Mróz, śnieg i efekt wynagradzający wszystkie trudy. Byliśmy na bieszczadzkim planie 2. sezonu "Watahy"
Mateusz Piesowicz
22 kwietnia 2017, 20:00
"Wataha" (Fot. HBO)
Szykujcie na jesień koce i gorącą herbatę. 2. sezon "Watahy" znowu zabierze nas w Bieszczady, ale ostrzegam – będzie piekielnie zimno. Sprawdziliśmy to na własnej skórze, odwiedzając zaśnieżony plan serialu.
Szykujcie na jesień koce i gorącą herbatę. 2. sezon "Watahy" znowu zabierze nas w Bieszczady, ale ostrzegam – będzie piekielnie zimno. Sprawdziliśmy to na własnej skórze, odwiedzając zaśnieżony plan serialu.
Niedawno pojawił się pierwszy, bardzo klimatyczny zwiastun 2. sezonu "Watahy", który HBO pokaże jesienią tego roku. Na ponowne spotkanie z bohaterami serialu musimy więc jeszcze trochę poczekać, ale wszystko wskazuje na to, że cierpliwość się nam opłaci. Bo z wizyty na bieszczadzkim planie serialu, którą odbyliśmy w samym środku zimy (o dziwo, nie chodzi o kwiecień), wnioskujemy tyle, że nowa odsłona "Watahy" zapowiada się nawet lepiej niż poprzednia.
Przemawia za tym całkiem sporo argumentów, ale zanim do nich dojdziemy, warto jeszcze wrócić do 1. sezonu, na którego kontynuację musieliśmy czekać aż trzy lata. Sporo, zważywszy na sukces, jaki odniósł serial, który w Polsce miał znacznie lepszą oglądalność niż inne produkcje HBO. Udało się także wyjść poza granice kraju, bo jak podkreśla Artur Kowalewski, producent z ramienia ATM Grupy: "Wataha była pokazywana już w ponad 20 europejskich krajach, miała także dystrybucję w stanach Zjednoczonych". Czyżby więc skala sukcesu zaskoczyła twórców? "Czuliśmy, że robimy coś fajnego i prawdziwego, [więc] to po prostu olbrzymia radość, że mogliśmy tu wrócić i robić to dalej" – kontynuuje Kowalewski. Radość powinni podzielać widzowie, bo informacja o kontynuowaniu serialu pojawiła się, gdy już mało kto w nią wierzył.
Lepiej jednak późno niż wcale, zwłaszcza że 1. sezon zostawił nas z otwartym zakończeniem i w niepewności co do losów bohaterów. Niektóre z nich można już rozwiać, wiadomo wszak, że w serialu powrócą m.in. Leszek Lichota jako Wiktor Rebrow i Aleksandra Popławska w roli prokurator Igi Dobosz. Od kiedy widzieliśmy ich ostatnio w świecie serialu upłynęły już jednak cztery lata, więc w ich życiu sporo się zmieniło. "Mam wrażenie, że gram zupełnie innego bohatera" – mówi Leszek Lichota – "Rebrow, jakiego zobaczymy w tym sezonie, ma już niewiele wspólnego z tym, którego znamy".
Widać to najlepiej po samym aktorze, który na potrzeby serialu zapuścił okazałą brodę i wygląda, jakby rzeczywiście żył samotnie w bieszczadzkiej głuszy. Przemiana nie będzie jednak tylko zewnętrzna, co podkreślał Leszek Lichota: "Mam wrażenie, że Rebrow się nieco 'zradykalizował'. Żyjąc przez dłuższy czas z dala od ludzi, sam na sam tylko ze swoimi myślami, stał się bardziej porywczy i skory do ulegania temperamentowi (…). W końcu jednak ktoś zmusi go do wyjścia z ukrycia, lecz na pewno nie będzie to łatwa sytuacja". Co dokładnie zmusi bohatera do porzucenia swojego schronienia, pozostaje na razie tajemnicą. Wiadomo tyle, że na granicy dojdzie do makabrycznych wydarzeń, których konsekwencje odbiją się na wszystkich dookoła.
Twórcy podkreślają, że 2. sezon serialu będzie mocno osadzony w rzeczywistości, na co ma wpływ aktualność tematu naszej wschodniej granicy. "Przy okazji pierwszego sezonu musieliśmy wyjaśniać, o co chodzi z tą całą granicą Unii Europejskiej, co robią tam uchodźcy itd., tym razem nie ma takiej potrzeby, bo wszyscy znają te realia" – mówi współreżyserka Kasia Adamik ("Amok", "Janosik. Prawdziwa historia"). Wtóruje jej Jan P. Matuszyński ("Deep Love", "Ostatnia rodzina"): "Wataha w drugim sezonie ma to do siebie, że trafia idealnie w swój czas, więc niezależnie od historii musimy ciągle trzymać rękę na pulsie i patrzeć, jak koresponduje ona z rzeczywistością".
Zgodność z realiami to jednak najmniejszy problem, z jakim zetknęła się ekipa "Watahy" na planie 2. sezonu. Wszyscy, od aktorów i reżyserów, przez ekipę techniczną, a na producentach skończywszy, zgodnie podkreślali, że największym problemem jest sroga zima w Bieszczadach. W dniu, w którym byliśmy na planie, panował kilkustopniowy mróz, ale jak zapewniała nas Kasia Adamik, mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na tak ciepły dzień. "Gdy mróz sięgał -28 stopni, a my kręciliśmy zdjęcia na hali, w której było jeszcze zimniej niż na zewnątrz, wytrzymać 14 godzin w takich warunkach. Było naprawdę ciężko".
Temperatura to jedno, zupełnie inną sprawą jest śnieg, którego masy znacznie utrudniły nawet najprostsze czynności. Choćby zwykłe przestawienie kamery, które w zaspie sięgającej po pas urasta do rangi prawdziwego wyzwania. Nikt tu nie zamierza jednak na to narzekać, wszyscy wierzą, że efekt końcowy będzie wart poświęceń. "Zima jest absolutnym koszmarem produkcyjnym, ale jednocześnie daje nam przepiękny efekt, jakiego nie ma nigdzie indziej" – podkreśla Artur Kowalewski, wyrażając powszechnie panującą opinię. Trudno nie dać wiary jego słowom, patrząc na okoliczności przyrody towarzyszące filmowcom.
Te są natomiast zachwycające, choć miejsce, w którym kręcono scenę z udziałem Aleksandry Popławskiej, przy której byliśmy, na pozór niczym szczególnym się nie wyróżniało. Jak znaleźć takie zakątki, tłumaczy ponownie Kowalewski: "Odnajdywaniem idealnych lokalizacji zajmuje się location manager. Znając scenariusz i wymogi konkretnej sceny, taka osoba przeszukuje teren, w którym kręcimy – w tym przypadku szeroko pojęte Bieszczady – i gdy znajdzie kilka spełniających techniczne wymogi kandydatur, przedstawia je reżyserowi, a ten wybiera pasujące mu miejsce.".
To jednak dopiero początek drogi, bo prawdziwe wyzwania zaczynają się później, a w zaistniałych okolicznościach przyrody jasnym jest, że prędzej czy później dojdzie do czegoś nieprzewidzianego. "Dzisiaj zaliczyliśmy jedenaste lądowanie samochodem w rowie, chyba na planie nie ma już nikogo, kto nie miałby za sobą takiej przygody. Przeziębienia to oczywiście norma wśród ekipy. Zdarzył się też taki dzień, gdy w ogóle nie udało nam się wyjechać z hotelu, bo w nocy śnieg sprawił nam psikusa i kompletnie odciął od świata. Zima zaskoczyła filmowców!" – mówiła Kasia Adamik, dla której praca w trudnych warunkach to jednak nie pierwszyzna. "Cztery lata temu mieliśmy tu deszcz i błoto – w pewnym sensie śnieg jest sympatyczniejszy" – mówi z uśmiechem na twarzy reżyserka, którą ledwo widać spod grubej warstwy kurtek i szalików.
Jak w takich okolicznościach odnalazł się Jan P. Matuszyński, dla którego praca przy "Watasze" to pierwszy kontakt z serialem? "Bardzo mi to odpowiada, bo daje duże poczucie wiarygodności. Oczywiście przy okazji daje również mocno w kość, ale dobrze wiedziałem, na co się piszę, więc nie narzekam". Dla młodego, ale już uznanego reżysera "Wataha" była pierwszym projektem po obsypanej nagrodami "Ostatniej rodzinie" – nie trzeba dodawać, że skrajnie odmiennym. "Mam świadomość różnicy, że to nie jest mój autorski projekt, a zostałem wynajęty do realizacji konkretnego zadania. Mam osoby, które są nade mną i muszę się liczyć z ich zdaniem. Nie odczuwam tego jednak w negatywnym sensie, bo świetnie się ze sobą dogadujemy" – podkreśla Matuszyński.
Zwraca też uwagę na różnice między polskim serialem, a produkcjami zza oceanu: "W przypadku Watahy nie ma takiej postaci jak showrunner, jego rola rozkłada się pomiędzy różne osoby, m.in. producentów i scenarzystów". A także reżyserów, którą to rolę podzielili pomiędzy siebie Matuszyński i Kasia Adamik. "Jesteśmy podzieleni odcinkami, ja robię numery 3, 4 i 5, Kasia pozostałe, ale oczywiście czasem się zdarza, że kręcimy sobie nawzajem sceny w tej samej lokacji. Tutaj praca jest o wiele bardziej kolektywna, więc już na etapie dyskusji o scenariuszu wymienialiśmy się uwagami niezależnie od tego, czy rozmowa dotyczyła odcinka finalnie realizowanego przeze mnie, czy przez Kasię. Choć mamy różne systemy pracy, o całym projekcie myślimy podobnie.".
Nie ma więc obaw, że otrzymamy produkt niespójny czy diametralnie różny od poprzednika. Gwarantują to twórcy, bo wielu z nich powróciło do serialu po pracy nad 1. sezonem, wystarczy wspomnieć montażystę Piotra Kmiecika, operatora Tomasza Augustynka czy kompozytora Łukasza Targosza. Szykuje się więc produkcja co najmniej równie udana jak poprzednio, a już na pewno tak samo wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, bo takiego klimatu nie ma absolutnie nigdzie indziej.
Dobrze jednak, że my przekonamy się o tym w znacznie bardziej komfortowych warunkach niż ekipa, która, co zrozumiałe, może mieć ambiwalentne odczucia. Dobrze wyraził je Leszek Lichota w szczerym wyznaniu: "Gdy biega się po tych górach po 14 godzin dziennie przez pięć miesięcy, można mieć ich po dziurki w nosie, ale podczas kręcenia docieramy czasem do takich miejsc, do których turyści nie mają wstępu, więc jestem nimi stale zaskakiwany. Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdybym mógł je odwiedzić w nieco cieplejszych warunkach".
Czyżby więc była szansa na kolejny sezon, tym razem rozgrywany wiosną lub latem? Nadzieję na pracę w dodatniej temperaturze rozwiewa jednak Kasia Adamik: "Nie, w lecie jest za zielono! Mrok i chłód zdecydowanie lepiej pasują do tej historii". Słowa reżyserki będziecie mogli sami potwierdzić już jesienią. Pozostaje czekać.