Jeszcze 13 seriali, które Polacy uwielbiali w latach 90.
Marta Wawrzyn
27 maja 2017, 21:28
"Świat według Bundych" (Fot. FOX)
Chcieliście sequela, więc jest sequel. W ramach powrotu do czasów młodości wspominamy m.in. "Xenę" i "Herkulesa", "Świat według Bundych", "Strażnika Teksasu" i "Na wariackich papierach". Poprzednią część tej nostalgicznej podróży znajdziecie tutaj.
Chcieliście sequela, więc jest sequel. W ramach powrotu do czasów młodości wspominamy m.in. "Xenę" i "Herkulesa", "Świat według Bundych", "Strażnika Teksasu" i "Na wariackich papierach". Poprzednią część tej nostalgicznej podróży znajdziecie tutaj.
"Ostry dyżur"
Nigdy nie byłam wielką miłośniczką dramatów medycznych, ale nawet ja nie potrafiłabym spojrzeć lekceważąco na "Ostry dyżur". Serial, który doczekał się 15 sezonów i 334 odcinków, zdobył kilka zasłużonych nagród i zapoczątkował karierę nie tylko George'a Clooneya, ale także Noaha Wyle'a czy Julianny Margulies (która swoją pierwszą Emmy odebrała w 1995 roku, na długo przez "Żoną idealną"). Serial, bez którego nie byłoby ani "Chirurgów", ani "House'a", ani kolejnych telewizyjnych opowieści o lekarzach.
Wreszcie – serial, który na jakimś etapie oglądał chyba każdy z nas. Ja najlepiej pamiętam właśnie te pierwsze serie, kiedy wszystkie dziewczyny kochały się w doktorze Rossie, zupełnie nie przewidując, jaką Clooney zrobi karierę. I muszę też przyznać, że z perspektywy czasu – pomimo wspomnianej niechęci do produkcji medycznych – muszę ocenić "Ostry dyżur" jako jeden z najlepszych seriali, jakie wtedy oglądałam. To był porządny, dojrzały, dobrze zagrany dramat, który nie miał w sobie ani grama jakże wtedy popularnej tandety i infantylizmu. Po latach prawdopodobnie wciąż oglądałoby się go z przyjemnością.
"ALF"
Kultowy sitcom familijny, w którym familia składała się z mamy, taty, dwójki dzieci i gadatliwego, sympatycznie wyglądającego kosmity. Włochaty stwór z planety Melmac rozbił się swoim statkiem na dachu Tannerów i już z nimi zamieszkał. Problem miały co prawda wszystkie koty w okolicy – ALF to znany kotożerca – ale pomijając ten drobiazg, życie wszystkich zmieniło się na lepsze.
Wbrew temu, co można myśleć po latach, "ALF" nie był serialem dla dzieci. Sarkastyczny kosmita, grany przez niezapomnianego Mihaly'ego Meszarosa, nie był żadną kukiełką, tylko dorosłym futrzakiem, mającym czasem zaskakująco depresyjne myśli. W pilocie serialu można go podziwiać z butelką piwa w kosmatej łapie, potem jednak zorientowano się, że oglądają to dzieci i zakazano twórcom upijania ALF-a. Ale humor, który rozumieli tylko dorośli, nigdy z serialu nie znikł, a i zakończenie do optymistycznych nie należy.
Wszystko to razem składa się na sitcom, który po latach warto odświeżyć – nawet jeśli wizualnie "ALF" mocno trąci myszką, serialowy humor wciąż jest aktualny i potrafi bawić.
"Na wariackich papierach"
Pamiętacie, że kiedyś w telewizji grał Bruce Willis? "Na wariackich papierach" (w oryginale "Moonlighting") to komedia kryminalna, emitowana w USA w latach 1985 – 1989, a w Polsce oczywiście w latach 90. Spośród dziesiątek podobnych produkcji wyróżniał ją lekki ton, humor i świetna obsada.
Rzecz się działa w Los Angeles, w agencji Blue Moon Investigations, prowadzonej przez dwójkę prywatnych detektywów. On był nieco zwariowany, ona bardzo ładna, a grali ich Bruce Willis i Cybill Shepherd. Dla tego pierwszego rola okazała się prawdziwym przełomem w karierze, a wybrano go spośród trzech tysięcy aktorów, którzy pojawili się na przesłuchaniu.
Nie wiem, czy "Na wariackich papierach" uznałabym dziś za oglądalne, ale faktem jest, że wśród kiczu, dominującego w tamtych czasach w polskiej telewizji, serial pozytywnie się wyróżniał. Dwa dobrze napisane, kompletnie odmienne charaktery, sporo humoru na niezłym poziomie i oczywiście nieśmiertelne sprawy tygodnia – ten schemat sprawdza się w telewizji także dziś. Różnica jest taka, że brakuje detektywów, których chciałoby się zapamiętać.
"Xena: Wojownicza księżniczka"
"W czasach pradawnych bogów, wojowników i królów kraj pogrążony w chaosie czekał na bohatera. Oto Xena, wojownicza księżniczka zahartowana w ogniu bitwy. Siła, namiętność, niebezpieczeństwo – jej odwaga zmieni świat". Pamiętacie, że tak zaczynał się każdy odcinek "Xeny"? Możliwe tylko w latach 90.
A jednak to kicz, który wspominamy z nostalgią – wszyscy oglądaliśmy i prawdopodobnie też lubiliśmy ten miks greckich mitów zamienionych w lekkostrawną papkę, wątków fantastycznych i kobiecej przyjaźni z małą nutką czegoś niedopowiedzianego. Lucy Lawless i Renée O'Connor były tak świetne w swoich rolach, że łatwo było przymknąć oko na wszystko inne. A jednym z grzechów "Xeny" były efekty specjalne tak okropne, że dziś wręcz stawiane są za przykład, jak nie powinno się tego robić.
I miejmy nadzieję, że nikt już tego robić nie będzie, w każdym razie nie w żadnej nowej "Xenie". O reboocie serialu z nową, młodszą ekipą było słychać jakiś czas temu, teraz na szczęście sprawa ucichła. I dobrze, bo nie trzeba być prorokiem, żeby wiedzieć, że to nie ma prawa się udać.
"Herkules"
Skoro była "Xena", to musi być także "Herkules" (powyżej słowacka wersja czołówki, bo akurat taka mi wpadła w ręce), którego zresztą "Xena" była spin-offem. Oba seriale były emitowane razem, działy się w tym samym świecie i miały charyzmatycznych aktorów na pokładzie. Kevin Sorbo jako legendarny Herkules wypadał równie dobrze co Lucy Lawless w roli wojowniczej księżniczki. Cała reszta też się zgadzała – greckie mity w lekkostrawnej wersji, wątki fantastyczne skrojone pod masowego widza, efekty specjalne rodem z podręcznika "Jak nie robić efektów specjalnych".
Mimo że oba seriale w gruncie rzeczy były takie same i to "Herkules" był tym, od którego wszystko się zaczęło, przyznaję, że przygody dzielnego półboga, podróżującego przez starożytną Grecję i pomagającego ludziom w potrzebie, nigdy do mnie nie trafiły. A jego towarzyszy zupełnie już nie pamiętam. Ale wierzę, że Wy możecie mieć dokładnie na odwrót i woleć "Herkulesa" od "Xeny".
"Świat według Bundych"
"Przeciętna amerykańska rodzina", mocno jeszcze zakorzeniona w latach 80., zagościła w polskich domach z kilkuletnim opóźnieniem i od razu zrobiła furorę. Postacie grane przez Eda O'Neilla, Katey Sagal, Davida Faustino i Christinę Applegate udowadniały nam w każdym odcinku, że Ameryka to nie tylko bogactwo rodem z "Dynastii", ale też zwyczajni ludzie, tacy jak my, mieszkający w skromnie wyposażonych domach, jeżdżący rozpadającymi się autami i prowadzący życie bardzo dalekie od tego, co im się marzyło w szkole średniej (to ile było tych przyłożeń w jednym meczu?).
Amerykański sitcom zdobył kultową pozycję na całym świecie i dorobił się mnóstwa lokalnych adaptacji, w tym także polskiej. Tak, tak, dobrze czytacie, "Świat według Kiepskich" pojawia się na listach remake'ów "Świata według Bundych", choć ich autorzy zawsze podkreślają, że to nie oficjalna adaptacja, a jedynie inspiracja. Nie da się jednak ukryć, że bez Bundych nie byłoby Kiepskich, bo w naszej telewizji nikt pewnie by nie wpadł na to, że chcemy śmiać się z naszej zwyczajności.
A skoro jesteśmy przy rozmaitych listach, warto wspomnieć, że Al Bundy często pojawia się na nich jako jeden z pierwszych antybohaterów w historii telewizji. Na pierwszy rzut oka może to się wydawać naciągane, ale wszystko się zgadza – Al jest człowiekiem nieomal pozbawionym dobrych cech, a jednak widownia go polubiła, identyfikowała się z nim i była mu w stanie bardzo wiele wybaczyć.
"Renegat"
"Był gliniarzem i sprawdził się w tym zawodzie. Ale zeznawał przeciw innemu gliniarzowi, a to niewybaczalny grzech. Próbowano go zabić, ale kula trafiła jego dziewczynę. Wyjęty spod prawa ucieka, szukając sprawiedliwości. Jest łowcą nagród, jest renegatem". Nie wiem, ile razy słyszałam te słowa w wersji czytanej przez polsatowskiego lektora, ale myślę, że znacznie więcej iż sto (serial miał 110 odcinków, ale z jakiegoś powodu było wrażenie, że leciał w kółko). "Renegat" to dla mnie nieomal synonim kiczu w stylu lat 90., ale niekoniecznie w złym tego słowa znaczeniu.
Coś bowiem było takiego w tytułowym "mścicielu na harleyu", że zazdrościło mu się wolności. Facet wsiadał na swój motor i jechał przez Amerykę, meldując się tylko co jakiś czas u Bobby'ego Sixkillera i jego siostry Cheyenne (ciekawe, jak na te postacie zareagowałaby współczesna Ameryka), żeby pomóc im złapać jakiegoś wyjątkowo nieuchwytnego przestępcę. I tak w każdym odcinku.
Scenariusza "Renegata" pod względem prawdopodobieństwa może lepiej nie analizujmy, bo praktycznie każdy jego element wzbudziłby tylko śmiech. Ale faktem jest, że Lorenzo Lamas z rozwianym włosem prezentował się niczym synonim amerykańskiej wolności, choć tak naprawdę jego bohater ciągle przed czymś uciekał i na dodatek czynił to w dość schematyczny sposób.
"Melrose Place"
Drugi po "Beverly Hills, 90210" szalenie popularny serial Aarona Spellinga, któremu jeszcze bliżej było do prawdziwej opery mydlanej. Przyznaję, "Melrose Place" nigdy mnie nie wciągnęło, po części dlatego, że rozpoznawałam w nim za dużo wątków, które skądś już jakby kojarzyłam, a po części pewnie dlatego, że bohaterowie byli dla mnie "za starzy". Poplątane losy dwudziestolatków, którzy dopiero zaczynali stawać na własnych nogach i przekonywali się, że świat nie jest bajką, nie ekscytowały mnie tak bardzo jak życie ich młodszych kolegów.
Ale nawet jeśli "Melrose Place" miało wpisaną w DNA pewną wtórność i bliżej mu było do klasycznej soap opery niż nowoczesnego dramatu obyczajowego, trzeba mu oddać jedno. Miało do siebie sporo dystansu. A poza tym było nieźle zagrane i stało się przepustką do kariery dla kilku osób, które później pojawiały się w najlepszych serialach. W "Melrose Place" grali m.in. Heather Locklear, Alyssa Milano, Marcia Cross, Kristin Davis, Vanessa Williams, Courtney Thorne-Smith czy Doug Savant, późniejszy Tom Scavo z "Desperate Housewives".
"Nowe przygody Supermana"
Serial, który przedstawił nam postać Supermana, zanim zdążyło to zrobić kino (nie znaliśmy wtedy wcześniejszych filmów o Supermanie, bo dostęp do wszystkiego, co stworzyła amerykańska popkultura nie był taki łatwy jak teraz). Tutaj miał on twarz Deana Caina – szalenie przystojnego aktora, który cały czas gdzieś gra, ale niestety wciąż znany jest głównie z tej jednej roli – z łatwością przedzierzgającego się z superbohatera w nieśmiałego, lekko gapowatego dziennikarza w okularach i z powrotem.
Nie dziwię się, że tyle osób go nie rozpoznawało, naprawdę. Jeden człowiek, dwie kompletnie różne, narysowane bardzo grubą kreską osobowości. Była też fantastyczna Teri Hatcher w roli Lois Lane, koleżanki z pracy, w której nasz Clark był zakochany po uszy, ale jakoś nigdy nie miał śmiałości jej tego wyznać.
"Nowe przygody Supermana" to lata 90. pełną gębą, pod każdym względem, także efektów specjalnych, nad którymi wolę się nie zastanawiać. Dziś pewnie nie bylibyśmy w stanie tego oglądać nawet dla rzeczywiście świetnej pary głównych bohaterów, ale wtedy do był serial, na który dosłownie biegło się ze szkoły. Zwłaszcza że pora emisji była zdecydowanie zbyt wczesna.
"Strażnik Teksasu"
Serial, dzięki któremu cała Polska dowiedziała się, kto to Chuck Norris, i że jak kopnie z półobrotu, to nie ma zmiłuj. Pamiętam, że ze "Strażnika Teksasu" śmialiśmy się już w czasie, kiedy był emitowany – a oglądaliśmy wtedy na poważnie dużo gorsze rzeczy – bo naprawdę trudno było traktować serio tę stylistykę. Rozdający kopniaki Cordell Walker portretowany był jak zbawca, a zero-jedynkowy świat, w którym operował, był tak skonstruowany, aby widz wiedział dokładnie, co ma myśleć.
Amerykańskie seriale mają to do siebie, że tworzą je najczęściej mieszkańcy Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża – dobrze wykształcone elity o liberalnych poglądach na świat. I to widać, dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Gigantyczny środek Ameryki, mający raczej konserwatywne poglądy i głosujący na Republikanów, rzadko ma okazję oglądać siebie na ekranie w wersji, która nie byłaby w jakiś sposób przeinaczona.
"Strażnik Teksasu" to jeden z tych seriali, który nie wstydził się tego, że jest konserwatywny – podobnie zresztą jak sam Chuck Norris, aktywnie wspierający Partię Republikańską. Teksas był więc pokazywany jako kraina kraciastych koszul, kowbojskich barów i czarno-białej moralności, z dobrem zwyciężającym zawsze obowiązkowo na koniec. A wszystko to serwowane było w stu procentach na serio, bez cienia dystansu. Nic dziwnego, że nawet dzieci to śmieszyło.
"Bajer z Bel-Air"
Pełen fantastycznej energii sitcom, który przedstawił szerszej publiczności młodziutkiego wówczas aktora Willa Smitha. Nie jestem pewna, czy oglądając go w latach 90., w rzeczywistości zupełnie innej od tej pokazywanej w amerykańskich serialach, cokolwiek rozumieliśmy ze spraw społecznych z "Bajeru z Bel-Air". A było ich zatrzęsienie.
Will Smith w końcu grał tutaj nastolatka z biednej, robotniczej dzielnicy w Filadelfii, którego matka wysłała, żeby zamieszkał u rodziny w Los Angeles, bo bała się o jego przyszłość. W Filadelfii ten inteligentny dzieciak pewnie by został członkiem gangu, w absurdalnie bogatym Bel-Air mógł zobaczyć, że czarnoskórzy Amerykanie mogą żyć zupełnie inaczej. Dwa różne style życia oczywiście się zderzają i stają się źródłem licznych komicznych sytuacji.
"Bajer z Bel-Air" to jeden z tych sitcomów, które po latach wciąż da się oglądać z przyjemnością. Will Smith i DJ Jazzy Jeff wnosili do serialu mnóstwo pozytywnej energii, która w konfrontacji ze sztywnym stylem życia rodziny Banksów stanowiła mieszankę wybuchową. A serialowy Carlton to do dziś postać kultowa. Trochę szkoda, że Alfonso Ribeiro nie zrobił większej kariery, ale cóż, przynajmniej miał czas odtworzyć taniec Carltona w którejś z tych edycji amerykańskiego "Tańca z gwiazdami", kiedy to już zupełnie nie było wiadomo, kto tu właściwie jest gwiazdą.
"Na południe"
Serial, dzięki któremu w bardzo młodym wieku mogłam dowiedzieć się, że Kanadyjczycy to najsympatyczniejsi ludzie na świecie i że mają konną policję, która nosi wspaniałe, czerwone mundury. Fabułę pamiętam średnio – konstabl Benton Fraser wylądował w Chicago, bo zagnała go tam sprawa śmierci ojca, ale czemu właściwie tam został na cztery sezony? To już dla mnie zagadka.
Utkwił mi za to w pamięci fakt, że duet policjantów był wyjątkowo niedobrany – kanadyjskiemu konstablowi towarzyszył wyjątkowo głośny, irytujący Włoch. Wtedy chyba jeszcze nie do końca rozumiałam, że takie na pozór niepasujące do siebie duety to w serialach kryminalnych norma, bo napędzają dodatkowo akcję i są źródłem komizmu, bez którego takie opowieści byłyby po prostu zbyt mroczne. Był jeszcze psiak, absolutnie cudowny wilk noszący imię po premierze Kanady, czasem też pojawiał się duch zmarłego ojca.
"Na południe" to jeden z niewielu seriali z lat 90., o których myślę, że z niewielkimi zmianami mogłyby sobie poradzić także w dzisiejszej rzeczywistości telewizyjnej. Na przemiłych Kanadyjczyków zawsze dobrze się patrzy, a i procedurali kryminalnych z charakterem jakby ostatnio brakuje.
"Brygada Acapulco"
Próbując sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło w "Brygadzie Acapulco", poza tym że piękni ludzie ganiali tutaj w strojach plażowych przestępców, natrafiłam na taki oto opis w polskiej Wikipedii: "amerykański serial kryminalno-przygodowy, o grupie specjalnie wyszkolonych detektywów, zwalczających terroryzm pod przykrywką modeli i hotelarzy". Jest to opis tak cudownie oddający bezbrzeżną głupotę tego, co oglądaliśmy, że nie sposób się nie uśmiechnąć na jego widok.
Nawet jak na lata 90., "Brygada Acapulco" była serialem straszliwie kiczowatym, a jednocześnie pozbawionym choć jednej wyrazistej twarzy, którą bym pamiętała po latach. Serio, kojarzę jedynie, że wszyscy wyglądali jak Ken i Barbie, i byli supertajnymi agentami, wyszkolonymi niczym James Bond. I że rzadko widywaliśmy ich na ekranie w kompletnym ubraniu.
Serial przetrwał tylko dwa sezony – ale aż 48 odcinków! – ale nie dlatego, że był wyjątkowo tandetny. Jego problemem najprawdopodobniej było właśnie to, że zabrakło w nim bardziej wyrazistych postaci i charyzmatycznych aktorów, którzy potrafili nadać tej głupocie bardziej ludzki wymiar – inaczej pewnie oglądalibyśmy go przez dziesięć lat.