Dziewczynka, która zbudowała imperium. Recenzja "Girlboss" – nowego serialu komediowego Netfliksa
Marta Wawrzyn
22 kwietnia 2017, 16:02
"Girlboss" (Fot. Netflix)
Nostalgiczna podróż do czasów MySpace, mnóstwo ostrej muzyki i stylowa punkówa udzielająca nam lekcji życia – to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w bałaganie, jakim jest "Girlboss". Niewielkie spoilery.
Nostalgiczna podróż do czasów MySpace, mnóstwo ostrej muzyki i stylowa punkówa udzielająca nam lekcji życia – to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w bałaganie, jakim jest "Girlboss". Niewielkie spoilery.
Po tym jak Netflix udostępnił nam przedpremierowo cztery odcinki "Girlboss" z trzynastu, uznałam, że wysiadam, nie jestem w stanie ocenić tego serialu na podstawie tak małego wycinka całości. Obejrzałam więc wczoraj resztę i… nie jestem wiele mądrzejsza. Nowa produkcja streamingowego giganta, komediodramat opowiadający o Sophii Amoruso, młodziutkiej założycielce imperium modowego Nasty Gal, to jeden wielki chaos, z którego czasem wyłania się cudowna energia i girl power w bardzo wdzięcznej postaci, a czasem zaskakująco niestrawne banały.
Nie pomaga prawdopodobnie też to, że jedną z producentek serialu jest sama Sophia Amoruso – "Girlboss" ma tendencje do wybaczania swojej głównej bohaterce wszystkiego i traktowania jej jak pokrzywdzonej małej dziewczynki skrzyżowanej z wielką wizjonerką. I tak, to prawda, że czasem widzimy, jak ta bohaterka zachowuje się paskudnie, zwłaszcza wobec swojej jedynej przyjaciółki, Annie (Ellie Reed), ale rozgrzeszenie zawsze przychodzi szybko i łatwo, a my znów mamy zachwycać się tym, jak wielka jest nasza mała Sophia.
Mam z tym problem, bo zarówno o Nasty Gal – które w międzyczasie zdążyło splajtować – jak i o samej Amoruso krążą przeróżne historie. Była oskarżana o kradnięcie pomysłów, tworzenie nie najlepszej atmosfery w miejscu pracy, zwalnianie kobiet w ciąży itp., itd. Oczywiście, kiedy mówimy o osobie, która odniosła tak gigantyczny sukces, zawsze pojawia się zawiść, a media na tym żerują, rozpowszechniając zwykłe bzdury. Nie wiemy, jaką osobą naprawdę jest Sophia Amoruso i co bądź też kogo poświęciła po drodze do celu.
Tyle że serial, w którym Britt Robertson gra gniewną i wyszczekaną dużą dziewczynkę u progu największego życiowego sukcesu, też nam nie powie pełnej prawdy. Sophia nie jest osobą łatwą do polubienia, właśnie dlatego że "Girlboss" tak bardzo stara się, abyśmy ją polubili za cały ten jej nieokrzesany urok. Jest w niej coś przesadzonego, niezależnie od tego, czy akurat rzuca ostrymi ripostami, czy zachowuje się jak samolubny dzieciak, czy też odkrywa przez nami "prawdziwą siebie". Produkcji Netfliksa ogólnie brakuje subtelności, a najbardziej to właśnie widać w sposobie portretowania tytułowej szefowej. Od pierwszej chwili jesteśmy atakowani tekstami, w których Sophia bardzo dokładnie nam objaśnia, jaką jest osobą (jakby jej szalone akcje nie mówiły same za siebie), a towarzyszy temu zwykle głośna rockowa muzyka, mająca dodatkowo podkreślać buntowniczą naturę bohaterki. Naprawdę nie wiem, czemu postawiono na taką dosłowność – nawet gdyby ona nie podkreślała dziesięć razy na odcinek, że nie chce zostać nudną dorosłą osobą, i tak byśmy to zrozumieli.
Gdyby nie zaskakująco wyrazista i naturalna Robertson, prawdopodobnie oglądałoby się to znacznie gorzej. Aktorka ma niespożytą energię i mnóstwo wdzięku, nieźle wypada w scenach komediowych i da się jej wybaczyć to, że nie zawsze potrafi udźwignąć dramatyczne momenty, które chyba tylko w odcinku z matką wyglądają na jako tako wypracowane. Bo za to znów prawdopodobnie powinniśmy winić raczej scenariusz niż ją. "Girlboss" to jeden wielki bałagan, zarówno emocjonalny, jak i narracyjny, który jako tako działa dzięki Robertson.
I tak, to prawda, że jeśli wyłączy się myślenie, produkcję autorstwa Kay Cannon ("30 Rock") ogląda się w gruncie rzeczy nieźle. To taki typowy netfliksowy średniak, który ma mocniejsze momenty, ma też słabsze momenty, ale koniec końców się broni i idealnie nadaje się do binge-watchingu. Widać w "Girlboss" zarówno potencjał, jak i ambicje, by przedstawić głębszy portret swojej bohaterki. Widać próby powiedzenia światu, że młoda kobieta musi mieć bardzo grubą skórę i specyficzny zestaw cech, aby przetrwać i odnieść sukces w biznesie. Widać chęć odtworzenia pewnego momentu, który już nie wróci.
"Girlboss" bywa nostalgiczną opowieścią o świecie sprzed dziesięciu lat (ach, ta scena z "The O.C."!), bywa ostrą komedią i dramatem o dziewczynie z problemami emocjonalnymi. I w każdej odsłonie potrafi być serialem niezłym, ale już nie bardzo dobrym. Chaotyczny sposób narracji powoduje, że ani anatomia sukcesu Nasty Gal, ani przemiana samej Sophii z bezczelnego, lecz zagubionego dziewczątka w pewną siebie szefową nie wydają się w stu procentach wytłumaczone. Musimy przyjąć na wiarę, że w jednej chwili ta dziewczyna wyciąga jedzenie ze śmietnika, w drugiej sprzedaje po absurdalnej cenie kurtkę vintage na eBayu, w trzeciej ma już całe mieszkanie zawalone ciuchami i tysiące fanów oraz hejterów w internecie. To wszystko dzieje się gdzieś w tle, pomiędzy niespójnie prowadzonymi wątkami, zawierającymi nocne wędrówki po San Francisco, weekend w Los Angeles, pewnego chłopaka, przyjaciółkę, ojca, który przestał wierzyć, że z córki coś będzie (świetny Dean Norris!), matki, która nie potrafi wytrzymać za długo w jednym miejscu.
Po wszystkim zostaje w głowie raczej uczucie wszechogarniającego bałaganu, niż chęć głębszego zapoznania się z osobą Sophii Amoruso. "Girlboss" w takim kształcie nie jest ani historią inspirującą, ani nie sprawdza się jako czysta rozrywka. Zatrzymuje się gdzieś pośrodku, nie wiedząc do końca, czy bardziej chce nas bawić, czy jednak mówić jakieś prawdy o świecie. W tym pierwszym sprawdza się nieco lepiej – najtrudniejszy do przetrwania był dla mnie odcinek, w którym pokazano, jak wygląda nawalanka na forum internetowym. I choć koncept, by przedstawić to w formie prawdziwej rozmowy prawdziwych ludzi, był świetny (ostatnio coś podobnego widzieliśmy w "The Good Fight"), odcinek głównie irytował rzucanymi w hurtowych ilościach banałami. Naprawdę, drodzy scenarzyści, mamy wszyscy internet, wiemy dokładnie, jak to działa. Nie odkryliście Ameryki.
"Girlboss" tak bardzo skupia się na swojej głównej bohaterce, że inne wątki i występy gdzieś w tym wszystkim giną. Dean Norris jako tata Sophii zdecydowanie za rzadko gości na ekranie, z kolei serialowa Annie (Ellie Reed) ma na tyle mało interesujące własne życie, że sprawdza się raczej jako osoba, która zawsze jest, kiedy Sophia jej potrzebuje, niż pełnoprawna bohaterka. Chłopak Annie, Dax (Alphonso McAuley), to postać ledwie zarysowana, podobnie zresztą jak Shane (Johnny Simmons), ważny facet w życiu samej Sophii. Na drugim planie pojawiają się także Norm Macdonald, Jim Rash, Louise Fletcher, RuPaul czy rewelacyjna Melanie Lynskey w roli rywalki Sophii z eBaya.
Jeśli powstanie 2. sezon "Girlboss" – a mimo wszystko liczę na to, że powstanie – przede wszystkim chciałabym, aby Kay Cannon i jej scenarzyści trochę bardziej zaszaleli z formą i postawili na więcej subtelności. Wkładanie widzom łopatą do głów tego, jaką osobą jest Sophia, irytowało mnie w tym sezonie najbardziej – nie polubiłam głównej bohaterki, nie chciałabym się z nią zaprzyjaźnić i nie widzę w niej aż takiej wizjonerki, za jaką sama siebie uważa. Ale liczę, że to się zmieni w przyszłości.