aż żal się z nimi rozstawać, ale z drugiej strony – czy naprawdę trzeba nam czegoś więcej? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Bardzo udany debiut "Brockmire"
Jak już mogliście się dziś przekonać, "Brockmire" rzeczywiście mi się spodobało i to mimo że nie mam bladego pojęcia o bejsbolu. Nie jest to wymagane – komedia IFC owszem, traktuje o tym sporcie, ale przede wszystkim opowiada o życiu i całej reszcie i czyni to na swój wyjątkowy sposób. Hank Azaria – mistrz w podrabianiu różnych głosów – gra tutaj legendarnego komentatora sportowego, który przeżył załamanie na oczach milionów Amerykanów, uciekł na dziesięć lat z kraju i teraz wraca, by zacząć od zera. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że w międzyczasie stał się internetowym memem i pośmiewiskiem całej Ameryki.
Upadłą legendę przygarnia Jules (Amanda Peet), świeżo upieczona właścicielka drużyny z brzydkiego miasteczka w Pensylwanii. I tak w życiu obojga rozpoczyna się nowy rozdział, w którym jest trochę schematów związanych z American dream, ale tylko trochę. "Brockmire" od pierwszego odcinka w udany sposób buduje własne "ja", często idąc pod prąd, sięgając po bardziej "niegrzeczne" rozwiązania i stawiając na chemię pomiędzy odtwórcami głównych ról.
I wygrywa – na ten duet poturbowanych ludzi, którzy zaczynają razem coś budować, patrzy się po prostu dobrze. A jeśli dodać do tego nieźle napisane żarty, sporo kontrolowanego chaosu i w miarę oryginalny pomysł na serial, mamy hit. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Szczęśliwe zakończenie (?) w "New Girl"
Jak nie wiedzieliśmy, czy finał 6. sezonu "New Girl" jest także finałem całego serialu, tak nie wiemy nadal, ale nawet jeśli produkcja zostanie ostatecznie skasowana, nikt nie powinien na otrzymane zakończenie narzekać. Bo historia Jess i reszty otrzymała w tym odcinku kilka naprawdę zgrabnych puent – ktoś dowiedział się (wprawdzie na samym końcu, ale jednak), że jest w ciąży, ktoś inny wykonał ważny telefon, a do jeszcze kogoś innego zgłosił się wydawca imieniem Merle Streep.
Najważniejsze pozostawiono jednak na sam koniec, bo po całym mnóstwie odcinków, gdy jedno z drugim skutecznie się mijało i nie potrafiło sobie uświadomić własnych uczuć, Jessica Day i Nick Miller wreszcie padli sobie w objęcia. Nie było łatwo rzecz jasna. Nigdy nie jest, gdy zakochanych dzieli przeszkoda w postaci kilku pięter, schodów i windy. Ostatecznie jednak sukces stał się faktem, a ja nie zamierzam ukrywać, że te proste sceny zadziałały w stu procentach.
Czasem naprawdę nie trzeba cudów, by wzbudzić pożądane emocje, co najlepiej widać właśnie na przykładzie zakończenia tego odcinka. Niby rom-komowy schemat jak się patrzy, a jednak trudno się przy tym wszystkim nie uśmiechnąć z zadowoleniem i satysfakcją. Ani Jess i Nickowi, ani nam nie trzeba do szczęścia absolutnie niczego więcej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "American Crime" przyspiesza na półmetku sezonu
3. sezon "American Crime" to tylko 8 odcinków, więc to był już najwyższy czas, żeby nacisnąć pedał gazu. I serial to zrobił, wręczając pistolet zdesperowanemu ojcu, który dowiedział się, że po tym wszystkim co przeszedł będzie musiał wrócić do domu bez syna. Benito Martinez był rewelacyjny, emocje jego bohatera odczuwaliśmy dokładnie tak samo, kiedy po angielsku opowiadał, jaki był Teo, jak i potem, gdy po hiszpańsku wmawiał żonie przez telefon, że go znalazł, starając się opanować drżenie głosu.
Równie świetnie wypadła Ana Mulvoy-Ten jako Shae, zdesperowana, żeby pozbyć się ciąży pochodzącej z czegoś, co bez większej przesady możemy nazwać gwałtem. "Rżnęłam facetów w uliczkach. Nie powinnam musieć iść po pozwolenie na aborcję do osoby, która zmusiła mnie do rżnięcia facetów w uliczkach!" – te słowa dziewczyny zabrzmiały jak mocne oskarżenie amerykańskiego systemu, ale chwilę potem "American Crime" pokazało nam drugą stronę medalu. Czyli Kimarę z trudem opanowującą emocje podczas obowiązkowego USG (to taki amerykański odpowiednik marszu hańby, wymagany przez prawo w niektórych stanach – nieważne, czy cię zgwałcili, czy chcesz aborcji, bo tak).
Jeśli zwiastun kolejnego odcinka nie wprowadza nas w błąd, Shae za chwilę zmieni zdanie co do aborcji, a to oznacza, że system znów niejeden raz da się jej jeszcze we znaki. A co czeka Luisa, który po dokonanej zemście wsiadł w autobus i odjechał w siną dal? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Trzynaście powodów" raz jeszcze
Tydzień temu chwaliliśmy "Trzynaście powodów" po kilku pierwszych odcinkach, teraz wypada tylko dodać, że druga część sezonu jest jeszcze lepsza. Zobaczyliśmy w niej ostatni akt dramatu, w jaki zamieniło się życie Hanny Baker, i trzeba przyznać, że twórcy zadbali, aby to był mocny widok. Pokazali więc z realistyczną brutalnością zarówno gwałty, jak i scenę, w której dziewczyna zrealizowała swój koszmarny plan. W jej odejściu z tego świata nie było nic pięknego ani romantycznego – tylko krwawa kałuża w łazience i ciało w plastikowym worku wrzucone bez żadnych sentymentów do karetki.
Udało się też nakreślić pełny obraz otoczenia Hanny, pokazać niefrasobliwość jednych osób i zwykłe draństwo innych. Zawartość jednych taśm była bardziej zaskakująca, innych mniej – ale były takie momenty, kiedy miałam wrażenie, że oszaleję razem z Clayem. Były też takie, kiedy bardzo, ale to bardzo chciałam, żeby to było wielkie oszustwo i bohaterka jednak przeżyła. Niestety.
Wielkie uznanie należy się twórcom netfliksowego serialu za te emocje – "Trzynaście powodów" tak wciąga, że łatwo zapomnieć o wszelkich wadach serialu, dłużyznach, gorzej obsadzonych rolach na drugim planie. Kiedy jest dobry – a przez większość czasu jest naprawdę dobry – trudno od niego się oderwać. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Wymiar 404" – antologia science fiction, której świat nie potrzebuje
"Wymiar 404" miał być odpowiedzią Hulu na "Black Mirror", ale zamierzenie spaliło na panewce już mniej więcej w połowie 1. odcinka. Potem zaś było jeszcze gorzej, bo antologia science fiction pragnąca uchodzić za nieco luźniejszą wersję "Strefy mroku" skręciła w stronę kiczowatego kina klasy B.
Trzy już udostępnione odcinki (do zobaczenia w HBO GO) to nijak niepowiązane ze sobą historie, w których przechodzimy od mającej niezły punkt wyjściowy satyry na współczesne randkowanie przez internet, poprzez tandetny horror z nowoczesnym kinem w roli głównej, aż do niezbyt interesującej opowieści przygodowej o podróżach w czasie. Nie jest oczywiście szczególnie ambitne podejście niczym absolutnie koniecznym i "Wymiar 404" mógłby po prostu dobrze bawić, do czego wyraźnie ma potencjał. Problem tkwi w tym, że twórcy za każdym razem tylko rozbudzają apetyt na coś ciekawego, po czym toną w nudzie i bzdurach.
Naprawdę szkoda, bo serial wygląda całkiem nieźle, może się również pochwalić bardzo dobrą obsadą (m.in. Lea Michele, Joel McHale, Patton Oswalt i Sarah Hyland), ale jako całość sprawia wrażenie niezbyt udanego żartu. Scenariusze zalatują amatorszczyzną, kicz wylewa się z każdego zakamarka, a poszczególne historie i ich bohaterowie nie są ani trochę interesujący. Ani to śmieszne, ani straszne, ani tym bardziej dające do myślenia. Więc w sumie, drogie Hulu, po co to komu? [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Skazany na śmierć", czyli telewizyjna skamielina
W swojej recenzji Nikodem wymieniał dokładnie wszystkie wady (i kilka zalet) towarzyszące powrotowi "Skazanego na śmierć", wskazując, całkiem słusznie zresztą, że nie była to premiera aż tak tragiczna, jak się spodziewaliśmy. Nie zmienia to jednak faktu, że wyciąganie z grobu Michaela Scofielda (dosłownie) i jego towarzyszy to nadal absurdalny pomysł, który nie miał prawa się udać. No i się nie udał.
Nie ukrywam, że mnie również zobaczenie bohaterów, których losy z przejęciem śledziłem gdzieś w okolicach gimnazjum, sprawiło pewną radość, ale było tak tylko przez krótką chwilę. Bo zaraz potem sentymenty ustąpiły zdrowemu rozsądkowi, który kazał dostrzec oczywisty fakt – "Skazany na śmierć" to serialowa skamielina. Wprawdzie dość żwawa, bo akcji na pewno nie można tej produkcji odmówić, ale ciągle nijak nieprzystająca do współczesnej telewizyjnej rzeczywistości.
Bo w tej serial FOX-a oferuje nam wypakowany idiotyzmami scenariusz, który nawet nie próbuje udawać, że trzyma się kupy, serię żenujących scen, po których chce się jak najszybciej odejść od ekranu, i koszmarne dialogi wygłaszane z nadęciem przez jeszcze gorszych aktorów. Powiecie, że dokładnie tak samo było przed laty, więc nie ma sensu narzekać. To prawda, ale o ile wtedy "Skazany na śmierć" choć przez chwilę wyróżniał się na tle konkurencji, dziś ta odjechała mu na lata świetlne. Tymczasem dla panów Scofielda i Burrowsa czas się zatrzymał i to niestety nie w najlepszym dla nich momencie. Nie można było ich po prostu zostawić w spokoju? [Mateusz Piesowicz]