13 seriali, które w latach 90. uwielbiała cała Polska
Marta Wawrzyn
23 maja 2017, 22:00
"Miasteczko Twin Peaks" (Fot. ABC)
Z jednej strony ekscentryczne "Twin Peaks", przerażające "Z Archiwum X" czy magiczny "Przystanek Alaska", z drugiej – opery mydlane, tworzone hurtowo sitcomy i najbardziej tandetne procedurale. Dla dzieciaków dorastających w latach 90., takich jak ja, telewizja była przepustką do innego świata, w którym wszystko wydawało się tak samo cudowne, bo zupełnie nowe i dalekie od PRL-owskich szarości. A że nie do końca odróżnialiśmy to co dobre od totalnych koszmarków? To już inna bajka. Przypominam seriale, które wtedy się oglądało.
Z jednej strony ekscentryczne "Twin Peaks", przerażające "Z Archiwum X" czy magiczny "Przystanek Alaska", z drugiej – opery mydlane, tworzone hurtowo sitcomy i najbardziej tandetne procedurale. Dla dzieciaków dorastających w latach 90., takich jak ja, telewizja była przepustką do innego świata, w którym wszystko wydawało się tak samo cudowne, bo zupełnie nowe i dalekie od PRL-owskich szarości. A że nie do końca odróżnialiśmy to co dobre od totalnych koszmarków? To już inna bajka. Przypominam seriale, które wtedy się oglądało.
"Miasteczko Twin Peaks"
"Miasteczko Twin Peaks" to mój pierwszy serial, jeśli oczywiście pominąć różne absurdalne rzeczy, którymi raczyła nas telewizja w PRL-u (jak przez mgłę pamiętam np. brazylijską telenowelę "Niewolnica Isaura", oglądaną namiętnie w polskich domach w drugiej połowie lat 80.). To był ogromny szok i wielka miłość od pierwszego wejrzenia, bo kiedy na półkach polskich sklepów dopiero zaczęły się pojawiać jakiekolwiek towary, a dorośli zajęli się poważnymi rozważaniami o wolności i solidarności, gdzieś daleko w Ameryce, pośród lasów, w których coś złowrogo szumiało, banda cudownych ekscentryków prowadziła zupełnie odrealnione życie, a wspaniały agent Cooper pił czarną kawę, pożerał przerażające ilości pączków i ciasta wiśniowego oraz opowiadał niestworzone rzeczy o Tybecie. A do tego było morderstwo, które mroziło krew w żyłach.
Wszystko to razem składało się na coś niezwykłego – była w tym jakaś wyjątkowość, dziwność i zagraniczność, było wrażenie, że świat pełen jest fascynujących tajemnic i rzeczy zupełnie innych od tych, które znałam. Pamiętam, że pomimo uczucia, iż oglądam jakąś przedziwną, straszną bajkę, "Miasteczko Twin Peaks" wydawało mi się prawdziwe. Wiecie czemu? Bo zawsze zgadzały mi się emocje. To znaczy kiedy bohaterowie zalewali się łzami, też miałam ochotę płakać, kiedy się śmiali, to też mi się to wydawało śmieszne, a kiedy krzyczeli ze strachu, też mi przebiegały ciarki po kręgosłupie. To byli dla mnie ludzie – z jednej strony zachowujący się najczęściej w kompletnie niezrozumiały sposób, z drugiej, tacy jak wszyscy dookoła mnie.
Było też "Miasteczko Twin Peaks" owocem zakazanym, oglądanym w polskich domach całymi rodzinami, mimo wyraźnych ostrzeżeń Telewizji Polskiej, że to serial tylko dla widzów dorosłych. Choć ostrzegano nas tak przed każdym odcinkiem, jakimś cudem wszystkie dzieci w szkole – mieliśmy wtedy po osiem, dziewięć lat – serial znały, omawiały kolejne odcinki na przerwach i dobrze wiedziały o istnieniu Boba.
Mam wrażenie, że to nasze wspólne doświadczenie wychowało w Polsce całe pokolenie fanów twórczości Davida Lyncha, którzy dziś nie mają problemu z rozpoznaniem jego filmów w nowym "Twin Peaks". I właśnie dlatego to nowe "Twin Peaks", które jest zdecydowanie czymś więcej niż nostalgicznym powrotem na stare śmieci, ma szansę nie tylko się udać, ale także zostać docenione. Lynch był w stanie zamienić w swoich fanów ludzi, którzy zetknęli się na jakimś etapie swojego życia z jego niezwykłym serialem. Jestem pewna, że to zadziałało nie tylko w przypadku dziewięciolatków.
"Dynastia"
"Dynastię" oglądaliśmy mniej więcej w tym samym czasie co "Miasteczko Twin Peaks" i pewnie nawet dostrzegaliśmy jakieś cechy wspólne w obu tych poplątanych fabułach, opartych na romansach każdego z każdym. Tylko to, co w "Twin Peaks" było podane z przymrużeniem oka – pamiętacie, jak Lucy oglądała z otwartą buzią "Invitation to Love"? – w "Dynastii" serwowano nam w stu procentach na serio.
David Lynch kpił z opery mydlanej, a tutaj mieliśmy operę mydlaną czystej wody. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy jako dzieci mieli w ogóle pojęcie, na czym polega różnica, czym jest opera mydlana i czemu mamy ją uważać za niższy gatunek rozrywki. Pamiętam za to całkiem dobrze, że mieliśmy albumy, do których wklejało się naklejki z Carringtonami, i że uzbieranie całej tej dynastii było szalenie kosztowne, czasochłonne i wymagało sporych umiejętności dyplomatycznych, bo trzeba się było naklejkami wymieniać. Pamiętam też, jak bardzo mnie zbulwersowało, kiedy w "Klanie" pojawiła się Monika, która nosiła kapelusze i wyglądała zupełnie jak Alexis. Byłam przekonana, że to straszny skandal, takie podrabianie postaci, które już znamy.
Jak niemal wszystkie seriale z tej listy, "Dynastia" stała się tak wielkim hitem w Polsce, bo trafiła w swój moment. Amerykański kicz z lat 80. – w Stanach serial emitowano od 1981 do 1989 roku, u nas pojawił się w 1990 roku – dla nas stał się synonimem świata, który wreszcie mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Sen o bogactwie i mieszkaniu w pałacu wydawał się być jak najbardziej do spełnienia.
To głupie, mieć po prawie 30 latach sentyment do zwykłej opery mydlanej, a jednak kiedy zobaczyłam "Dynastię" w wersji CW, coś się we mnie zagotowało. Ktoś tu naprawdę nie zrozumiał, o co w tamtym serialu chodziło i dlaczego należy on do innych czasów.
"Drużyna A"
Serial, który uwielbiałam strasznie, choć dziś naprawdę nie mogę pojąć czemu. Był to lekki procedural – w Stanach pokazywany w latach 80., w Polsce w latach 90. – w którym zawsze pozostająca w dobrym humorze ekipa czterech byłych komandosów z Wietnamu, niesłusznie oskarżonych o jakąś straszną zbrodnię, pomagała ludziom mającym kłopoty. Magia tych bohaterów polegała na tym, że to byli dobrzy ludzie, ścigani cały czas przez "tych złych" i mimo to dalej zawodowo zajmujący się czynieniem dobra. W dzisiejszym serialowym świecie, wypełnionym tłumami antybohaterów, coś takiego jest nie do wyobrażenia. A jednak ci panowie nie tylko byli wiarygodni, ale też mieli dużo uroku.
Newsy o reboocie "Drużyny A" na szczęście już jakiś czas temu przestały się pojawiać, ale trudno sobie wyobrazić przeniesienie tego klimatu, tego typu moralności i tych postaci do naszych czasów. Hannibal, Buźka, Murdock i B.A. zdecydowanie należą do innej epoki – kiczowatych lat 80., które w Polsce zlały nam się w jedno z latami 90.
Nie sądzę, żebym była dziś w stanie przebrnąć przez choć jeden odcinek oryginału – choć bohaterów wspominam naprawdę miło – a rebootu tego typu produkcji po prostu nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Wystarczy, że film kinowy, w którym grał m.in. Bradley Cooper, był dla mnie absolutnie koszmarnym doświadczeniem.
"MacGyver"
Była "Drużyna A", musi być także "MacGyver". Zwłaszcza że oba seriale, które w latach 90. tak samo zawładnęły wyobraźnią polskich dzieciaków, toczyły ze sobą w naszej świadomości nieustanny pojedynek. Innymi słowy byliśmy podzieleni na fanów jednego i drugiego. Nie będę się przyznawać, do której grupy należałam – dość powiedzieć, że wtedy naprawdę nie miałam gustu! – powiem tylko, że uśmiecham się na myśl, z jak dużym opóźnieniem całe to amerykańskie dobro przychodziło do nas i jak bardzo nam to nie przeszkadzało.
Bo "MacGyver" to oczywiście znów lata 80. pełną gębą. Jego emisja w Stanach Zjednoczonych zaczęła się w 1985 roku i łatwo sobie wyobrazić, że taki dzieciak jak Henry Jennings z "The Americans" – no, może gdyby urodził się kilka lat później – mógłby fascynować się tym, co Richard Dean Anderson był w stanie wyczarować z długopisu i kawałka sznurka. Nas też to ekscytowało, choć pewnie nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo "MacGyver" kochał naukę i jak wiele miał szacunku do tego, co my szkole niekoniecznie tak bardzo lubiliśmy.
W CBS teraz zamówiono 2. sezon nowego serialu, który ma dokładnie taki sam tytuł – "MacGyver" – i z oryginałem nie ma nic wspólnego. Czyli jest szybki, straszliwie głupi i ma zero klimatu. Jego istnienie to najlepszy dowód na to, że pewne rzeczy naprawdę najlepiej zostawić w spokoju. Nieważne, że po latach wciąż są w stanie znaleźć publikę i zarabiać na siebie.
"Słoneczny patrol"
"Słoneczny patrol" teraz powrócił w formie filmu kinowego z Dwayne'em Johnsonem i Alexandrą Daddario, który zdaje się mieć sporo dystansu do siebie (ale nie zamierzam sprawdzać, czy tak faktycznie jest). To też znak czasów, bo oryginał dystansu do siebie miał dokładnie zero, bezczelnie nam wmawiając, że jest poważną opowieścią o osobach zajmujących się ratowaniem ludzkiego życia.
I tak, oczywiście, to prawda, że w każdym odcinku kogoś wyciągano z wody albo wręcz prowadzono jakieś bardziej zakrojone śledztwo kryminalne. Ale to nie był powód, dla którego oglądało się "Słoneczny patrol" – serial o pięknych, skąpo ubranych ludziach, romansujących ze sobą we wszelkich możliwych konfiguracjach. To była opera mydlana, która bezczelnie kusiła widzów dorodnymi piersiami falującymi na wietrze. Dziś kompletnie nie pamiętam męskiej obsady – poza Davidem Hasselhoffem, z sezonu na sezon mającym coraz większe trudności z wciąganiem brzucha – za to kobiecą potrafię wymienić jednym tchem, a po chwili zastanowienia potrafiłabym pewnie podać, która pani grała w którym sezonie.
"Słoneczny patrol" zrobił boginię seksu z Pameli Anderson, która kazała uwierzyć całemu pokoleniu kobiet, że nie zostaniesz boginią bez pomocy chirurga plastycznego. Były też Nicole Eggert, Erica Eleniak, Yasmine Bleeth, Donna D'Errico, Carmen Electra… Chandler z "Przyjaciół" powiedział kiedyś, że w tym chodzi o jedno: że piękni ludzie biegli. "Biegnij, Yasmine, biegnij jak wiatr" – i niech wszystkie nasze problemy znikną. Tak działał "Słoneczny patrol", serial, którego naprawdę nie powinniśmy byli oglądać jako dzieci.
"Przyjaciele"
Skoro jesteśmy przy "Przyjaciołach", pamiętam te piękne czasy, kiedy ten sitcom leciał w telewizji dosłownie non stop. Nowsze odcinki na Canal+, starsze bodajże na Polsacie. Oglądałam je zupełnie wybiórczo, bez większego zainteresowania, nie mogąc pojąć, czemu ci dorośli ludzie siedzą całymi dniami w kawiarni i wygłupiają się, zamiast iść do pracy, mieć dzieci, robić ważne rzeczy, prowadzące do czegoś. Serio, wydawało mi się to dziwniejsze, niż całe "Miasteczko Twin Peaks" razem wzięte.
I mam wrażenie, że "Przyjaciele" – których emisja rozpoczęła się już w drugiej połowie lat 90. – ogólnie nie trafili do "młodszej młodzieży" wokół mnie. Oglądaliśmy ich, oczywiście, ale na tej samej zasadzie co "Frasiera", "Skrzydła" albo "Zdrówko", czyli raczej jako popołudniowy przerywnik pomiędzy pracą domową z matematyki i polskiego, niż serial definiujący w jakiś sposób świat. Z "Przyjaciółmi" zaczęłam się identyfikować dopiero kiedy sama dorosłam, nauczyłam się spędzać przerwy między zajęciami w kawiarniach i zrozumiałam, że to naprawdę nie jest dziecinada, tylko zupełnie normalna rzecz, której w polskich miastach w latach 90. jeszcze nie mieliśmy, a przynajmniej nie w takiej formie i nie na taką skalę.
Nie bez powodu to właśnie "Przyjaciele" – i "Seinfeld", do którego Polacy niestety nigdy się nie przekonali – przetrwały próbę czasu i są dziś uznawane za najbardziej kultowe sitcomy z lat 90. To seriale o ludziach, którzy nam powiedzieli, że mając dwadzieścia kilka czy trzydzieści lat naprawdę nie musimy jeszcze mieć planu na życie, domku z ogródkiem i pracy, której nienawidzimy. Możemy chodzić ze znajomymi na kawę, rozmawiać o bzdurach, śmiać się, cieszyć się życiem i odkładać poważniejsze sprawy na przyszłość.
"Doktor Quinn"
Nie wiem, jakim cudem utrzymany w konwencji westernu serial o lekarce, walczącej o akceptację w małym miasteczku na Dzikim Zachodzie, był w stanie zdobyć w Polsce popularność, ale faktem jest, że "Doktor Quinn" w pewnym momencie oglądali wszyscy. Odtwórczyni głównej roli, Jane Seymour, wymieniana była pośród najlepszych aktorek, z kolei grający Sully'ego Joe Lando lądował na plakatach w pismach typu "Bravo", po to abyśmy wszystkie mogły go powiesić na ścianie.
Z perspektywy czasu nie potrafię nawet powiedzieć, czy to był serial dobry, czy niekoniecznie – jednak na pewno na liście pełnej wszelkiego typu tandety prezentuje się całkiem przyzwoicie. Ale ponieważ młode lekarki nigdy do mnie przemawiały, od "Doktor Quinn" wolałam w dzieciństwie najbardziej nawet kiczowate tasiemce kryminalne. A dziś już chyba za późno, żeby zmienić zdanie.
Muszę jednak przyznać, że szalenie mi się podoba parodia Funny or Die, w której Michaela Quinn staje się drugim Walterem White'em.
"Z Archiwum X"
Znów cofamy się o kilka lat wstecz, do czasów, kiedy w Telewizji Polskiej, wieczorem zdecydowanie zbyt późnym jak na moje dziesięcioletnie możliwości, pojawili się agenci Mulder i Scully, ganiający w każdym odcinku albo UFO, albo jakieś straszne stwory, które w każdej chwili mogły zmaterializować się w mojej sypialni. "Z Archiwum X" było dla mnie serialem rzeczywiście przerażającym, także dlatego, że wydawało mi się dużo bardziej przyziemne, niż odrealniona baśń, za jaką koniec końców uważałam "Miasteczko Twin Peaks".
Tutaj był pokazany świat prawie taki jak mój, lasy prawie takie jak ten, obok którego mieszkałam, a nie jakieś daglezjowe, i dwójka ludzi, systematycznie badających naprawdę straszne rzeczy, dziejące się w niemal zupełnie zwyczajnych okolicznościach przyrody. Oglądając "Z Archiwum X", niejednokrotnie odwracałam wzrok od ekranu, a potwory tygodnia – zwłaszcza genialny w swojej prostocie Tooms! – stały się bohaterami moich najgorszych snów.
W telewizji, w której królowała rozrywka lekka, łatwa i przyjemna, to było coś rzeczywiście niezwykłego. A tę niezwykłość idealnie podkreślała czołówka z hipnotyzującym motywem muzycznym Marka Snowa, która budowała atmosferę niepokoju w podobny sposób, co wcześniej czołówka "Miasteczka Twin Peaks" z motywem Angelo Badalamentiego. Jeśli pierwsze minuty odcinka nie wystarczyły, aby wprowadzić widza w klimat serialu, to intro zawsze robiło swoje. "Z Archiwum X" wciągało nas bez reszty i było przedmiotem szkolnych dyskusji, jakich prawdopodobnie dziesięciolatkowie prowadzić nie powinni.
"Przystanek Alaska"
Kolejny serial, który zadziwiał swoją innością, ekscentrycznością, oniryzmem, ale w zupełnie inny sposób niż "Twin Peaks". Choć tu też chodziło o małe miasteczko i zamieszkujących je oryginałów. W klimatycznym Cicely na Alasce nie było jednak złych duchów, nikt nikogo nie mordował ni nie gwałcił. To było miejsce niezwykłe, bo specyficzne, takie, od którego biło ciepło, nawet jeśli wydawało się lekko odrealnione.
W miejscu tym zakochał się doktor Fleischman, który przybył tutaj z Nowego Jorku i początkowo traktował to jako zesłanie. A widzowie zakochali się razem z nim. Oglądanie codziennego życia tych ludzi, ich rytuałów, zwyczajów wyznaczanych przez pory roku czy choćby ich rozmów w barze było jednym z moich najsympatyczniejszych pierwszych serialowych doświadczeń. Nie pamiętam co prawda, żeby "Przystanek Alaska" budził kiedykolwiek aż takie emocje, jak "Twin Peaks", "Z Archiwum X" czy chociażby "Dynastia", ale pamiętam, że swoich fanów miał.
A współcześni twórcy wciąż chętnie się nim inspirują, wystarczy spojrzeć na "Hart of Dixie".
"Beverly Hills, 90210"
Wiecie, dlaczego tak wielu dorosłych ogląda "Riverdale"? Dla Shelly z "Twin Peaks" i Dylana z "Beverly Hills 90210". Serio, Luke Perry kiedyś był amantem, w którym wszystkie dziewczyny się kochały – a jeśli nie w nim, to w Jasonie Priestleyu. Chłopcy z kolei uwielbiali Shannen Doherty lub Jennie Garth, ale po cichu, bo próbowali udawać, że serialu nie oglądają.
Prawda jest taka, że na punkcie dzieciaków z Beverly Hills i ich, jak nam się wtedy wydawało, pełnego luksusów życia w pewnym momencie zwariowaliśmy wszyscy. To był taki fenomen jak "Plotkara", "Glee" albo ostatnio "Skam". Pamiętam, że kompletnie nie rozumiałam, czemu Brenda i Brandon, dzieciaki z Minnesoty, które rozpoczęły naukę w szkole pełnej bogaczy, miały aż takie problemy z zaadaptowaniem się w nowym miejscu – i to Ameryka, i to Ameryka, więc o co chodzi? – ale to nie przeszkadzało mi w patrzeniu na nich z sympatią, trochę jak na dwójkę outsiderów. Na tej samej zasadzie działał urok Dylana, serialowego buntownika i największego przystojniaka w szkole.
Osadzony w szkolnym środowisku serial czerpał pełnymi garściami z oper mydlanych, jednocześnie mając w sobie jakąś nutkę porządnego młodzieżowego dramatu, takiego, który co jakiś czas lubi przekazać swoim widzom coś poważniejszego. To połączenie stosowane jest do dziś w amerykańskich produkcjach dla młodzieży, a i pewne postacie-archetypy z "Beverly Hills, 90210" znajdziecie wszędzie, poczynając od "Jeziora marzeń", a skończywszy na "Riverdale".
"Nieustraszony"
Straszliwy kicz z lat 80., którego w Polsce mogliśmy doświadczyć dopiero po obaleniu Żelaznej Kurtyny. "Nieustraszony" pojawił się na Polsacie w 1995 roku, czyli niemal dziesięć lat po zakończeniu emisji w USA, a mimo to traktowaliśmy go jak coś nowego. Tymczasem nawet jak na lata 90. to był serial tak niewyobrażalnie tandetny, że trudno pojąć, jak mogliśmy go oglądać chociażby obok "MacGyvera". A jednak oglądaliśmy.
Memów wtedy jeszcze nie było, ale nie jestem pewna, czy gdyby były, to David Hasselhoff i jego gadający samochód, KITT – cudo techniki i zarazem najlepszy przyjaciel człowieka! – rzeczywiście staliby się pośmiewiskiem. Wydaje mi się, że obu tych panów traktowaliśmy całkiem serio, choć oczywiście nie aż tak serio, jak traktowali ich twórcy.
Pomysł, by zrobić nową wersję "Nieustraszonego", co jakiś czas powraca, i naprawdę trudno powiedzieć, czy należy się z tego śmiać, czy płakać. To kicz tak bezbrzeżny, i tak dobrze pasujący do swojej epoki, że przeniesienie go do naszych czasów wydaje się po prostu niemożliwe.
"Pełna chata"
Sympatyczny rodzinny sitcom, do którego oglądania nikt się nie przyznawał, ale jakoś wszyscy wiedzieli, kim są Tannerowie, i potrafili zanucić "Everywhere You Look". Fenomen ten nie był trudny do wyjaśnienia: "Pełna chata" leciała i na Dwójce, i później w TVN-ie, a że sezonów miała wiele, łatwo było się na nią natknąć i wciągnąć się choćby przypadkiem.
Choć to nie jest sitcom, o którym ktokolwiek dziś mówi, że był dobry, wychowało się na nim całe pokolenie. A bliźniaczki Olsen tylko dzięki niemu mogły zacząć nas straszyć w przebraniu bezdomnych czarownic – gdyby nie "Pełna chata", świat nigdy by o nich nie usłyszał.
Jak pewnie obiło Wam się o uszy, "Pełna chata" wróciła niedawno na Netfliksie w formie "Pełniejszej chaty", sitcomu absolutnie okropnego, pisanego na kolanie i niemającego w sobie ani odrobiny uroku oryginału. Siła nostalgii jest tak duża, że w samych Stanach Zjednoczonych perypetie młodszego pokolenia Tannerów oglądają miliony ludzi, nie zważając na to, jak bardzo są one nieoglądalne.
"Żar tropików"
Na deser zostawiłam rzecz absolutnie najgorszą, serial kanadyjskiej produkcji, którego ogromny sukces w Polsce naprawdę trudno mi pojąć. Mniej tandetne było wszystko, nawet "Renegat" czy "Strażnik Teksasu". A jednak Polacy oszaleli na punkcie "Żaru tropików", przeraźliwie głupiego kryminalnego procedurala, w którym pan z panią w dzień biegali bez sensu z bronią pośród półnagich ciał na Florydzie, a wieczorami popijali drinki z palemką.
Nie wiem, dlaczego wciąż pamiętam nazwisko "Nick Slaughter" i mam przed oczami kwieciste koszule tego bohatera, bo jest to coś, na co naprawdę szkoda miejsca w głowie. "Żar tropików" to procedural kryminalny, który pokazał, że ludzie obejrzą wszystko, jeśli tylko na ekranie będzie sympatyczna para bohaterów i dużo słońca. No to oglądaliśmy.