Ciężkie jest życie władczyni. Recenzja "Białej księżniczki" – nowego serialu o średniowiecznej Anglii
Mateusz Piesowicz
21 kwietnia 2017, 20:02
"The White Princess" (Fot. Starz)
Myślicie, że polityczne intrygi w Westeros są przesadzone? To chyba nie uważaliście na lekcji historii o średniowiecznej Anglii. "Biała księżniczka" pozwoli nadrobić te braki. Spoilery.
Myślicie, że polityczne intrygi w Westeros są przesadzone? To chyba nie uważaliście na lekcji historii o średniowiecznej Anglii. "Biała księżniczka" pozwoli nadrobić te braki. Spoilery.
Ośmioodcinkowy miniserial od Starz (nowe odcinki dostępne co tydzień w poniedziałki w HBO GO, premiera telewizyjna w HBO3 jest zaplanowana na 28 maja) to adaptacja powieści Philippy Gregory pod tym samym tytułem, a jednocześnie kontynuacja opowieści o angielskiej historii rozpoczętej w "Białej królowej" z 2013 roku. Bez obaw możecie jednak sięgać po serial bez znajomości poprzednika, bo fabuła jest poprowadzona tak, by odnalazł się w niej każdy zainteresowany.
Co wcale nie oznacza, że jest to zadanie łatwe. Trudność wynika jednak nie tyle ze scenariusza, co z okresu historycznego, który jest tu przedstawiony. Mamy bowiem 1485 rok w Anglii, a więc czas ciągnącej się od dziesięcioleci Wojny Dwóch Róż, która zamieniła kraj w wielkie pole bitwy pomiędzy aspirującymi do tronu rodami Yorków i Lancasterów. Wojny, która właśnie się skończyła, po tym jak pod Bosworth zginął Ryszard III, a władcą został Henryk VII z dynastii Tudorów (spokrewniony z Lancasterami). I choć wynik bitwy jest tu punktem wyjścia, ani ona, ani inne militarne starcia nie są obiektem zainteresowania serialu.
Tym jest bowiem wplątana w to wszystko kobieta – Elżbieta York (Jodie Comer z "Thirteen"), której małżeństwo z nowym królem ma zjednoczyć zwaśnione rody i przywrócić krajowi dawno niewidziany pokój. A że para pała do siebie szczerą nienawiścią, bo najwyraźniej nowy narzeczony zabił starego? Wiadomo, że uczucia młodych ludzi nie obchodzą tu absolutnie nikogo. Jeśli tylko dziewczyna jest w stanie dać swojemu mężowi potomka, to pora szykować się na ślub.
Brzmi to jak fundament historii o mocno feministycznym zacięciu i pod pewnymi względami tak jest, ale nie spodziewajcie się bajki o kobiecie wybijającej się w męskim świecie. Wprawdzie "Biała księżniczka" fakty historyczne potrafi traktować dość swobodnie, ale w najważniejszych elementach trzyma się mocno ziemi. Mamy więc do czynienia z opowieścią, w której centrum znajdują się kobiety, ale jej ster muszą trzymać z tylnego siedzenia.
Tym lepiej jednak dla serialu, bo dzięki temu może się skupić na zakulisowych intrygach, spiskach i sojuszach zawiązywanych za zamkniętymi drzwiami czy zdradach pomiędzy ludźmi, którzy ze sporym prawdopodobieństwem są ze sobą jakoś spokrewnieni. Bliskie więzy łączą tu praktycznie wszystkich, a że opowieść koncentruje się na tych skomplikowanych zależnościach, stąd też może wynikać początkowa trudność w zorientowaniu się, kto, z kim, po co i przeciw komu. Trzeba jednak przyznać, że twórcy zrobili wszystko, by ułatwić nam wsiąknięcie w historię. Scenariusz prowadzi akcję w miarę prosto, starając się przy tym jasno zaznaczać, jeśli nie tożsamość poszczególnych postaci, to przynajmniej ich relację do sprawy.
O ile jednak nie macie angielskiej historii w małym palcu, Wikipedia powinna być Waszym towarzyszem przy pierwszym kontakcie z serialem. Nie chodzi rzecz jasna o wertowanie kolejnych informacji, a tylko o małą ściągawkę, która bardzo ułatwi poruszanie się po fabule oraz dopasowanie nazwisk do pozycji i znaczenia. Ostrzegam też, że znajomość "Białej królowej" nijak Wam nie pomoże – choć pojawiają się tu znane postaci, obsada jest zupełnie inna.
Gdy już jednak uda się opanować początkowy nawał informacji, a genealogia angielskich rodów monarszych zacznie nabierać zrozumiałych kształtów, okaże się, że mamy do czynienia z całkiem niezłym serialem, który jest świadomy swoich wad, ale potrafi je wynagrodzić. Przede wszystkim mnogością wątków, bo historia Elżbiety jest tylko jednym z nich. Na drugim planie mamy jeszcze chociażby ciągle daleki od wygaszenia konflikt między rodami, czy naprawdę świetną waśń matek głównych bohaterów. Elżbieta Woodville (bohaterka "Białej królowej", tutaj grana przez Essie Davis) i Małgorzata Beaufort (Michelle Fairley z "Gry o tron") to duet, który zapewnia porcję ognia i subtelnych złośliwości w każdej scenie ze swoim udziałem. Plus szczyptę czarnoksięstwa, ale to tak na boku.
No dobrze, ale jak na tym tle wypada nasza "Lizzie" i jej nowy partner? Skłamałbym, mówiąc, że wątek przyszłej królowej porywa od samego początku. Wydaje się on tam wręcz wciśnięty na siłę i kompletnie niepasujący do reszty. W świecie politycznych intryg i relacji międzyludzkich sprowadzonych do zależności między rodami, zakochana dziewczyna wspominająca pełną pasji noc wydaje się szczytem tandety. Warto jednak dać bohaterce trochę czasu, bo rośnie ona w oczach z każdą upływającą minutą.
Stopniowo przestajemy bowiem widzieć kierującą się uczuciami nastolatkę, a zaczynamy kobietę, która dorasta do pojęcia przeznaczonej jej roli. Czy to oznacza, że poddaje się i podporządkowuje woli otoczenia? Niekoniecznie. Twórcy "Białej księżniczki" znaleźli złoty środek, pozwalając swojej bohaterce na tyle samodzielności, ile tylko mogli, przy zachowaniu pozorów autentyzmu. Można ją więc postrzegać jako ofiarę, a nawet nie jest o to trudno, gdy widzi się, jak traktuje ją król, ale nie da się ukryć, że ona sama nie chce pozostawiać spraw własnemu biegowi i szybko uczy się, jak brać je we własne ręce.
Tu wkraczamy na niebezpieczne terytorium, na którym poległ już niejeden twórca – jak połączyć ze sobą historyczną akuratność i fikcyjną historię miłosną? Bo że Elżbieta i Henryk (Jacob Collins-Levy) jakoś ze sobą wytrzymają, dobrze wiemy. Pytanie, czy wytrzymają to widzowie, pozostaje otwarte, ale na ten moment wygląda na to, że twórcy wiedzą, co robią. Oparcie wątku głównych bohaterów na potrzebie politycznego związku i unormowania sytuacji w kraju brzmi jak przeciwieństwo romantycznej historii, ale tym lepiej. Dzięki temu otwiera się bowiem droga do niejednoznacznej relacji z małżonkami na pierwszym planie i stojącymi za nimi rodami w tle.
Zacząłem od "Gry o tron" i na niej skończę. Może słyszeliście, że George R.R. Martin zainspirował się przy swojej pracy historią Anglii z okresu Wojny Dwóch Róż – idąc tym tropem, można związek Elżbiety York z Henrykiem VII porównać do małżeństwa Roberta Baratheona z Cersei Lannister. Coś mi jednak mówi, że para z "Białej księżniczki" ma znacznie większe szanse na szczęście, nie tylko dlatego, że żadne z małżonków nie ma bliźniaka. I choć trudno serial o nich zestawiać pod wieloma względami z sagą fantasy, ma on w sobie niezaprzeczalny urok, który fanów dramatów kostiumowych powinien oczarować od pierwszego kontaktu. Inni mogą się natomiast pozachwycać wykonaniem, bo to, jak zwykle w takiej produkcji, jest absolutnie olśniewające.