W poszukiwaniu własnej tożsamości. Recenzujemy "Dear White People" – prowokujący serial Netfliksa
Marta Wawrzyn
29 kwietnia 2017, 20:04
"Dear White People" (Fot. Netflix)
"Dear White People" to kolejna warta uwagi produkcja Netfliksa – ostra satyra społeczna, z której część publiczności niestety nie zrozumiała nawet tytułu. A szkoda, bo serial jest świetny.
"Dear White People" to kolejna warta uwagi produkcja Netfliksa – ostra satyra społeczna, z której część publiczności niestety nie zrozumiała nawet tytułu. A szkoda, bo serial jest świetny.
"Dear White People" zostało sprowadzone do roli kontrowersyjnego serialu jeszcze przed premierą. A określali go tak zazwyczaj ci, którzy ani nie kojarzą filmu Justina Simiena pod tym samym tytułem, ani nie bardzo rozumieją, o co w tym chodzi. Wielka szkoda, że tak wygląda reakcja, kiedy ktoś wytyka, co tu dużo mówić, prawdę o amerykańskim społeczeństwie i przede wszystkim o jego systemie edukacji.
Choć Stany Zjednoczone nie są krajem białych ludzi, na uniwersytetach, zwłaszcza tych najlepszych, spotkacie głównie klony Rory Gilmore i jej chłopaka Logana Huntzbergera – białą młodzież, w której edukację inwestowano od przedszkola. Takie osoby jak Samantha White (Logan Browning) z "Dear White People" są mniejszością, nie dlatego że poziomem inteligencji nie dorastają swoim białym kolegom. Winny jest system, faworyzujący obecne elity i w efekcie prowadzący do petryfikacji sytuacji, w której 300-milionowym krajem rządzą ciągle ci sami ludzie. W Polsce aby iść na dobrą uczelnię, musisz po drodze zdać z wysokim wynikiem kilka egzaminów. Nie ma znaczenia, do jakiej szkoły chodziłeś wcześniej. W USA ma to decydujące znaczenie – nie zapłacisz za naukę w dobrym liceum, uczelnie Ivy League będą przed tobą zamknięte. I właśnie dlatego dzieciaki z biednych rodzin mają gorzej niż Rory.
Pamiętam, że kiedy byłam na stypendium w USA, uderzyło mnie, że niemal wszyscy na kampusie są albo biali, albo z wymiany studenckiej, zwykle z Europy bądź Azji. Kilka lat później na tym samym uniwersytecie, w środku Midwestu, wybuchły zamieszki na tle rasowym, o których głośno było nawet w polskich mediach. To nie przypadek. Ameryka jest rasistowska, a fakt, że serialowa Sam zdążyła wkurzyć tyle osób, które nie poświęciły nawet pół godziny, aby się z nią zapoznać, to najlepszy dowód.
Wybaczcie ten przydługi wstęp, wynika on z tego, że odnoszę wrażenie, iż większość krytykantów "Dear White People" wypisuje bzdury, kompletnie nie rozumiejąc, skąd wzięła się ta prowokacja i czemu serial przemawia do widza w taki, a nie inny sposób. A Simienowi chodzi dokładnie o to, co stworzonej przez niego bohaterce – aby zwrócić na siebie uwagę.
Prowokacja w tytule ma to do siebie, że jednych zachęci, a innych odstraszy, czyli zadziała dokładnie tak jak radiowy program Sam, zmuszającej wszystkich studentów do wysłuchiwania swoich tyrad. Wywoła dyskusję, która będzie raczej emocjonalna niż elegancka czy merytoryczna, ale być może komuś da do myślenia. Dokładnie tak jak główna bohaterka, "Dear White People" nie bawi się w subtelności – poucza, prowokuje, jątrzy i wbija szpile, ale czyni to w inteligentny sposób, w żadnym razie nie schodząc do poziomu agitki.
To ostra, celna satyra społeczna, opowiedziana z konkretnej perspektywy – a dokładniej z kilku różnych punktów widzenia, trochę w stylu "Rashomona". Bohaterami są czarnoskórzy studenci uczelni Ivy League, której nazwa nie ma tutaj znaczenia. Wszyscy mają po około 20 lat i definiuje ich raczej wiek niż kolor skóry – we wszystkich coś wrze, wszystkim coś nie pasuje, wszyscy chcieliby coś zmienić, dyskutować, odkrywać, wydawać się doroślejsi i mądrzejsi niż są. Podczas gdy Samantha niespodziewanie odkrywa w sobie żyłkę politycznej aktywistki, syn dziekana, Troy (Brandon P. Bell), szykowany co najmniej na drugiego Baracka Obamę, najchętniej trzymałby się od całej tej polityki z daleka, ale co zrobić, kiedy ma się do tego talent.
Jakieś pomysły na życie, które z czasem się zmieniają, mają także pozostali bohaterowie – zapatrzony w Sam Reggie (Marque Richardson), nieśmiały dziennikarz studenckiej gazety Lionel (DeRon Horton), śliczna Coco (Antoinette Robertson) czy jedyny biały w tym gronie Gabe (John Patrick Amedori). Wszyscy razem reprezentują wachlarz typowych studenckich postaw i zachowań – pełne pasji debaty intelektualne łatwo przeradzają się w szalone imprezy, wyrażaniu własnej opinii często towarzyszy zrozumiała w tym wieku egzaltacja, zaś poszukiwania własnej tożsamości potrafią dotyczyć dosłownie wszystkiego. Oczywiście, niemal każda osóbka z tego tygla jest – albo bywa – stereotypowa czy też narysowana grubą kreską, ale wszyscy szybko ożywają na ekranie dzięki wyśmienitym kreacjom młodych aktorów. W szczególności wyróżnia się pełna niesamowitej energii Logan Browning, która w ciągu dziesięciu odcinków wyrasta na godną następczynię filmowej Tessy Thompson.
Punktem zapalnym, który sprawia, że wydarzenia na kampusie przyspieszają, jest nie tyle program radiowy Sam, ile stanowiąca odpowiedź na niego impreza odbywająca się pod hasłem Dear Black People. Imprezę organizują uniwersyteccy satyrycy, którzy myślą, że wysmarowanie sobie twarzy pastą do butów to dobry żart. Nie dla Sam, która mówi jasno, zadziornie i w swoim stylu: nie jestem żartem, nie jestem waszym kostiumem halloweenowym, a moja odpowiedź na wasz rasizm to nie zaproszenie do wzajemnej agresji. To tylko prośba o wysłuchanie.
Wydarzenia związane z imprezą i to, co po nich następuje, opowiadane z różnych perspektyw, przez różnych uczestników, stanowią główną oś fabularną "Dear White People". Netfliksowy serial jest świetnie napisany, wciąga tak, że obejrzałam całość w jeden wieczór, i potrafi pokazać prawdziwych ludzi skrytych pod powierzchnią studenckich stereotypów. Polityka ma tu znaczenie. Rasizm ma tu znaczenie. Walka ma tu znaczenie. Ale przede wszystkim to opowieść – czasem mniej, czasem bardziej komediowa – o poszukiwaniu siebie. Dokładnie tak jak wszyscy studenci, jedni bohaterowie zwracają się ku wielkim ideałom, inni planują życie na kolejne dekady, a jeszcze inni imprezują, lądują w łóżku z przypadkowymi osobami, zastanawiają się nad swoją tożsamością w każdym tego słowa znaczeniu. To tygiel, który żyje, ma własną energię, potrafi być zabawny, prowokujący, głośny, wściekły i po prostu zwyczajny, jak każda grupka w jakiś sposób związanych ze sobą osób.
Komentarz społeczny, owszem, jest ważną składową "Dear White People", ale w żadnym razie nie należy serialu sprowadzać do niego. To przede wszystkim historia o przyjaźni, miłości, młodości i szukaniu siebie. Historia osadzona w konkretnym środowisku, którego taki a nie inny charakter daje do myślenia – przynajmniej tym z nas, którzy potrafią myśleć o czymś więcej niż tylko o tym, jak bardzo wkurza ich tytuł.
"Dear White People" to serial świadomy tego, co robi – taki, który wie, że opiera się na stereotypach i potrafi potraktować je z dystansem, a jednak nie zawsze to czyni. Taki, który operuje co chwila przerysowaniem i hiperbolą, a nie do końca pozwala na to swoim krytykom. I taki, który potrafi powiedzieć ustami Sam, że nie, to nie jest hipokryzja. Nie kiedy jedna strona to ci, na których widok policja albo straż uniwersytecka sięga po broń – a druga to ci, którym przeszkadza to, że ci pierwsi głośno protestują. Pomiędzy tymi grupami nie ma równości i "Dear White People" mówi to prosto z mostu. I nie, nie jest rasistowskie, bo ośmiela się tę nierówność wytknąć tym, którym wygodniej jest jej nie widzieć.
To też serial, który ma świadomość tego, jak dużo pozerstwa, zamiłowania do patosu i młodzieńczej buńczuczności jest w jego bohaterach – podczas gdy oni sami tej świadomości pozbawieni są kompletnie. To jedno ze źródeł komizmu w "Dear White People", podobnie jak pies o imieniu Sorbet, zdrowo przegięta wersja "Skandalu" zwana "Defamation" i parę innych tego typu drobiazgów. Ale określanie serialu mianem komediowego nie do końca ma sens, to raczej typowa, przerysowana satyra – celująca zarówno w poprawność polityczną, jak i jej brak – niż typowa komedia sytuacyjna. Choć na myśl o ostatniej scenie sezonu na pewno będziecie jeszcze przez jakiś czas parskać śmiechem.
"Dear White People" idealnie wpasowuje się w netfliksowy krajobraz serialowy, który z miesiąca na miesiąc staje się coraz bogatszy i coraz bardziej różnorodny. Podobnie jak wiele produkcji tej platformy, ta również nie trafi do szerokich rzesz odbiorców, ale jest inteligentna, świeża, wciąga jak diabli i ma wszystko, czego trzeba, aby znaleźć grono zagorzałych fanów. Oglądajcie, jeśli tylko interesują Was punkty widzenia innych osób.