Nasze podsumowanie tygodnia – znowu same hity!
Redakcja
7 maja 2017, 22:09
"American Gods" (Fot. Starz)
Za nami znakomity tydzień z "Fargo", "Pozostawionymi" czy premierą "Amerykańskich bogów". Doceniamy także komedie, które były śmieszne, poważne i lepsze niż kiedykolwiek. I oczywiście nie zapominamy o "Riverdale".
Za nami znakomity tydzień z "Fargo", "Pozostawionymi" czy premierą "Amerykańskich bogów". Doceniamy także komedie, które były śmieszne, poważne i lepsze niż kiedykolwiek. I oczywiście nie zapominamy o "Riverdale".
HIT TYGODNIA: "Fargo" zmienia klimat na cieplejszy
"Fargo" w Los Angeles? Słońce i upał zamiast śniegu i mrozu? Dobrze, że chociaż bez świętych Mikołajów się nie obyło, bo w przeciwnym wypadku moglibyśmy nie poznać serialu. Oczywiście tylko jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, bo w środku to nadal ta sama opowieść, może nawet najbardziej zbliżona tonem do tego, co oglądaliśmy w poprzednich sezonach. Bo choć pozornie podróż pani komisarz (albo i nie) Glorii Burgle na zachodnie wybrzeże USA skończyła się totalnym fiaskiem, w gruncie rzeczy miała bardzo duże znaczenie.
Nie do końca praktyczne oczywiście, bo poza kolejnym potwierdzeniem decydującej roli przypadku w całej tej opowieści (swoją drogą, czyż zamazany napis "Dennis Stussy & Sons" nie pasuje tu jak ulał?), nie dowiedzieliśmy się absolutnie niczego, co miałoby znaczenie dla wyjaśnienia śmierci Ennisa Stussy'ego w odległej Minnesocie. Poznaliśmy za to jego samego, a raczej Thaddeusa Mobleya (Thomas Mann), młodego autora powieści science fiction, którego porwały pokusy Hollywood. Cała jego historia jest bardzo Coenowska w wymowie (porównajcie ją sobie choćby z "Bartonem Finkiem", do którego zresztą jest tu kilka odwołań) i koszmarnie gorzka, jak na "Fargo" przystało.
Nic to jednak w porównaniu do animowanego segmentu o robocie zwanym Minskym, który przemierzał samotnie świat przez miliony lat tylko po to, by w końcu się po prostu wyłączyć. Jest w tej minimalistycznej opowieści coś tak niewypowiedzianie smutnego, że na samą myśl chce się płakać, a jednocześnie idealnie pasuje ona do reszty odcinka, który był przecież zbiorem mniej i bardziej abstrakcyjnych scen i dziwnych rozmów. Wszystkie jednak łączyły się w poruszającą całość, która długo błąkała się bez celu, by wreszcie wrócić do punktu wyjścia. Bez sensu? Skądże znowu, to po prostu taki rodzaj historii, które "Fargo" opowiada najlepiej na świecie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Offred igra z ogniem w 4. odcinku "Opowieści podręcznej"
Najnowszy odcinek "Opowieści podręcznej" był, przynajmniej dla mnie, nieco łatwiejszy do zniesienia niż poprzednie – ale to nie znaczy, że nie miał w sobie mocy. Począwszy od odważnej łacińskiej wiadomości napisanej na ścianie, poprzez ucieczkę Moiry, różnego rodzaju flashbacki, wizytę u pomocnego doktorka, późniejszą ceremonię z Fredem niepotrafiącym stanąć na wysokości zadania, aż po grę w scrabble, podczas której Offred odważyła się porozmawiać ze swoim panem jak człowiek z człowiekiem – rzeczy zapadających w pamięć zdecydowanie nie brakowało.
Serial Hulu najlepszy jest wtedy, kiedy skupia się na czymś z pozoru malutkim i zwyczajnym, podnosząc to do rangi bądź koszmaru, bądź czegoś najbardziej istotnego na świecie. Bardziej niż thriller z Moirą w roli głównej wciągnęły mnie więc chociażby retrospekcje, pokazujące ten moment, kiedy dziewczyny dowiedziały się, jak będzie wyglądać "święta ceremonia", i poznały jej biblijny rodowód. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie rutynowa wizyta u lekarza i ten moment, w którym ten pokazał swoją prawdziwą twarz – czyżby wszystkie te dzieci były jego?
Coraz mniej zła widzę we Fredzie. W tym świecie wszystko jest bardziej skomplikowane, niż wydaje się na pierwszy rzut oka, a wiele krzywd wyrządza się drugiemu człowiekowi, po to by samemu przetrwać. Comiesięczne gwałcenie obcych kobiet na oczach żony zdaje się mieć daleko idące konsekwencje psychiczne dla komendanta, który od takiego wymuszonego seksu woli rozmowę, jakiej z jakiegoś powodu nie jest w stanie odbyć z własną żoną. To paradoks, że to właśnie on potrafi potraktować Offred jak człowieka, a nie swoją własność. Ale partyjki scrabble oczywiście pokazują tylko część jego charakteru i prawdopodobnie nie jest błędem założenie, że Offred igra z ogniem, zgadzając się na te spotkania. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Wycieczki śladem Aborygenów – "Pozostawieni" szukają odpowiedzi w Australii
Podczas gdy Garveyowie (i nie tylko oni) z Jarden szykują się do wylotu na drugi koniec świata, jeden z nich już tam jest. Mowa rzecz jasna o Kevinie Seniorze (znakomity Scott Glenn), który w Australii zajmuje się najwyraźniej podążaniem szlakiem aborygeńskich pieśni, czym zdołał sobie już wyrobić podejrzaną opinię u miejscowych stróżów prawa. Cóż, to w sumie niewygórowana cena za ocalenie świata przed apokalipsą w postaci potopu. A jeszcze pośpiewać można i potańczyć, pal licho, że mają cię przy tym za wariata.
Pytanie brzmi oczywiście, czy cokolwiek z tego, co zobaczyliśmy w odcinku o wymownym tytule "Crazy Whitefella Thinking", będzie się liczyć w ostatecznym rozrachunku. Znając twórców "Pozostawionych", nie możemy być pewni absolutnie niczego, więc w gruncie rzeczy dość luźna w tonie godzina (poza końcówką), może mieć kluczowe znaczenie. Inna sprawa, że równie dobrze może być tylko przerywnikiem i kolejną okazją do uświadomienia sobie, że nie należy brać tutejszych wydarzeń zbyt poważnie.
W tym przypadku nie było o to trudno, bo przemierzający Australię z magnetofonem i okazjonalnie odgrywający Aborygena Kevin Sr. to wręcz idealny temat do potraktowania go z przymrużeniem oka. Było więc klasycznie, wręcz slapstickowo zabawnie, było całkiem absurdalnie (moim ulubionym fragmentem jest chyba ten z opowieścią o kurczaku imieniem Tony), ale bywało też śmiertelnie poważnie. W końcu mężczyzna podpalający się na środku pustyni raczej nie jest tematem do żartów. Co dalej? Może zacznijmy od znalezienia właściwego Kevina, a potem będziemy się zastanawiać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Riverdale" udowadnia, że z tym "Teen Peaks" to nie żarty
Tak, wiem, "Riverdale" bywa kiczowate. Tak, wciąż przysypiam na widok Archiego, większości tych perypetii nie potrafię traktować poważnie, a już z pewnością nie jestem w stanie nie parsknąć śmiechem, słysząc rewelacje w stylu: Cooperowie to tak naprawdę Blossomowie, tylko nie wszyscy z nich o tym wiedzą. Ale jeśli przełknie się pewne bzdury, braki i pomysły rodem z opery mydlanej, można się świetnie bawić.
I tak właśnie było z "Chapter 12", przedostatnim odcinkiem sezonu, w którym ujawniono najbardziej mroczną z tajemnic. Jeśli komuś już tydzień temu wpadło do głowy powiązanie pomiędzy Cliffordem Blossomem a Lelandem Palmerem, gratuluję. Ja aż tak bezpośredniego nawiązania do "Twin Peaks" się nie spodziewałam, a jednak przyznaję, pasuje ono tutaj bardzo. Raz że zrobiło się naprawdę mrocznie, emocje były bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek i na dodatek nieco przedefiniowano serialowe czarne charaktery z Cheryl na czele. To wszystko powinno dobrze zrobić "Riverdale" na dłuższą metę. Dwa – to naprawdę pyszne nawiązanie popkulturowe.
A muszę powiedzieć, że swobodę, z jaką "Riverdale" porusza się po świecie popkultury, uważam za najmocniejszą stronę serialu. Zauważyliście, że tytuł każdego odcinka to także tytuł kultowego filmu – i że to zawsze dobrze pasuje? Zwróciliście uwagę, dokąd udał się autobusem Joaquin, chłopak Kevina? Udał się do San Junipero, wiecie, tego miasteczka z "Black Mirror". Nawet kiedy serial czasami zamienia się w operę mydlaną, odnoszę wrażenie, że robi to bardziej jak "Twin Peaks" niż "Plotkara" i zdecydowanie nie traci dystansu do siebie.
Jestem naprawdę ciekawa, jak serial CW uzasadni morderstwo Jasona przez jego własnego ojca – raczej nie wyskoczy nam z lustra żaden Bob, motywy będą dużo bardziej przyziemne – i co jeszcze planuje na 2. sezon. "Riverdale" to teraz moje ukochane guilty pleasure i oby tak było jak najdłużej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Obiecujący początek "American Gods"
Hit to może na razie nieco na kredyt, bo po premierowym odcinku "American Gods" nie jestem w stanie stwierdzić, czy mamy do czynienia ze świetnym serialem, czy jednak nie, ale nie zmienia to faktu, że godzina w towarzystwie adaptacji powieści Neila Gaimana upłynęła mi całkiem przyjemnie. A już na pewno zdążyła sobą na tyle mocno zaintrygować, że chętnie sprawdzę, o co w tym tak właściwie chodzi.
Zanim jednak dojdziemy do konkretów (mam szczerą nadzieję, że do nich dojdziemy), można się pozachwycać tym, co już teraz jest jasne. "American Gods" to serial piękny i wręcz ociekający niezwykłym klimatem, czego można się było spodziewać od chwili, gdy ogłoszono, że zajmie się nim Bryan Fuller. Jego rozbuchany styl i ekranowa ekspresja średnio pasowały mi do książki Gaimana, ale biję się w piersi – wygląda to naprawdę świetnie, nieważne czy akurat oglądamy krwawą orgię u wybrzeży Ameryki w IX wieku, czy starodawnych bogów w jak najbardziej współczesnym wydaniu.
Dodajmy jeszcze do tego obsadę, w której wprost roi się od potencjalnie genialnych kreacji, na czele z przyciągającym wzrok Ianem McShane'em czy krótkim, ale piekielnie wyrazistym występem Paula Schreibera, i mamy odcinek, który minął nawet nie wiadomo kiedy. Wypada tylko prosić o to samo i jeszcze więcej w kolejnych tygodniach. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Finałowe tornado w "Superstore"
Od dawna nie pisałam nic o "Superstore", ale to nie znaczy, że przestałam serial oglądać. Oglądam, lubię i cieszę się, że NBC go dalej zamawia. W ostatnich odcinkach sprawnie zagrano nam na emocjach – i dotyczy to zarówno wątku związanego ze zwolnieniami, jak i romansu Amy i Jonaha. Ten ostatni wreszcie zaczął nam naprawdę kiełkować, bo jeszcze trochę i też bym sobie wmówiła, że to wszystko mi się tylko przywidziało.
Ich pocałunek gdzieś pośród szalonej burzy, skuteczne modły Glenna do, jak się okazało, Allacha, wyjątkowo emocjonalne wyznanie Diny, które przybrało postać słów "Cieszę się, że żyjesz", mała świnka odnaleziona w ruinach, liczenie pracowników (gdzie jest Brett?) no i ta wielka dziura w miejscu tytułowego supermarketu – powiedzieć, że się działo w tym finale, to nic nie powiedzieć. "Superstore" raz jeszcze udowodniło, że ma na siebie pomysł, potrafi budzić emocje i jest zdecydowanie czymś więcej niż kolejnym przeciętnym sitcomem z telewizji ogólnodostępnej. Czekam na ciąg dalszy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Gus vs. Hector, czyli pojedynek (prawie) na szczycie w "Better Call Saul"
Batalia Jimmy'ego z Chuckiem zaczyna się stopniowo rozkręcać, ale w tym tygodniu to nie nasz sympatyczny prawnik został głównym bohaterem odcinka. Zatem Mike, tak? Bliżej, ale też nie. Obydwaj panowie zostali tym razem zepchnięci na drugi plan przez Gusa Fringa, który stopniowo wspina się po szczeblach narkotykowej hierarchii, napotykając jednak po drodze coraz większy opór ze strony konkurencji. Zwłaszcza tej w osobie dobrze nam znanego Hectora Salamanki (jak zawsze fantastyczny Mark Margolis).
Niesamowite, jak wielką moc miały sceny z meksykańskim gangsterem, który samą swoją obecnością zastraszył pracowników i klientów Los Pollos Hermanos. Napięcie wręcz unosiło się w powietrzu i wydawało się, że byle iskra poskutkuje eksplozją o kolosalnych rozmiarach. Ale spokojnie, to przecież "Better Call Saul", tutaj nic nie dzieje się wcześniej, niż powinno. Pewnych kroków cofnąć się jednak nie da i choć Hector Salamanca może się tego jeszcze nie domyślać, właśnie nadepnął na odcisk potężnego przeciwnika.
W dodatku takiego, który bardzo nie lubi, gdy bezczelnie wchodzi się na jego terytorium i jeszcze zastrasza pracowników. To mogło przejść w Meksyku, ale nie w Ameryce – kraju, w którym prawi nie mają się czego obawiać. A przecież nie mamy wątpliwości, że tylko o takich osobach tu mówimy. Nie mamy, prawda? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: W "Brooklyn Nine-Nine" zrobiło się poważnie
Nawet jeżeli Terry Crews jest aktorem w najlepszym razie przeciętnym, nie dało się przejść obojętnie i nie poczuć jakichś emocji, widząc, co się działo z jego bohaterem w odcinku "Moo Moo". Nasz potężny policjant został zatrzymany przez innego gliniarza – tak się składa, że białego – i potraktowany jak przestępca, tylko dlatego że szedł ulicą i wyglądał groźnie. To zapoczątkowało chyba najpoważniejszą dyskusję, jaką kiedykolwiek widzieliśmy w "Brooklyn 9-9" – o rasizmie, braku równości i o tym, jak się robi karierę w policji.
Choć w odcinku nie brakowało akcentów humorystycznych, a Amy i Jake mieli swoje momenty jako para odkrywająca uroki rodzicielstwa, to właśnie to co poważne było tym razem najlepsze. Widzieliśmy, jak Terry nieomal płakał z poczucia bezsilności i niesprawiedliwości. Słyszeliśmy, co Holt mówił o taktyce, jaką trzeba przyjąć, jeśli chce się być kimś i coś zmienić – dziś złożysz skargę, jutro ci nie dadzą awansu i w efekcie tylko stracisz. I zobaczyliśmy na końcu, że miał rację – Terry'emu faktycznie awans przeszedł koło nosa.
"Brooklyn 9-9" poszło drogą "Black-ish", które co jakiś czas też mówi o rasizmie w stu procentach na poważnie – i dobrze zrobiło. To odcinek, który zapamiętam. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Ta koszmarna demokracja, czyli "Veep" w Gruzji
Selina Meyer na straży demokracji? Pewnie, czemu nie, wszak była pani prezydent raczej nie narzeka na ogrom zajęć, więc ponownie znalezienie się w błysku fleszy to kusząca opcja. A że trzeba się w tym celu wybrać do Gruzji? Tym lepiej dla nas, bo takie wycieczki zwykle oznaczają absurd wylewający się z ekranu strumieniami.
Nie inaczej było w tym przypadku, bo odcinek zatytułowany "Georgia" to właściwie jeden wielki gag, w którym niby chodziło o pierwsze wolne wybory w rzeczonym kraju (swoją drogą, ciekawe co o tym sądzą Gruzini?), a w gruncie rzeczy mieliśmy kolejny pokaz niekompetencji i zwyczajnej głupoty w wykonaniu naszych bohaterów. I to nie tylko tych dobrze znanych, bo pojawiła się tu również choćby absolutnie cudowna Minna Häkkinen (Sally Phillips) czy ukryty pod koszmarnymi bliznami Stephen Fry.
Warunki do kolejnej kompromitacji Seliny były zatem idealne, więc ostatecznie tytuł "matki chrzestnej Kaukaskiej Wiosny" trzeba uznać za jej wyjątkowy (i oczywiście przypadkowy) sukces. Wprawdzie 20 milionów rozpłynęło się w powietrzu, ale za to możemy mówić o doktrynie Meyer! To chyba nieźle, biorąc pod uwagę, jakim koszmarem jest ta cała demokracja, czyż nie? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "American Crime" szuka sprawiedliwości w finale
Przyznaję, że w trakcie 3. sezonu "American Crime" nabrałam trochę wątpliwości i że serial Johna Ridleya zaczął przegrywać w moim rankingu z produkcjami kablówek. Sezon, który rozpoczął się świetnie, gdzieś w trakcie zaczął w moim odczuciu się rozmywać. Powód jest prosty: w osiem odcinków upchnięto tyle różnych wątków, ile tylko się dało, a związków między nimi momentami po prostu brakowało. Jak gdyby Ridley był przekonany, że kolejnych sezonów już nie będzie, i postanowił nam powiedzieć wszystko naraz. I tak, było wiele świetnych momentów, ale cały czas brakowało mi głębszej relacji z bohaterami – takiej, jaką były w stanie wytworzyć oba poprzednie sezony.
Ale nawet pomimo lekkiego rozczarowania dostrzegam to, co w najnowszej odsłonie "American Crime" było wielkie. To, jak udało się pokazać i warunki, w jakich żyją imigranci przyjeżdżający do amerykańskiego raju, i problemy dzieciaków z marginesu, i ogólne rozbicie ludzkich relacji, które wydaje się być immanentną cechą naszych czasów. Nie zdziwiło mnie to, że Clair okazała się być katem i że sama nie wie, czemu to zrobiła. Kibicowałam cały czas Kimarze i koniec końców jestem w stanie przełknąć to, że nagięła prawo – częściowo z egoistycznych pobudek, ale tylko częściowo. Dotarło do mnie to, jak skomplikowane jest życie takich osób jak Laurie Ann, Jeanette i całej tej rodziny próbującej utrzymać się z farmy.
Uważam, że aktorsko to był sezon wybitny – Regina King, Felicity Huffman i Lili Taylor znów były wielkie, a w finale wyróżniła się także Janel Moloney (serialowa Raelyn), która nie musi wiele mówić, żebyśmy widzieli, jakie jej postacie przeżywają emocje. Kiedyś nam to pokazała w "Pozostawionych", teraz mieliśmy powtórkę z rozrywki w "American Crime". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Błyskawiczny wzlot i upadek Dinesha w "Dolinie Krzemowej"
Wiedzieliśmy już po premierowym odcinku, że w 4. sezonie "Doliny Krzemowej" nastąpią pewne zgrzyty między bohaterami – w "Terms of Service" mieliśmy ich błyskawiczne apogeum, gdy kariera Dinesha jako CEO PiperChat skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Trzeba jednak przyznać, że choć krótka, to z pewnością była efektowna.
Większość z tego trzeba zapisać na konto Kumaila Nanjianiego, który wykorzystał swoje pięć minut w stu procentach, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć, jak wygląda ego jego bohatera puszczone samopas. Widok to absolutnie wart zapamiętania, nawet jeśli ostatecznie nie ujrzeliśmy Dinesha z większą ilością żelu (lakieru? pasty?) na głowie. Czy ktoś z Was łudził się choć przez chwilę, że to się dobrze skończy?
Wątpię, w końcu spektakularne wpadki są dla chłopaków z "Doliny Krzemowej" równie częste, co szybkie wychodzenie na prostą. Nie mogło być inaczej i tym razem, ale co się nacierpiał biedny Dinesh z toporem w postaci ponad 20 miliardów długu nad głową to jego. Jest w tym jakiś morał? Zapewne tylko taki, by zawsze czytać "warunki użytkowania". Albo przynajmniej mieć pod ręką jakiegoś Jareda, który zrobi to za nas. [Mateusz Piesowicz]