Nasze podsumowanie tygodnia – znowu same hity!
Redakcja
14 maja 2017, 21:03
"Pozostawieni" (Fot. HBO)
Ależ to był świetny tydzień! Na Netfliksie zadebiutowała "Ania" i fenomenalny 2. sezon "Master of None", a na Amazonie – "I Love Dick" z wielką rolą Kathryn Hahn. Znakomicie wypadli także "Pozostawieni", "Better Call Saul" czy "The Americans".
Ależ to był świetny tydzień! Na Netfliksie zadebiutowała "Ania" i fenomenalny 2. sezon "Master of None", a na Amazonie – "I Love Dick" z wielką rolą Kathryn Hahn. Znakomicie wypadli także "Pozostawieni", "Better Call Saul" czy "The Americans".
HIT TYGODNIA: Cudowny, wielobarwny 2. sezon "Master of None"
Mateusz napisał, że 2. sezon "Master of None" jest jak serialowe pudełko czekoladek, ja próbowałam znaleźć inne, równie dobre określenie, ale zawiodłam. Bo to po prostu jest czysta prawda. Każdy z dziesięciu nowych odcinków, które pojawiły się na Netfliksie, jest inny i każdy jest absolutnie wspaniały. Począwszy od wdzięcznej wariacji na temat "Złodziei rowerów", a skończywszy na rewelacyjnym, sprytnie skonstruowanym "New York, I Love You", pełnym emocji "Thanksgiving" i trwającym ponad godzinę "Amarsi un po'" – kocham ten sezon.
"Master of None" z jednej strony zachowuje to wszystko, za co go polubiliśmy jesienią 2015, czyli w lekki, ale i niegłupi sposób opowiada o 30-latkach z wielkiego miasta, nieposiadających wielkiego planu na życie. Z drugiej strony, Aziz Ansari składa tym razem liczne hołdy najróżniejszym dziełom popkultury – włoskim i amerykańskim, starszym i nowszym, filmowym, muzycznym i nie tylko – a także jeszcze lepiej i dojrzalej opowiada o sprawach istotnych, jak religia, rodzina czy poszukiwanie tożsamości seksualnej i akceptacji. Jest też miłość, przyjaźń, kariera i oczywiście to, co najważniejsze na świecie, czyli poszukiwanie najlepszego taco w mieście.
W 2. sezonie więcej jest odcinków, które z różnych względów wydają się bardziej skomplikowane niż cały 1. sezon razem wzięty, a jednak serial zachował tę samą lekkość i bezpretensjonalność. Nie raz, nie dwa dziwiło mnie, jak dobrze Aziz Ansari wpasował się we włoski krajobraz, jak perfekcyjnie dobrał włoskich aktorów (ach, Alessandra Mastronardi!) i jak sprawnie przeniósł część swoich włoskich doświadczeń do Nowego Jorku. A przy tym i Dev, i "Master of None" pozostali sobą – nieważne, czy jesteśmy w Modenie, czy w Ameryce, to wciąż serial o 30-latku, który dopiero szuka pomysłu na siebie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Pozostawieni" dobitnie udowadniają, że nie są historią miłosną
Ze wszystkich w miarę trwałych relacji w "Pozostawionych" związek Kevina i Nory wydawał się tym, który przetrwa nawet najgorszą burzę. Biorąc pod uwagę wszystko, co tych dwoje przeszło, zarówno indywidualnie, jak i jako para, mogło się zdawać, że nie rozdzieli ich absolutnie nic. Fundament ich związku był przecież znacznie trwalszy niż w innych przypadkach – tutaj nie chodziło tylko o uczucie, ale o wzajemne wspieranie się, nieosądzanie i zwykłe trwanie przy sobie, choćby nie wiem co.
Tak przynajmniej mogliśmy sądzić, dopóki odcinek "G'Day Melbourne" nie obdarł naszych wyobrażeń z fantazji. "Pozostawieni" nigdy nie byli (i myślę, że można bezpiecznie założyć, że nie będą), tradycyjną historią, w której uczucie zwycięża wszelkie przeciwności. Nie da się ukryć, że Kevin i Nora stanowili dla siebie oparcie, ale wystarczyły odpowiednie okoliczności, by cała fasada ich związku posypała się jak domek z kart. Wylot do Australii, gdzie ona pod pozorem pracy zgłębiała kolejną rozbudzającą nadzieję teorię (swoją drogą, wiecie, że na zadane jej pytanie istnieje właściwa odpowiedź?), a on dosłownie gonił za duchami, była właśnie takim przełomowym momentem.
Czy porcja gorzkich słów, jakie obydwoje wykrzyczeli sobie w twarz, oznacza ich definitywny koniec, czy może raczej przejściowe trudności, z jakimi radzili sobie już wcześniej? Trudno powiedzieć, podobnie jak nie sposób przewidzieć, dokąd zmierza cała ta historia. Pewne jest jednak, że zarówno widzowie, jak i dwójka bohaterów zostali pozbawieni złudzeń. Tak, ich związek funkcjonował całkiem nieźle jako substytut szczęśliwej rodziny, ale na dłuższą metę taka iluzja nie mogła się utrzymać. Nie w świecie, w którym normalność odeszła do lamusa blisko 7 lat wcześniej. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy w tym samym świecie nie ma już miejsca na zwykłą nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: McGill vs McGill w "Better Call Saul"
Przyznam szczerze, że odcinek "Chicanery" z początku nie podobał mi się aż tak bardzo jak poprzednie, w których na pierwszy plan wysunęli się Gus i Mike, a dodatkowo jeszcze pojawił się Hector Salamanca. Wydawało mi się, że aż takich fajerwerków tu nie uświadczymy – i jak pięknie się pomyliłam! Vince Gilligan i spółka i tym razem wiedzieli, co robią – misternie budowana sieć zamknęła się ostatnich minutach, Chuck McGill został złapany jak tłusty szczupak, a dodatkowo jeszcze pojawił się nasz dobry znajomy Huell Babineaux, który odegrał znaczącą rolę w całej historii.
Michael McKean był po prostu genialny w roli Chucka, kiedy ten zdał sobie sprawę z tego, jak łatwo dał się wrobić. Z chłodnego, świetnie przygotowanego prawnika ten bohater w jednej chwili przerodził się w aroganckiego krzykacza, udowadniając wszystkim obecnym w sali, że to Jimmy ma tutaj rację – brat rzeczywiście go nienawidzi. W ciągu kilku minut zobaczyliśmy go w całej jego złożoności, a on nawet nie zauważył, że oto pokazuje swoją najokropniejszą twarz.
Jestem pełna podziwu Michaela McKeana i Boba Odenkirka, a także dla twórców – przede wszystkim scenarzysty Gordona Smitha – za to, że tak pieczołowicie przygotowali i wyegzekwowali sądowe starcie braci McGill. "Better Call Saul" zostawiło z opadniętymi szczękami nie tylko wszystkich tych bohaterów, którzy byli świadkami bratobójczej walki, ale także widzów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Piotruś, Wilk i Billy Bob Thornton – tak, to ciągle 3. sezon "Fargo"
Po krótkim wypadzie do Los Angeles "Fargo" powróciło do mroźnej Minnesoty, by kontynuować swoją napędzaną przypadkiem i nieporozumieniami historię. Zamiast jednak gładko przejść do ciągu dalszego, Noah Hawley przywitał nas w sposób, w jaki tylko on potrafi. Serialowi bohaterowie przyrównani do postaci z "Piotrusia i Wilka", bajki symfonicznej Siergieja Prokofjewa i symbolizowani przez odpowiednie instrumenty? To wszystko zilustrowane narracją w wykonaniu samego Billy'ego Boba Thorntona? Pewnie, czemu nie.
Można się tylko zastanawiać, czy losy Emmita, Raya, Nikki, Glorii i reszty towarzystwa będą teraz biegły równolegle z tym, co spotkało Ptaszka, Kaczuszkę, Kota i Piotrusia, czy może raczej to tylko Hawley w swoim stylu urozmaica nam serialową wycieczkę? Przekonamy się pewnie za kilka tygodni, ale mam dziwne przeczucie, że jakkolwiek się to skończy, tutejsze rozwiązanie będzie znacznie drastyczniejsze niż w Prokfjejowskim oryginale i to nie tylko dlatego, że nowe wcielenie Wilka wydaje się groźniejsze od pierwowzoru.
Po takim wstępie (do którego zresztą wróciliśmy na koniec, spinając odcinek ładną klamrą), reszta odcinka nie wyglądała już może nadzwyczajnie, ale nie ulega wątpliwości, że intryga się zagęszcza, a jej poszczególne elementy powoli wskakują na właściwe miejsca. Ot, choćby Gloria, która przy nieco męczącym, ale pomocnym towarzystwie niejakiej Winnie Lopez (Olivia Sandoval), policjantki mówiącej zdecydowanie zbyt dużo o swoim prywatnym życiu, zaczyna łączyć fragmenty układanki. Kulminacja coraz bliżej, a ja mam tylko jedno życzenie – niech jej nadejście ponownie ogłosi nam Billy Bob Thornton! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Niesamowity ostatni kwadrans "The Americans"
5. sezon "The Americans" do tej pory rozwijał się powoli i bez większych fajerwerków, by w najnowszym odcinku, "Darkroom", dostarczyć wreszcie czegoś konkretnego. Mam na myśli wyśmienitą scenę prawosławnego ślubu Philipa i Elizabeth – ślubu symbolicznego, a jednak wyraźnie coś zmieniającego w życiu tej dwójki. Jak gdyby dopiero teraz Jenningsowie stali się sobie rzeczywiście bliscy i podjęli świadomą decyzję, że chcą ze sobą być na dobre i na złe. Teraz, czyli w momencie kiedy ich rodzina wydaje się rozpadać, a oni sami z coraz większym trudem znoszą skutki psychiczne swojej pracy. Ślub, nawet jeśli nie jest tak do końca oficjalny – żeby był, trzeba wypełnić dokumenty w Rosji – to symboliczny początek nowego etapu.
Wydawało się, że ta ceremonia i ich przysięga to najlepsze, co "The Americans" może nam pokazać w tym tygodniu – a jednak chwilę później zobaczyliśmy coś jeszcze lepszego. Zapiski pastora na temat Paige, czytane jednocześnie przez nią i jej rodziców, rzeczywiście miały moc. Bo Jenningsowie, owszem, mieli pewne wątpliwości, czy angażować córkę w swoją misję, ale jednak żadne z nich nigdy nie myślało o tym jako o "czymś gorszym od molestowania seksualnego" ani nie uważało siebie za potwora. To, że wszyscy troje czytali te słowa równocześnie, także nie pozostaje bez znaczenia.
"The Americans" raz jeszcze nas zaskoczyło, bo okazało się, że nie trzeba nikogo mordować ani wysyłać do Moskwy, żebyśmy siedzieli na krawędzi fotela. Wystarczyło otworzyć pamiętnik pastora. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Bogowie ekranu – "American Gods" chwali się nieziemską obsadą
Drugi odcinek i drugi hit dla "American Gods", ależ to musi być świetny serial, czyż nie? Paradoks polega na tym, że jedno z drugim niekoniecznie musi iść w parze, a serial Starz jest idealną ilustracją takiego właśnie stanu rzeczy. W tydzień po premierze niewiele się bowiem zmieniło i nadal nie mam przekonania, czy Fullerowska wizja powieści Neila Gaimana podoba mi się bardzo, czy jednak trochę mniej. Fabularne wątpliwości nie przeszkadzają jednak dobrze się przy "American Gods" bawić, zwłaszcza gdy mamy takie towarzystwo.
Orlando Jones, Gillian Anderson, Cloris Leachman, Martha Kelly i Peter Stormare dołączyli do grona postaci, które poznaliśmy już przed tygodniem, uzupełniając tym samym serialowy gwiazdozbiór. Sama obecność to jednak w tym przypadku mało, bo poszczególni wykonawcy umieszczeni w środku Fullerowskiej wizji wypadli świetnie, wyraźnie bawiąc się co najmniej równie dobrze jak my przed ekranami.
Poczynając od Pana Nancy'ego barwnie opowiadającego o tragicznym losie czarnych w Ameryce na niewolniczym statku, poprzez współczesną boginię ukrywającą się za telewizyjnym ekranem w roli Lucille Ball, a skończywszy na słowiańskiej ekipie zamieszkującej małe mieszkanko w Chicago, "American Gods" hojnie obdarzyło nas w tym tygodniu nowymi, zagadkowymi bohaterami. I choć ich przeznaczenie nadal nie jest jasne, to nie da się ukryć, że po prostu fascynują. Poza tym, jak nie zachwycić się widokiem Petera Stomare'a z wielkim, ociekającym krwią młotem? Nie da się, po prostu się nie da. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Emily wsiada za kierownicę w "Opowieści podręcznej"
"Opowieść podręcznej" to przede wszystkim historia Offred/June i popisowa rola Elisabeth Moss. A jednak Alexis Bledel znów była w stanie przyćmić wszystkich, choć pojawiła się na ekranie na jakieś kilka minut łącznie. Grana przez nią Emily – czy też Ofglen, a może raczej Ofsteven, naprawdę ciężko nadążyć – powróciła w odcinku "Faithful", złamana po koszmarnej operacji, jakiej ją poddano. Przejmujący ból w błękitnych oczach Bledel wywołał współczucie nawet u jej nowej pani, ale okazało się, że ta bohaterka wcale się nie poddała.
Scena, w której Emily wskakuje za kierownicę i zaczyna swoją szaloną jazdę, to jeden z tych momentów, które niewątpliwie zapamiętamy na długo. Zwłaszcza że nie wiemy, jakie będą tego skutki i jak ona zostanie ukarana tym razem. Bruce Miller, twórca serialu, powiedział, że to nie była żadna samobójcza misja, Emily nie tyle chciała zakończyć własne życie, ile mordować tych, którzy ją skrzywdzili, wyładować swój gniew i nie dać się złamać. Tak też odebrała to Offred i pozostałe kobiety, które na to patrzyły.
Nie czytałam książki, nie mam pojęcia, czy Emily jeszcze powróci, ale zdecydowanie bym tego chciała. To najlepsza rola w karierze Alexis Bledel, która pokazuje, że potrafi skraść show samej Elisabeth Moss. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Ania, nie Anna", czyli jak ekranizować klasykę
W tym tygodniu w Netfliksie wylądował cały, siedmioodcinkowy sezon nowej wersji klasycznej "Ani z Zielonego Wzgórza", kryjący się pod tytułem "Ania, nie Anna" i jest to produkcja na tyle udana, że z przyjemnością polecamy Wam ją po raz kolejny. Bo najnowsza odsłona historii rudowłosej dziewczynki, która przypadkowo trafia pod opiekę rodzeństwa Maryli i Mateusza Cuthbertów z kanadyjskiej Wyspy Księcia Edwarda udowadnia, że w ponad stuletniej prozie nadal kryją się ogromne pokłady potencjału.
Nie oznacza to jednak, że twórczyni serialu, Moira Walley-Beckett (scenarzystka m.in. "Breaking Bad"), wywróciła prozę Lucy Maud Montgomery do góry nogami. Wręcz przeciwnie, jej "Ania" zachowuje wszystkie najważniejsze elementy oryginału, dopasowując się jednocześnie do potrzeb współczesnego widza i odważnie wkraczając na terytoria, po których boi się stąpać wiele pozornie poważniejszych produkcji.
Naszą przewodniczką po nich jest tu rzecz jasna tytułowa bohaterka (brawurowo zagrana przez niezwykłą Amybeth McNulty), która błyskawicznie kupi Was urokiem osobistym i absolutnie niepowtarzalną postawą. Rezolutna dziewczyna podbija serca z imponującą prędkością i trudno się temu dziwić, bo Ania to postać, której zwyczajnie nie da się nie lubić. Nieważne, że usta się jej nie zamykają i często nadużywa wyszukanych słów – nadrabia szczerością i zdecydowaniem, które czynią z niej bohaterkę idealną na dzisiejsze czasy. Dodajmy do tego zdrową dawkę humoru i sporo momentów do wzruszeń, a otrzymamy adaptację naprawdę godną swego pierwowzoru. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "I Love Dick", czyli Jill Soloway znów to zrobiła
Amazon wyspecjalizował się w produkcjach indie, a "I Love Dick" to kolejny dowód na to, że Jill Soloway nie mogła znaleźć lepszej platformy do prezentowania swojej twórczości. To, czego Netflix ewidentnie trochę się boi (pamiętacie, jak odrzucili "Transparent"?), tutaj wydaje się być po prostu na swoim miejscu.
Co tu dużo mówić, "I Love Dick" jest produkcją specyficzną, bo opowiadającą o intelektualno-seksualnej obsesji w sposób, który z pewnością nie trafi do każdego. Wystarczy powiedzieć, że bohaterami jest małżeństwo z Nowego Jorku – Chris (Kathryn Hahn) i Sylvere (Griffin Dunne) – które przyjeżdża do małego miasteczka w Teksasie, do artystycznej oazy, prowadzonej przez niejakiego Dicka (Kevin Bacon), faceta w kapeluszu poruszającego po mieście na koniu. Mąż chce napisać coś nowego o Holokauście, żona to reżyserka kina niezależnego, która właśnie się wkurzyła na cały świat, bo jej film wycofano z festiwalu w Wenecji.
Zarówno oni, jak i cała reszta uczniów Dicka, to różnego rodzaju artyści, którzy bywają irytujący, przerażająco skupieni na sobie i często po prostu nie mają nic specjalnego do powiedzenia. Dick ich pozy jest w stanie rozgryźć w mgnieniu oka, bo sam też ma w sobie coś z pozera – ale wystarczająco intrygującego, by zafascynować Chris, która zaczyna przelewać na papier swoje emocje. "Drogi Dicku, czy wiesz, że każdy list jest listem miłosnym?".
Na razie ledwie zerknęłam na "I Love Dick" – to znaczy obejrzałam trzy odcinki z ośmiu, będziemy recenzować całość w przyszłym tygodniu – ale to wystarczyło, by stwierdzić, że jest to przede wszystkim wielki występ Kathryn Hahn, która robi na ekranie rzeczy, o jakie jej nawet nie podejrzewaliśmy. Serial Jill Soloway jest opowieścią o kobiecym pożądaniu, w której obiekt pożądania ma mniejsze znaczenie, niż to, co się dzieje z bohaterką. Dick może i jest męski, pociągający i stymulujący intelektualnie, ale to przede wszystkim historia o kobiecie o imieniu Chris, która ma wiele do przekazania, nie tylko w listach. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Last Man on Earth" znów zrobiło się poważne (na chwilę)
Jest na tym świecie kilka pewnych rzeczy. Wiadomo, że po nocy przyjdzie dzień, po zimie wiosna (no dobra, to może być zły przykład), a po sezonie pełnym dziecinnych żartów "The Last Man on Earth" zaserwuje nam świetny finał. Nie inaczej było tym razem, bo postapokaliptyczna komedia FOX-a znów zakończyła się z przytupem i to całkiem dosłownie.
Zanim jednak niejaka Pamela rozładowała napiętą sytuację, otrzymaliśmy sporych rozmiarów dramat, który miał zarówno swoje szczęśliwe momenty (witamy pierwsze postapokaliptyczne dziecko!), jak i takie znacznie mniej udane. Bo widok płonącej elektrowni jądrowej raczej nie jest tym, co chcesz oglądać przez okno, prawda? Do podobnego wniosku doszli nasi bohaterowie, którzy przed brutalnie pukającą do ich drzwi rzeczywistością postanowili uciekać na południe. I tu nie obyło się bez problemów, ale istotniejsze od nich jest w tym momencie to, że serial znów uderzył w tony, które czynią z niego komedię, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej.
Poczucie nieuchronnej śmierci, rozpaczliwa walka o przetrwanie, ucieczka przed nieuniknionym przeznaczeniem – nie brzmi to szczególnie humorystycznie. A jednak "The Last Man on Earth" świetnie sobie radzi, łącząc poważne motywy z głupkowatym humorem, zawsze brutalnie uświadamiając nam, że za swoimi karykaturalnymi postaciami skrywa ludzi z krwi i kości, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Dopóki będzie się tego trzymać (a raczej wracać do tematu wystarczająco często), nie zamierzam serialu porzucać. Dobrze, że w FOX-ie myślą podobnie i zamówili kolejny sezon. [Mateusz Piesowicz]