Które seriale warto oglądać? Oceniamy kwietniowe nowości
Redakcja
9 maja 2017, 13:00
"Dear White People" (Fot. Netflix)
Serialowy kwiecień przyniósł kilka głośnych nowości, jak "Opowieść podręcznej", "Amerykańscy bogowie" czy "Dear White People". Jakie seriale jeszcze warto nadrobić? Doradzamy i odradzamy!
Serialowy kwiecień przyniósł kilka głośnych nowości, jak "Opowieść podręcznej", "Amerykańscy bogowie" czy "Dear White People". Jakie seriale jeszcze warto nadrobić? Doradzamy i odradzamy!
"Wymiar 404"
Miało Hulu w tym miesiącu jeden spektakularny sukces, ma też wpadkę. Może nie aż tak spektakularną, ale jednak całkiem sporą, zważywszy na ambicje twórców i nazwiska przewijających się tu wykonawców. Gdyby patrzeć tylko na nie (wymieńmy tylko Leę Michele, Joela McHale'a, Sarę Hyland czy Pattona Oswalta), "Wymiar 404" byłby produkcją, której absolutnie nie można sobie darować. Pozwólcie jednak, że zaoszczędzę Wam trochę czasu – można.
A zapowiadało się naprawdę nieźle, bo budząca oczywiste skojarzenia z legendarną "Strefą mroku" antologia science fiction, na początku której głos samego Marka Hamilla zaprasza nas do odwiedzenia najgłębszych zakamarków cyberprzestrzeni, to zdecydowanie coś, na co czekałem ze sporym entuzjazmem. Wyglądało to na bardziej odjechaną wersję "Black Mirror" i rzeczywiście, w pewnym sensie nią jest, bo dzieją się tu rzeczy, na jakie serial Charliego Brookera z pewnością by sobie nie pozwolił. Nie oznacza to jednak nic dobrego.
Problemów z "Wymiarem 404" jest od groma, poczynając od wylewającego się z ekranu kiczu, poprzez kompletną błahość opowiadanych historii, a co za tym idzie brak jakiegokolwiek emocjonalnego punktu zaczepienia, a kończąc na nieustannym rozczarowaniu, jakie towarzyszy widzom, gdy kolejne niezłe pomysły kończą w ślepych zaułkach.
Najbardziej rzuca się jednak w oczy fakt, że całość to w gruncie rzeczy ciężkostrawna papka, której twórcy tak zafiksowali się na mieszaniu gatunków, że dawno przekroczyli granice groteski i odpłynęli w sobie tylko znane rejony, pozostawiając zdezorientowanych widzów samych sobie. Czy był w tym jakikolwiek cel, poza przypuszczalnie dobrą zabawą na planie? To zapewne jedna z zagadek ukrytych w zakamarkach cyberprzestrzeni. [Mateusz Piesowicz]
"Brockmire"
Jedna z najlepszych nowych komedii tej wiosny. "Brockmire" telewizji IFC ma całkiem długą i bogatą historię, bo wywodzi się z internetowego projektu Hanka Azarii i Funny or Die. Azaria wymyślił postać komentatora sportowego Jima Brockmire wiele lat temu, a w międzyczasie musiał jeszcze walczyć w sądzie o to, by nikt inny na nim nie zarabiał. Teraz wreszcie ten bohater doczekał się "prawdziwego" serialu i zbiera pozytywne recenzje, na które zasłużył.
W skrócie "Brockmire" to historia komentatora bejsbolowego, który dziesięć lat temu był prawdziwym bożyszczem tłumów, "głosem Kansas City". Pewnego razu przypadkiem odkrył, że żona go zdradza, i od tej chwili jego życie zamieniło się w równię pochyłą. Facet przeżył porządne załamanie nerwowe na oczach całej Ameryki, uciekł z kraju na dziesięć lat i teraz wraca, by zacząć od zera w malutkiej mieścinie w Pensylwanii, przygarnięty przez Jules (Amanda Peet), świeżo upieczoną właścicielkę lokalnej drużyny.
Bardzo szybko okazuje się, że ten duet rozumie się świetnie – obojgu wiele rzeczy w życiu nie wyszło, oboje mają skłonności do spożywania alkoholu w hurtowych ilościach i oboje dramatycznie szukają jakiegoś sensu w życiu. "Brockmire" to zdecydowanie coś więcej niż komedia o sporcie – to uniwersalna historia, która mogłaby działać tak naprawdę w jakimkolwiek środowisku. Ale bejsbolowa otoczka niewątpliwie z miejsca dodaje jej świeżości, a poza tym Hank Azaria jest prawdziwym mistrzem, kiedy mówi głosem Jima Brockmire. Warto oglądać, nawet jeśli wszelkie sporty są Wam obce. [Marta Wawrzyn]
"Syn"
Rozgrywająca się na przełomie kilku dziesięcioleci epicka saga teksańskiej rodziny McCulloughów, którzy stanęli w obliczu wyzwań stawianych im przez zmieniający się świat, wydawała się wprost stworzona do telewizji. Oparta na bestsellerowej powieści Philippa Meyera, łącząca w sobie cechy klasycznego westernu i nowoczesnego dramatu, a także mająca zaskakująco aktualny wydźwięk, niejednoznaczna opowieść o ludzkiej zawiści i chciwości powinna złożyć się na serial, o którym długo nie dałoby się zapomnieć. Powinna, ale coś po drodze nie do końca zagrało i nawet obecność Pierce'a Brosnana w głównej roli na niewiele się zdała.
Nie jest też jednak do końca tak, że "Syn" to absolutna porażka. To poprawnie zrobiony serial, w którym da się odczuć klimat klasycznych westernów, ale pozbawiony ikry, dzięki której od wielu starych filmów nadal nie można oderwać wzroku. Od "Syna" jak najbardziej można, co gorsza, czasem dzieje się to automatycznie, bo nie ukrywam, że długimi chwilami podczas seansu toczyłem wyczerpujący bój z opadającymi powiekami. A w przypadku historii, która miała porażać swoim rozmachem, to jednak spora wpadka.
Choć więc trzeba przy kontakcie z produkcją AMC mieć trochę samozaparcia, nie chcę szczególnie się nad nią znęcać. Bo historia Eli'a McCullougha (dorosłego gra Brosnan, w drugiej linii czasowej serial cofa się wiele lat wstecz, a w jego młodszą wersję wciela się Jacob Lofland) to w sumie ciekawa opowieść, która jednak w żaden sposób nie potrafi wykorzystać drzemiącego w sobie potencjału. Brnie się tu w schematyczne wątki i kolejne fabularne klisze, próbując wmówić widzom, że klasyczny western to jest właśnie to, czego potrzebuje współczesna telewizja. Niestety panowie, dzisiaj potrzeba znacznie większej kreatywności. [Mateusz Piesowicz]
"Guerrilla"
Wspólna produkcja telewizji Sky i Showtime, której twórcą jest John Ridley, scenarzysta "12 Years a Slave" i "American Crime". Jego charakterystyczny styl widać dosłownie w każdej scenie, a i tematyka to coś zdecydowanie mu bliskiego. "Guerrilla" opowiada o tym, co się działo w Wielkiej Brytanii u progu lat 70., tuż po tym jak powstała restrykcyjna ustawa imigracyjna, której skutkiem miało być wyrzucenie z Wysp części przybyszy z dawnych brytyjskich kolonii. Czyli osób, które w jakiś sposób pomogły zbudować potęgę brytyjskiego imperium. Zaczęły się protesty, a policja powołała przeciwko czarnoskórym aktywistom specjalną komórkę zwaną Black Power Desk, która działała w bardzo brutalny sposób.
W "Guerrilli" Ridley przedstawia uczestników tego konfliktu – z jednej strony jest więc para młodych, narwanych bojowników, Marcus (Babou Ceesay) i Jas (Freida Pinto), oraz dużo bardziej umiarkowany Kent (Idris Elba), a z drugiej policjanci z nadinspektorem Nicholas Pence'em (Rory Kinnear) na czele. Z każdym kolejnym odcinkiem wydarzenia coraz bardziej przyspieszają, a obie strony okopują się na swoich pozycjach. Bardzo szybko staje się jasne, że Marcus i Jas za chwilę nie będą mieli już żadnego wyboru – "Guerrilla" pokazuje, jak w dramatycznych okolicznościach zupełnie zwykli ludzie, chodzący na pokojowe protesty, potrafią zamienić się w terrorystów.
Narracja prowadzona jest w klasyczny sposób, nie ma eksperymentów z formą, ale niewątpliwie widać dbałość o detale i odtworzenie klimatu Londynu z początku lat 70. Widać też, że to serial raczej brytyjski niż amerykański, choć sam Ridley jest twórcą pochodzącym z USA. Nikt tutaj nie zastanawia się, czy widzowie aby na pewno wszystko zrozumieją i będą się z tym dobrze czuć – "Guerrilla" jest mroczna, przytłaczająca i mocno osadzona w realiach epoki. A przy tym niestety też aktualna – rasizm jak był, tak jest, nawet jeśli już rzadziej przyjmuje formy instytucjonalno-prawne. [Marta Wawrzyn]
"Biała księżniczka"
Kolejna adaptacja historycznej powieści Philippy Gregory to na pozór kontynuacja opowieści rozpoczętej w serialu "Biała królowa" w 2013 roku, ale w gruncie rzeczy całkiem nowa historia. Skupiamy się tu bowiem na losach Elżbiety York (Jodie Comer z "Thirteen"), a więc córki Elżbiety Woodville (choć to główna bohaterka poprzedniego serialu, tutaj gra ją inna aktorka – Essie Davis). To właśnie młodsza z kobiet i jej małżeństwo z Henrykiem VII (Jacob Collins-Levy) ma zjednoczyć zwaśnione rody Yorków i Lancasterów, wprowadzając tym samym zmęczony wieloletnią Wojną Dwóch Róż kraj na drogę dawno tam niewidzianego pokoju.
Łatwo jednak o to nie będzie, bo ani przeznaczona sobie para nie pała do siebie szczególną sympatią, ani ciągle napięty klimat polityczny XV-wiecznej Anglii nie sprzyja budowaniu niczego trwałego. Jakoś jednak trzeba sobie poradzić z tymi przeszkodami, a co nadaje się do tego lepiej, niż zakulisowe intrygi, spiski i zawiązywane za zamkniętymi drzwiami sojusze? Od takich się w "Białej księżniczce" aż roi, bo mniej i bardziej sekretne zależności łączą tu praktycznie wszystkich.
Może to sprawiać, że przynajmniej na początku dość trudno będzie się połapać kto z kim, przeciw komu i dlaczego, ale trzeba przyznać, że twórcy starają się nam maksymalnie uprościć sprawę, traktując fakty historyczne dość swobodnie i skupiając się na tym, by scenariusz był jak najbardziej czytelny. Wychodzi im to różnie, ale gdy już uporacie się z ogarnięciem pozycji i znaczenia najważniejszych postaci, to powinniście się naprawdę nieźle bawić.
"Biała księżniczka" całkiem zręcznie manewruje pomiędzy historycznym dramatem w tonacji "na serio" a fikcyjną historią miłosną, dodając do tego mnóstwo smakowitych wątków na drugim planie (pojawia się tam chociażby świetna Michelle Fairley jako Małgorzata Beaufort), trochę autentyzmu i sporo średniowiecznej polityki. Wszystko to przyozdobione jest pierwszorzędną realizacją, bo serial wygląda wprost obłędnie. Nie jest to z pewnością hit, na który rzucą się miliony, ale zainteresowani tematem jak najbardziej mogą mu się bliżej przyjrzeć. [Mateusz Piesowicz]
"Famous in Love"
Wystarczy znać właściwie tylko dwa fakty na temat "Famous in Love", by mieć pełen obraz tego, jaki to serial. Pierwszy – to produkcja stacji Freeform. Drugi – odpowiada za nią Marlene King, twórczyni "Pretty Little Liars". Jeśli kogoś z Was te informacje zachęcają do obejrzenia, to może śmiało zasiadać przed ekranem, nie powinien być rozczarowany tym, co zobaczy. Cała reszta jednak lepiej niech się trzyma z dala.
Jasne, że trudno było się po "Famous in Love" spodziewać cudów – to wszak młodzieżowa produkcja z gatunku tych, które ambicje chowają głęboko do kieszeni. Mimo wszystko jakieś oczekiwania miałem, ot, choćby na bezmyślną rozrywkę, przy której czas minie szybko i bezboleśnie. Ani jeden, ani drugi warunek nie został spełniony. Każda minuta w towarzystwie serialu dłużyła się niemiłosiernie, a ja miałem wrażenie, że podczas tej męczarni słyszę rozpaczliwe krzyki moich własnych, umierających szarych komórek.
Te wyrażały bowiem gwałtowny sprzeciw wobec oglądania serialu, w którym koszmarnie wygląda wszystko – od scenariusza począwszy, na aktorstwie (zdecydowanie za duże słowo) skończywszy. Historia, oparta na książce Rebeki Serle, jest prosta jak konstrukcja cepa: oto główna bohaterka, Paige Townsen (w tej roli Bella Thorne, gwiazdka rodem z Disney Channel), otrzymuje ni stąd, ni zowąd główną rolę w hollywoodzkim blockbusterze. Od tej chwili życie prostej studentki zostaje oczywiście odwrócone do góry nogami, a ona sama przekonuje się na własnej skórze, jak brutalny jest świat celebrytów.
My za to możemy obserwować modelowy przykład serialu zrobionego bez choćby krztyny polotu. Bohaterów tu sporo, wszyscy kłamią, romansują ze sobą nawzajem i oczywiście mają całe mnóstwo sekretów, ale życia w tym za grosz. Wtórność wypełza z każdego kąta, a serial nie broni się nawet zwykłymi emocjami, bo nie sposób się tu z kimkolwiek identyfikować. Plastikowe postaci żyją więc sobie w plastikowym świecie, a ja nagle zaczynam doceniać inne tego typu produkcje, jak choćby "The Arrangment" z zeszłego miesiąca. Jak widać, nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej. [Mateusz Piesowicz]
"Girlboss"
Netfliksowy komediodramat, który wyszedł przyzwoicie, ale mógłby być jeszcze lepszy, gdyby twórcy nie starali się tak bardzo nam powiedzieć, co mamy myśleć. Główną bohaterką jest tutaj Sophia Marlowe – postać oparta na Sophii Amoruso, młodziutkiej założycielce imperium modowego Nasty Gal. To dość kontrowersyjna osóbka i mistrzyni internetowego biznesu w jednym. Jej firma parę lat temu splajtowała, a o niej samej krążą różne historie, np. że notorycznie pozbywała się pracownic w ciąży.
Serial, którego Amoruso jest producentką, pokazuje historię początków Nasty Gal z punktu widzenia samej twórczyni marki. Innymi słowy – "Girlboss" to taka opowieść, w której istnieje tylko jedna osoba i tą osobą jest sama Sophia, mówiąca nam o sobie tylko to, co chciałaby, abyśmy usłyszeli. Dziewczyna z niej ostra, charakterna, niegrzeczna, a do tego szalenie inteligentna i z różnych względów dość skomplikowana. Taka, w której wszystko krzyczy, że mamy ją pokochać, a jednak nie do końca tak to działa. "Girlboss" ogólnie brakuje subtelności i dystansu do siebie, a najbardziej to widać właśnie w sposobie portretowania głównej bohaterki.
Serial ma więc swoje wady – począwszy od łopatologii, z jaką tłumaczy się widzowi, że ta Sophia to po prostu najfajniejsza laska na świecie i już, a skończywszy na narracyjnym chaosie, w którym nie brakuje pomysłów zwyczajnie nietrafionych. Ale nawet przy pełnej świadomości tego, co w serialu nie wyszło, ogląda się go zaskakująco dobrze, przede wszystkim dzięki bardzo naturalnej Britt Robertson, wcielającej się w Sophię. To jej energia niesie serial i to dzięki niej da się choć trochę polubić główną bohaterkę, a kolejne odcinki mijają w okamgnieniu.
"Girlboss" nie jest produkcją wielką ani nawet szczególnie dobrą – ale jeśli szukacie czegoś niezobowiązującego na jeden weekend, to może być strzał w dziesiątkę. [Marta Wawrzyn]
"Geniusz"
Antologia o największych umysłach w historii ludzkości od National Geographic? Na dobry początek Albert Einstein grany przez samego Geoffreya Rusha? Sami przyznacie, że zapowiadało się to więcej niż dobrze i choć nie jest może "Geniusz" serialem, nomen omen, genialnym, wygląda dość obiecująco i z pewnością można go polecić nie tylko widzom zafascynowanym postacią wybitnego fizyka.
Bo serial, wśród producentów którego znaleźli się m.in. Brian Grazer i Ron Howard (wyreżyserował 1. odcinek), postawił sobie za punkt honoru przedstawić Alberta Einsteina jako człowieka z krwi i kości, a nie tylko mózg stojący za teorią względności. I trzeba przyznać, że mu się to udaje, choć nie stosuje w tym celu szczególnie wyrafinowanych rozwiązań. Wręcz przeciwnie, gdyby "Geniusz" był filmem, z pewnością pisałoby się o nim jako o klasycznej ekranowej biografii, nie pomijając wszystkich wad tego dość skostniałego gatunku.
Tutaj jednak nie odczuwa się ich szczególnie mocno, w czym zasługa przede wszystkim samego Einsteina i tego, jak barwną był postacią. Twórcy zgrabnie to wykorzystują, mieszając różne okresy z jego życia, raz przenosząc nas do rodzącej się III Rzeszy (tutaj bohatera gra wspomniany już, ukryty za charakterystycznymi wąsiskami Rush), innym razem cofając się do lat młodości naukowca (wtedy wciela się w niego Johnny Flynn – trudny do rozpoznania, jeśli kojarzycie go tylko jako sympatycznego blondynka z "Lovesick"). W obydwu przypadkach towarzyszy nam rzecz jasna fizyka i naukowe teorie, które starano się tu jak najbardziej uatrakcyjnić wizualnie, ale także osobiste dylematy Einsteina.
Jest więc klasycznie, ale na tyle sympatycznie i interesująco, że nawet okresy pewnych dłużyzn mijają dość szybko. Jeśli zatem zawsze chcieliście bliżej poznać jednego z najwybitniejszych fizyków wszech czasów, ale słowo na "f" skutecznie Was odstraszało, to serial National Geographic wydaje się idealnym rozwiązaniem. [Mateusz Piesowicz]
"Great News"
Nowa komedia NBC, która, gdyby tylko dostała szansę, mogłaby zostać naszym drugim "30 Rock". Twórczynią "Great News" jest Tracey Wigfield, zdobywczyni nagrody Emmy za scenariusz do "30 Rock", a w ekipie producentów mamy Tinę Fey i Roberta Carlocka. Całą resztę też jakby skądś znamy – serial zabiera nas za kulisy programu telewizyjnego, przedstawia zabieganą producentkę, której nikt nie docenia, i resztę ekipy. Charakterystyczna bieganina, szybkie rzucanie żartami, muzyka, która dodatkowo podkręca tempo – to wszystko było w "30 Rock" i jest to obecne także tutaj.
Ale nawet jeśli format skądś znamy, nic nie szkodzi. "Great News" ma bowiem do zaoferowania własną treść, własną historię i własne bohaterki, które nie są niczyją kopią. Głównym źródłem komizmu, jak i wszelkich emocji w serialu, jest taka oto nietypowa sytuacja: w ramach samorozwoju matka postanawia zostać stażystką w telewizji, gdzie pracuje jej córka. Pomysł trochę śmieszny, a trochę straszny, zwłaszcza dla córki, która niekoniecznie chce przychodzić do pracy z mamą.
Briga Heelan jako Katie, czyli córka, i Andrea Martin w roli jej matki, Carol, są świetne. Serial ma fantastyczną energię, oferuje zaskakująco dużo prawdziwych emocji – ta relacja jest naprawdę skomplikowana, jako że obie panie potrzebują siebie nawzajem, choć niekoniecznie chcą to przyznać – i sporo żartów, które trafiają w punkt. Sama chemia pomiędzy głównymi bohaterkami prawdopodobnie mogłaby nieść serial przez kilka sezonów. A w ekipie znajdują się jeszcze John Michael Higgins, Nicole Richie i Adam Campbell, których postacie – telewizyjnych prezenterów i producentów – także mogłyby się fajnie rozwinąć.
"Great News" prawdopodobnie jednak nie dostanie szansy, żeby zaistnieć. NBC cały sezon postanowiło wyemitować w ciągu kilku tygodni, poczynając od końca kwietnia. To byłoby w stanie zabić każdy serial – a co dopiero inteligentną, z definicji niszową komedię, która potrzebuje na tym etapie wsparcia. [Marta Wawrzyn]
"Opowieść podręcznej"
Nowa produkcja Hulu, którą już po pierwszych trzech odcinkach ochrzczono jednym z najmocniejszych, najważniejszych i po prostu najlepszych seriali roku. Nic dziwnego, bo kultowa powieść Margaret Atwood z 1985 roku, opowiadająca o przerażającym świecie przyszłości, w którym kobiety istnieją tylko po to, by służyć mężczyznom i rodzić im dzieci, rzeczywiście doczekała się adaptacji, na jaką zasługiwała. I na jaką zasługujemy my w tych niespokojnych czasach.
Tego, że "Opowieść podręcznej" to przerażające ostrzeżenie, feministyczny manifest i odpowiedź na konserwatywną kontrrewolucję, nie ukrywają twórcy i aktorzy, z Bruce'em Millerem i Elisabeth Moss na czele. Serial nie tylko nie unika porównań do współczesności, ale wręcz na nie stawia, pokazując, jak niewiele wystarczy, aby świat taki jak nasz zamienił się w horror.
Główną bohaterką "Opowieści podręcznej" jest Offred (Elisabeth Moss), zwyczajna kobieta, która jeszcze przed chwilą miała męża, córkę i pracę w biurze. Teraz mieszka na piętrze domu mężczyzny o imieniu Fred, który jest jej panem, raz w miesiącu daje mu się gwałcić w imię Boże i nie do końca już pamięta, jak to jest być człowiekiem. Takich kobiet – macic na dwóch nogach i wszelkiego rodzaju służących – jest mnóstwo. Ofglen (Alexis Bledel) kiedyś miała żonę i była profesorką biologii, a teraz musi walczyć o przetrwanie. Moira (Samira Wiley) to najlepsza przyjaciółka Offred jeszcze z czasów studiów, która pewnego dnia mówi, że nie może dłużej tak żyć. I to nie dziwi, bo kobieta w tym systemie w najlepszym razie może być żoną komendanta albo złą ciotką dręczącą inne kobiety. Szczęście w tym świecie nie istnieje.
"Opowieść podręcznej" to koszmar, który dosłownie paraliżuje widza, bo pokazany jest z perspektywy osób zupełnie zwyczajnych, takich jak my. Ich codzienne przeżycia, ich myśli i emocje rozkładane są w każdym odcinku na czynniki pierwsze, a pomysłowość twórców nie ma żadnych granic. Kiedy już myślisz, że nic gorszego nikomu się tutaj nie przytrafi, oczywiście dzieje się coś gorszego. A ty siedzisz na krawędzi fotela, zaciskając pięści z bezsilności.
Wyśmienity scenariusz, doskonałe aktorstwo, specyficzna kolorystyka i ogromna wrażliwość twórców, którzy potrafili wlać w to wszystko tyle autentyczności, czynią "Opowieść podręcznej" serialem absolutnie niezwykłym. Nawet w czasach kiedy niezwykłych seriali jest naprawdę dużo. [Marta Wawrzyn]
"Dear White People"
Świetna komedia Netfliksa – oparta na filmie pod tym samym tytułem – o studentach jednej z prestiżowych uczelni w USA, którzy, tak się składa, są czarnoskórzy i o coś w życiu walczą. Co bywa wkurzające – zarówno dla ich kolegów, jak i dla niektórych widzów, niebędących w stanie pogodzić się z tym, jak serial zatytułowano. A tytuł naprawdę ma tutaj drugorzędne znaczenie – "Dear White People" to z jednej strony celna, ostra i inteligentna satyra społeczna, a z drugiej, całkiem trafna opowieść o o dwudziestolatkach, poszukujących na różne sposoby swojej tożsamości, podchodzących z dość dużą egzaltacją do idei, które uważają za ważne, a poza tym imprezujących, zakochujących się i nawiązujących przyjaźnie, niekoniecznie na całe życie.
Bohaterami są czarnoskóre dzieciaki z kampusu, dobrane tak, żeby każdy z nas mógł w kimś z nich zobaczyć siebie. Przewodzi im niejaka Samantha White (Logan Browning), dziewczyna, która prowadzi prowokujący program radiowy, zatytułowany dokładnie tak jak serial. Program, który poucza, prowokuje, jątrzy i wbija szpile – znów, dokładnie tak jak serial. Staje się też w końcu przyczyną zamieszania na kampusie, które może skończyć się poważniejszymi zamieszkami rasowymi – dowiemy się tego, jeśli będzie 2. sezon.
Na razie ważne jest to, że Netfliksowi udało się zrobić kolejną świeżą, inteligentną komedię, która ma coś do powiedzenia o współczesnym świecie. I która, co ważne, ma dystans do siebie i swoich bohaterów – "Dear White People" bardzo dobrze wie, jak wiele pozerstwa, zamiłowania do patosu i młodzieńczej buńczuczności jest w jego bohaterach. Szkoda, że tak wielu widzów nic z tego serialu nie zrozumiało, ale na szczęście w Netfliksie rozumieją trochę więcej. [Marta Wawrzyn]
"American Gods"
Serial, który na długo przed premierą zdążył wyrobić sobie miano jednej z głośniejszych nowości tego sezonu i który z pewnością jeszcze przynajmniej przez jakiś czas go nie straci. Jak długo, to pozostaje na razie tajemnicą, podobnie jak i wiele innych rzeczy związanych z "American Gods", bo w gruncie rzeczy trudno póki co stwierdzić, z czym tak właściwie mamy tu do czynienia. Pewne jest tyle, że wizja świata wykreowanego przez Neila Gaimana, w którym dawni bogowie pochodzący z różnych kręgów kulturowych osiedlili się współcześnie wraz z potomkami swoich dawnych wyznawców w Ameryce, to jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie mogliśmy ostatnio oglądać na małym ekranie.
Nie ma w tym jednak nic zaskakującego, ponieważ za serial odpowiada Bryan Fuller, czyli twórca, którego niezwykła wyobraźnia dała nam już takie produkcje jak "Pushing Daisies" czy "Hannibal". Tutaj natomiast pozwolono jej hasać do woli, bo stacja Starz nie zna wielu ograniczeń, jeśli chodzi o to, co można pokazać na ekranie. Fuller robi więc swoje, serwując nam prawdziwą orgię kolorów, nieokreślonych szaleństw i komiksowej brutalności, której bardzo łatwo dać się porwać, kompletnie przy tym zapominając o fakcie, że kiedyś może się przydać co nieco treści.
Tej oczywiście trochę już było, poznaliśmy choćby głównego bohatera, właśnie wypuszczonego z więzienia mężczyznę o imieniu Cień (Ricky Whittle), a także jego bardzo specyficznego towarzysza – Pana Wednesdaya (kapitalny Ian McShane) i jeszcze kilka, nie mniej intrygujących postaci. Podobnie intrygujący jest na ten moment sam serial, który zaprasza nas w pozbawioną wszelkich granic podróż. Czasem metaforyczną, innym razem całkiem dosłowną, ale zawsze przedstawioną ze stylem, jakiego nie ma nikt inny w telewizji. Nic tylko przekonać się, dokąd twórcy planują nas zabrać. [Mateusz Piesowicz]