Rządzenie strachem. "House of Cards" – przedpremierowa recenzja 1. odcinka 5. sezonu
Michał Kolanko
16 maja 2017, 21:33
"House of Cards" (Fot. Netflix)
"Jedyną rzeczą, jakiej powinniśmy się bać, jest sam strach" – Frank Underwood nie trzyma się w nowym sezonie tej dewizy Roosevelta. Będzie za to porównywany z obecnym lokatorem Białego Domu.
"Jedyną rzeczą, jakiej powinniśmy się bać, jest sam strach" – Frank Underwood nie trzyma się w nowym sezonie tej dewizy Roosevelta. Będzie za to porównywany z obecnym lokatorem Białego Domu.
Po dobrze przyjętym 4. sezonie poprzeczka dla "House of Cards" jest teraz ustawiona dość wysoko. Tamten sezon oznaczał powrót do brutalnej, bezwzględnej polityki, która wcześniej zaczynała w serialu ustępować nieco miejsca operze mydlanej w realiach – albo raczej dekoracjach – współczesnego Waszyngtonu. Oczywiście o powrocie do medialnego szumu, jaki panował wokół pierwszych sezonów, nie ma już mowy, ale nie da się ukryć, że po mocnym zakończeniu zeszłorocznych perypetii Underwoodów kontynuacji można było oczekiwać co najmniej z zainteresowaniem, jeśli nie z niecierpliwością.
Czy warto było czekać? Po pierwszym odcinku – w którym od razu państwo Underwood podnoszą poprzeczkę, jeśli chodzi o to, do czego są zdolni, by utrzymać i poszerzyć swoją władzę – odpowiedź jest twierdząca. "House of Cards" jest jeszcze bardziej mroczne i jeszcze bardziej dobitnie pokazuje, jak władza potrafi skorumpować człowieka (i nie chodzi tu o żadne pieniądze). Jedyny problem tego sezonu jest taki, że zmieniło się otoczenie, w którym go oglądamy.
Bo nie jest możliwe, by oglądając nowy sezon nie porównywać Franka Underwooda do Donalda Trumpa. I jeden, i drugi prezydent wykorzystują zastraszanie, chociaż na bardzo różne sposoby. Trump w dużej mierze ogranicza się do tej pory do gróźb na Twitterze, chociażby pod adresem mediów. I podobnie jak Underwood wykorzystuje działania militarne – albo ich groźbę – do realizacji swoich celów politycznych. Underwoodowie ogłaszają pod koniec 4. sezonu, na tle ataku terrorystów powiązanych/inspirowanych przez ICO (serialowa wersja ISIS), że za pomocą zastraszania chcą wygrać wybory. I rzeczywiście nie cofną się przed niczym.
Są jeszcze inne podobieństwa. Niekonwencjonalne podejście, łamanie granic w polityce, pomysły dotyczące ograniczenia wjazdu do USA niektórych ludzi i tak dalej. Nie da się od tego uciec. Tyle że przez to ciągłe porównywanie Underwood traci dużo, jeśli nie wszystko ze swojego uroku. Tak, był potworem – to wiedzieliśmy już od pierwszego odcinka. Ale był potworem, którego dało się lubić, potworem wielce skutecznym, takim, który trafiał na okładki polskich tygodników i do którego szukano w Polsce, ale pewnie nie tylko, "prawdziwych" odpowiedników wśród klasy politycznych. Teraz nic już z tego nie zostało. Frank nie jest już tym charyzmatycznym dżentelmenem z Południa, któremu można było do pewnego stopnia kibicować. To ostatecznie może być dla serialu problemem, bo on nie był nigdy typowym czarnym charakterem.
Nawet porównania do Trumpa nie wypadają dla niego korzystnie. Weźmy chociażby najnowszą historię: Trump mimochodem – z braku wiedzy, niefrasobliwości, poprzez niezrozumienie sytuacji, z chęci popisania się – ujawnia Rosjanom tajne informacje dotyczące ISIS, których przekazanie naraża źródło. Czy Underwood zrobiłby coś takiego przypadkiem? Nigdy. Trump przy nim jest bardziej jak dziecko, które bawi się w nowej piaskownicy i tylko czasami wybucha przy tym gniewem.
Oczywiście można argumentować, że nigdy taki uroczy wcale nie był, przynajmniej od pierwszego morderstwa. Ale w 5. sezonie zmiana tonu jest wyczuwalna. Odejście twórcy serialu, Beau Willimona, widać wyraźnie. Zmienia się optyka, w której postrzegamy nie tylko parę głównych bohaterów, ale też jego współpracowników i politycznych rywali.
"House of Cards" staje się studium tego, jak ekstremalną bronią może być w polityce strach. Do tego, że wszystko jest politycznym gestem i wszystko podporządkowane jest jednemu celowi, byliśmy już przyzwyczajeni. Strach jako polityczna broń atomowa to coś nowego dla serialu, przynajmniej na taką skalę.
To wszystko sprawia, że w obecnym politycznym klimacie "House of Cards" staje się jeszcze bardziej niepokojące. Trochę tak jak "Opowieść podręcznej", serial może jeszcze bardziej przerażający, przez swój polityczny i aksjologiczny kontekst. I to sprawia, że nie można się oderwać od ekranu, chociaż w inny sposób niż wtedy, gdy Underwood był jednym z bardziej ambitnych polityków w Kongresie swojej partii.
Czy serial ten ciężar utrzyma? Przekonamy się wkrótce, ale pewne jest jedno: Frank Underwood i jego żona potrafią sprawić, że zaczniemy się bać polityków. Zwłaszcza tych z palcem na atomowym guziku.
Recenzja jest przedpremierowa. 5. sezon "House of Cards" pojawi się 30 maja 2017 na Netfliksie.