7 rzeczy, które uczyniły mój tydzień lepszym
Marta Wawrzyn
28 maja 2017, 19:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Dzisiejszy odcinek poświęcony jest tylko jednemu serialowi. Jeśli nie widzieliście wszystkich czterech odcinków nowego "Twin Peaks", uważajcie na spoilery.
Dzisiejszy odcinek poświęcony jest tylko jednemu serialowi. Jeśli nie widzieliście wszystkich czterech odcinków nowego "Twin Peaks", uważajcie na spoilery.
Na początek słowo wyjaśnienia. W zeszły poniedziałek Mateusz rozgryzał dwa pierwsze odcinki nowego "Twin Peaks", jutro ukaże się podobny tekst o dwóch kolejnych. Nie traktujcie więc punktów poniżej jak recenzji całej czwórki, bo na tę przyjdzie jeszcze czas. Po prostu kiedy przyszło w tym tygodniu pisać "7 rzeczy", nie potrafiłam przypomnieć sobie niczego, co by mnie uszczęśliwiło tak jak powrót "Twin Peaks". Z wszystkimi jego wadami i zaletami.
1. David Lynch znów jest wielki
W ciągu ostatnich dni natknęłam się na różne, czasem bardzo dla mnie zaskakujące opinie o powrocie "Twin Peaks". Z przykrością na przykład przeczytałam bardzo moim zdaniem niesprawiedliwą recenzję Michaela Ausiello, w polskich serwisach też takich opinii nie brakowało. Nie rozumiem tego. Oczywiście, widzę, że nie wszystko wyszło, niektóre sceny w samym miasteczku wyglądają na lekko wymuszone, Lucy i Andy zdziecinnieli strasznie na starość, a licznym sekwencjom zdecydowanie nie zaszkodziłoby skrócenie – ale to koniec końców nie ma większego znaczenia.
Ważne, że podróż przez absolutnie wyjątkową wyobraźnię Davida Lyncha znów tak samo mnie zaskakuje, ekscytuje i hipnotyzuje jak kiedyś. Ostatnie 25 lat spędziłam, oglądając seriale, których bez "Twin Peaks" by nie było. W tym sezonie uwielbiam bezgranicznie "Pozostawionych" i "Legion" – dwa seriale, które łączy jedno. Bez "Twin Peaks" nigdy by nie powstały. I choć trudno mówić o świeżości, w momencie kiedy oglądamy coś, co w różnych wersjach już widzieliśmy – czy to w starym "Twin Peaks", czy w filmach Davida Lyncha – znów miałam wrażenie, że mam do czynienia z czymś absolutnie wyjątkowym. Z podróżą, na której każdym kroku czai się coś, o czym nigdy bym nie pomyślała. I że jest w tej podróży coś więcej niż w serialach, które uwielbiam na co dzień, bo zabiera nas w nią prawdziwy mistrz. Człowiek, który robił takie rzeczy, zanim ktokolwiek wpadł na to, że w ogóle można.
Z pewnością będą po drodze potknięcia, słabsze momenty i nie do końca trafione pomysły. Z pewnością każdy z nas będzie to odbierał inaczej. Dla mnie w tym momencie najbardziej liczy się wolność twórcza, widoczna w każdym aspekcie "Twin Peaks". David Lynch niczego nie musi. Nie musi nam powiedzieć, kto zabił Laurę Palmer, i nie musi prezentować żadnych ciągów przyczynowo-skutkowych, bo poetyka snu zawsze im się będzie wymykać. Na tym polega piękno tego doświadczenia – kompletnie nie wiem, dokąd mnie ono zaprowadzi i co mnie czeka po drodze. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak mogłam powiedzieć o jakimkolwiek serialu.
2. Kyle MacLachlan znów jest wspaniały
Kiedy zobaczyłam ponownie Kyle'a MacLachlana w roli agenta Coopera, pomyślałam sobie: no wreszcie jesteśmy w domu. Ale przede wszystkim to on wygląda, jakby wreszcie z powrotem trafił do domu. Nigdy nie zrozumiem, czemu ten znakomity – i niesamowicie urodziwy – aktor nigdy nie zrobił kariery, na jaką zasługiwał. Obsadzany w rolach, które kompletnie do niego nie pasowały – jak ten nieszczęsny mąż impotent z "Seksu w wielkim mieście" – przez 25 lat nie dostał ani jednej szansy, aby pokazać, co potrafi.
U Lyncha jest jak nowo narodzony. Łatwość i naturalność, z jaką porusza się po najdziwniejszych zakamarkach lynchowskiej wyobraźni, zadziwia mnie, w końcu minęło ćwierć wieku. Jak gdyby on przynależał do tego świata, był tym człowiekiem, który po spędzeniu prawie połowy życia w jakimś czerwonym limbo musi uczyć się wszystkiego na nowo. I wszystko przyjmuje z ufnością i zrozumieniem, bo taki przecież był agent Cooper.
Nie wiem, jak MacLachlan to zrobił, ale pod względem emocjonalnym wszystkie te sceny, w których grał "dobrego Coopera", wypadły perfekcyjnie. Nikomu od dawna tak gorąco nie kibicowałam, jak temu w stu procentach dobremu człowiekowi, powracającemu do życia w najbardziej absurdalnym ze światów. Nie mogłam też nie zauważyć, że MacLachlan znów wygląda tak samo wspaniale jak kiedyś. Telewizjo, dlaczego nie zrobiłaś z tego człowieka lepszego użytku przez te wszystkie lata?
3. James wciąż jest cool
Nowe "Twin Peaks" ma to do siebie, że niewiele jest w nim Twin Peaks. Niektóre powroty do miasteczka wydają się lekko wymuszone, zwłaszcza kiedy kamera zagląda poza biuro szeryfa. Oczywiście, wzruszył mnie widok Damy z Pieńkiem, rozbawili bracia Horne'owie i przeraziło to, co ogląda samotnie Sarah Palmer. Ale prawdopodobnie nie wszystkie te sceny były w tym momencie potrzebne.
Za to muszę wyznać jedno: od razu kupiłam pomysł, żeby każdy odcinek kończyć występem w twinpeaksowym barze. Nawet jeśli spotkania z naszymi dobrymi znajomymi nie mają w tym momencie głębszego celu, w tej scenerii wypadają klimatycznie i naturalnie. Oczywiście, że Shelly pije z grupką koleżanek jak z "Seksu w małym miasteczku" i uważa, że James wciąż jest cool. To najbardziej naturalna rzecz na świecie.
4. Wally Brando za piątym razem nadal bawi
Zawsze bardzo lubiłam dziwaczny humor Lyncha i różne odjechane motywy wprowadzane tylko i wyłącznie dla rozluźnienia atmosfery. O ile komedia z Lucy i Andym w roli głównej poszła o jeden krok za daleko, o tyle to, co zrobił Michael Cera, kupuję w stu procentach. Parodia trafiła w punkt, także dlatego, że idealnie wybrano aktora, który dokonał cudu i kompletny odlot zamienił w prawdziwą postać, jaka rzeczywiście mogłaby egzystować w tym świecie.
5. Ramię rosnące na drzewie brzmi bardzo rozsądnie
Kiedy po czterech godzinach masz wrażenie, że najrozsądniejszym bohaterem opowieści, którą właśnie zobaczyłeś, jest gadające ramię rosnące na drzewie, to jest to prawdopodobnie zapowiedź najbardziej interesujących serialowych wakacji w twoim życiu.
6. Nowa czołówka dobrze oddaje, jak zmieniło się "Twin Peaks"
Brakuje Wam klimatycznego tartaku? Też tak mam. Ale nowa czołówka również mi się podoba i to bardzo. Nie tylko gwarantuje zawroty głowy, ale też perfekcyjnie zgrywa obraz z muzyką, obiecując dokładnie to, co otrzymujemy: szaloną podróż przez nie tyle stare dobre "Twin Peaks", ile twórczość Davida Lyncha.
7. A poza tym zaśpiewała nam ta pani
Jest nowa Julee Cruise, jest i klimat. Dobrze, że wrócili.