Tanecznym krokiem ku przepaści. Recenzujemy drugą połowę sezonu "The Get Down"
Mateusz Piesowicz
9 kwietnia 2017, 20:44
"The Get Down" (Fot. Netflix)
Druga część sezonu "The Get Down" kontynuuje muzyczną podróż po Bronksie, chwilami nabierając odpowiedniego rytmu, ale częściej prosząc o to, by ktoś przerwał tę imprezę. Uwaga na spoilery z całości.
Druga część sezonu "The Get Down" kontynuuje muzyczną podróż po Bronksie, chwilami nabierając odpowiedniego rytmu, ale częściej prosząc o to, by ktoś przerwał tę imprezę. Uwaga na spoilery z całości.
Netfliksowy projekt Baza Luhrmanna był jednym z tych serialowych punktów zeszłego roku, obok których trudno było przejść obojętnie. Nas niczym nieokiełznana wizja narodzin hip-hopu urzekła, ale niejednego ten wielobarwny chaos odrzucił i trudno się temu dziwić. "The Get Down" nie szło na żadne kompromisy, obierając ścieżkę, którą nie odważyłby się podążać praktycznie żaden inny serial i z pewnością twórcy byli świadomi tego, że nie wszystkim się to spodoba. Rzeczywiście, pierwsza połowa sezonu zebrała mieszane recenzje, nie każdego kupując rozbuchaną narracją i poupychanymi to tu, to tam fabularnymi kliszami. Z pewnością nie można jej jednak było zarzucić braku pomysłu na siebie.
Kontynuacja, która rozgrywa się już w 1978 roku, a więc dobrych kilka miesięcy od kiedy widzieliśmy bohaterów ostatnio, długimi chwilami niestety na ten brak pomysłu cierpi. Choć może bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że to nie tyle brak pomysłu, co nieumiejętność podjęcia decyzji, w jakim kierunku chce się pójść. Gdy rozstawaliśmy się z Zeke'iem (Justice Smith) i resztą, byli oni gotowi na podbój świata – można się domyśleć, że niewiele z tego wyszło. Nie to jest jednak moim zarzutem pod adresem serialu. Znacznie większym grzechem twórców jest fakt, że ich opowieść, choć nadal szalenie efektowna i potrafiąca niejednokrotnie porwać bez reszty, przestała być ekscytująca.
Jest w tym pewien paradoks, bo w zeszłym roku częstym zarzutem wobec "The Get Down" było to, że serial stawiał wykonanie nad treść. Teraz, choć poszczególne elementy scenariusza łatwiej rozpoznać, całości wyraźnie brakuje swego rodzaju ekranowej magii, która napędzała ją poprzednio. Historia rzeczywiście stała się bardziej konkretna, wszyscy bohaterowie mają swoje mniej i bardziej sensowne wątki, ale zbyt często brakuje poczucia autentyczności sprawiającego, że grupa dzieciaków z Bronksu w jednej chwili zamieniała się w bogów estrady.
Dopadła ich rzeczywistość? W pewnym sensie tak, ale absolutnie nie powiedziałbym, że akurat tego oczekiwałem po takim serialu jak "The Get Down". Wręcz przeciwnie. Ta historia była przecież najlepsza wtedy, gdy odrywała się od ziemi i wiedziona mieszanką rymu z bitem dryfowała w sobie tylko wiadomym kierunku. W nowych odcinkach twórcy, nie wiedzieć czemu, uparli się, że potrzeba tu czegoś więcej i na każdym kroku udowadniali nam, jak ciężko wyrwać się getta. Zupełnie niepotrzebnie, bo wiedzieliśmy o tym doskonale już poprzednim razem, mimo że nikt nam nie musiał niczego wbijać do głów.
Tutaj jednak się próbuje, rozrywając członków Get Down Brothers na części. Najwięcej miejsca poświęca się Zeke'owi łączącemu rapowanie z próbami wybicia się w lepszym świecie, którego symbolem jest Yale oraz Shaolinowi (Shameik Moore) zmagającemu się z długimi mackami gangsterskiego światka, który za nic nie chce go wypuścić. Ich wątki, choć poszarpane i rzadko kiedy mające większy sens, są i tak znacznie lepsze niż to, co twórcy zafundowali reszcie. Na przykład Boo-Boo (Tremaine Brown Jr.) został dilerem i kobieciarzem, co wygląda dość karykaturalnie zważywszy na to, że to zwykły, niczym nie wyróżniający się dzieciak. Ra-Ra (Skylan Brooks) i Dizzee (Jaden Smith) zostali potraktowani jeszcze brutalniej, bo treści w ich wątkach jak na lekarstwo.
Wyraźnie próbuje się tu nadać bohaterom bardziej ludzkie rysy i przemienić ich w postaci z krwi i kości, ale działanie to wyjątkowo nieporadne. Myślę, że każdy, kto z przyjemnością obejrzał pierwszą połowę sezonu, zdołał polubić to towarzystwo z dokładnie taką liczbą informacji, jaka została nam wtedy podrzucona. Dodawanie teraz kolejnych, tylko na zasadzie, że coś być musi, to robienie im krzywdy. Zwłaszcza gdy wątki to tak nieporadnie poprowadzone i zepchnięte gdzieś na margines.
"The Get Down" zupełnie niepotrzebnie próbuje stać się bardzo poważnym serialem traktującym o problemach mniejszości i kto wie czym jeszcze, a przy tym nie zamierza wcale porzucać narracyjnego szaleństwa, które poznaliśmy już wcześniej. Efekt tego taki, że w wielu fragmentach otrzymujemy bełkotliwą papkę, która usilnie stara się być oryginalna (choćby w animowanych sekwencjach), a jednocześnie powiedzieć coś ważnego. Robiliście to już, drodzy państwo, w zeszłym roku i wtedy wyszło o wiele lepiej, bo istotne treści przychodziły same z siebie. Tym razem wydają się podsuwane nam w wyjątkowo nachalny sposób, jakby w obawie, że serial się skończy, zanim scenarzyści przekażą nam wszystko, co powinni.
Przez to właśnie druga część "The Get Down" sprawia wrażenie zlepionych na kolanie fragmentów, które nijak nie chcą ze sobą współgrać. A to Zeke rujnuje swoją przyszłość, a to Mylene (Herizen F. Guardiola) szuka złotego środka pomiędzy wyzywającym wizerunkiem gwiazdy disco a religijnym wychowaniem, a to znów gdzieś w tle majaczy polityka. Do tego jeszcze gangsterzy, narkotyki, graffiti, a także całe mnóstwo mniejszych i większych konfliktów. Kariera kontra muzyka, biali kontra czarni, seks kontra religia. Uff, pogubić się można.
O ile za pierwszym razem zupełnie mi to nie przeszkadzało, ba, im więcej elementów wrzucano do tego miksu, tym bardziej mi się on podobał, tak teraz większość najzwyczajniej irytuje. Trudno z kimkolwiek się tu utożsamiać, właściwie to los poszczególnych bohaterów jest mi perfekcyjnie obojętny, a przecież zakończenie trudno uznać w tym przypadku za szczególnie optymistyczne. Mimo to spłynęło ono po mnie jak woda po kaczce. Gdy ktoś tu rzuca hasłem, że rapowane teksty kompletnie nic nie znaczą, mam wyjątkową ochotę się z nim zgodzić. "The Get Down" zapodziało gdzieś miedzy kolejnymi wersami i wątkami czyste emocje.
Nadal jednak pozostaje tym samym serialem przynajmniej w warstwie audiowizualnej. Ciągle potrafi porwać i sprawić, ze zapomina się o rzeczywistości, nieważne, czy akurat Mylene przemienia się w boginię seksu, czy Get Down Brothers miksują kolejny kawałek. Wszystkie te sekwencje są świetnie zrealizowane i tylko dla nich warto zobaczyć całość – czegoś takiego nie ma po prostu nikt inny. Zbyt rzadko jednak prowadzi to do czegoś mającego znaczenie. Właściwie jedynym takim momentem był wspomniany występ Mylene w klubie Ruby Con, który świetnie wpisał się w tragiczną historię jej ojca (znakomity jest Giancarlo Esposito w tej absolutnie przerysowanej roli).
To jednak zdecydowanie zbyt mało, by pięć nowych odcinków "The Get Down" zdołało mocno zapaść w pamięć. Dość powiedzieć, że znacznie lepiej pamiętam fragmenty sprzed kilku miesięcy niż oglądany przed paroma dniami finał i zjednoczone siły hip-hopowego podziemia na "wojnie" przeciwko gangsterom. Niestety, ale serial zawiódł w najważniejszym momencie, nie potrafiąc nadać znaczenia czynom swoich bohaterów. Porcja stereotypów, ckliwości i naciąganych rozwiązań to zdecydowanie za mało, zwłaszcza gdy ma się w pamięci cuda, jakie pokazywała nam ta historia poprzednio.
Wniosek, że życie nie jest komiksem, brzmi przy tym wszystkim bardzo banalnie i nijak nie pasuje do całości. Może to i prawda, ale czy akurat ona jest przy takiej opowieści konieczna? Szczerze w to wątpię, a wiedząc, że powstanie kolejnego sezonu jest dość wątpliwe (choć nikt oficjalnie niczego jeszcze nie powiedział), naprawdę szkoda, że zostawiono nas w takim miejscu. Zasługiwali ci bohaterowie na znacznie więcej.