W meandrach władzy. "House of Cards" – recenzja 5. sezonu
Michał Kolanko
29 maja 2017, 13:02
"House of Cards" (Fot. Netflix)
W tym roku nieco dłużej niż zwykle musieliśmy czekać na kolejny sezon "House of Cards". Nowy sezon broni się jako całość, ale nie jest ani wybitny, ani najlepszy w całym serialu. Bez spoilerów.
W tym roku nieco dłużej niż zwykle musieliśmy czekać na kolejny sezon "House of Cards". Nowy sezon broni się jako całość, ale nie jest ani wybitny, ani najlepszy w całym serialu. Bez spoilerów.
Rozmieszczone w strategicznych miejscach Warszawy ogromne billboardy z podobiznami Franka Underwooda i jego żony, zwiastujące 5. sezon "House of Cards", traktowaliśmy w tym roku jako coś niemal normalnego. Ot, kolejny nowy pomysł w ramach maszyny promocyjnej, z której Netflix stał się znany. Łatwo zapomnieć, jak przez pięć lat zmienił się świat, między innymi dzięki sukcesowi "House of Cards".
Nad tym wszystkim wisi jednak pytanie, czy nadal jest to dobry serial, czy może "House of Cards" stało się już tylko symbolem bez większej treści. Czwarty sezon udowodnił, że w tej historii są jeszcze nowe, wciągające elementy. Piąty sezon – który widzieliśmy już w całości – to kontynuuje, chociaż nie bez większych lub mniejszych kłopotów. Tak jak pisaliśmy w przedpremierowej recenzji pierwszego odcinka, ponad roczne oczekiwanie się opłaciło.
Warto przede wszystkim podkreślić, że po tylu latach silnik tego serialu – którym jest relacja Claire i Francisa Underwoodów – nadal działa. Z tym tylko zastrzeżeniem, że w 5. sezonie inaczej rozłożone są w niej akcenty. A Robin Wright nadal pokazuje, że mimo upływu czasu w kreowanej przez nią postaci nadal drzemie olbrzymi potencjał. To sprawia, że można przymknąć oko na to, jak bardzo serial oderwany jest od politycznych realiów, chociaż posługuje się amerykańską polityką i jej detalami nadzwyczaj sprawnie. Już w ubiegłym roku, gdy Claire została kandydatką na wiceprezydenta u boku męża – mimo wdzięku i energii, z jaką zostało to pokazane – było jasne, że "House of Cards" jest bardzo dalekie od rzeczywistości.
I to nawet mimo że w 5. sezonie nie brakuje odniesień do tego, co dzieje się teraz w Stanach Zjednoczonych po wyborze Donalda Trumpa. Te odniesienia szybko jednak schodzą na dalszy plan. Frank i jego żona to postacie, które nie mogłyby bardziej różnić się od Trumpa i Melanii. Odnajdywanie smaczków – jest ich kilka – które łączą wirtualną i realną prezydenturę nie okazało się tu najważniejsze. Tak jak pisaliśmy, Underwood i jego żona stosują niezbyt nową, ale bardzo wymowną "doktrynę strachu". I nie cofną się przed niczym. Są chwile, gdy Trump wygląda przy nich jak amator bawiący się Twitterem. Co ciekawe, były showrunner serialu Beau Willimon (jego brak niestety widać, ale o tym za chwilę) poświęcił się prawdziwej polityce i założył Action Group Network, polityczną organizację anty-Trumpową.
Melissa James Gibson i Frank Pugliese, którzy przejęli odpowiedzialność za serial, nie zapomnieli na szczęście o wprowadzeniu nowych, ciekawych i interesujących postaci. Wyróżnia się tu ambitny kongresmen Alex Romero (James Martinez), Mark Usher (Campbell Scott) jako doradca kandydata GOP Willa Conwaya oraz Jane Davis (Patricia Clarkson) wspierająca Underwoodów. Te wszystkie postacie sprawiają, że serial nabiera nowego życia.
Szkoda tylko, że ich potencjał poznajemy tak naprawdę bardzo późno. Bo 5. sezon "House of Cards" mimo wielu ciekawych momentów, a zwłaszcza bardzo mocnej końcówki, jest bardzo męczący w odbiorze. Niestety, nowym showrunnerom zabrakło zręczności w prowadzeniu całej historii. W pewnym momencie epatowaniem strachem, mrokiem i ogólnym pesymizmem, czy nawet paranoją, jest tak wielkie, iż rozbija się kompletnie poczucie, że ten serial to coś więcej niż tylko oderwana od rzeczywistości, teatralna gra. "House of Cards" bliskie jest zawalenia się pod własnym ciężarem jak nigdy dotąd, a sceny, które mają wywoływać grozę i/lub przerażenie, często budzą tylko uśmiech politowania przez swoje rosnące nieprawdopodobieństwo.
Wielokrotnie łatwo też o wrażenie, że wątki geopolityczne są "wrzucane" tylko po to, by wypełnić czas tych 13 odcinków. Albo na siłę zbudować metafory, które są tak czytelne dla widza, że nie ma żadnej przyjemności w ich rozszyfrowywaniu. Pod tym względem ostatni – bardzo przecież nierówny, momentami wręcz słaby – sezon "Homeland radził sobie dużo lepiej.
Wiele razy serial i jego fabuła zakręca tak mocno – niczym meandrująca rzeka – że szybko traci się przekonanie, iż to, co znajduje się za następnym zakrętem, będzie czymś więcej, niż tylko kolejną polityczną zagrywką, z której niewiele wynika.
To nie znaczy, że jest to słaby sezon. W jego sercu nadal są Frank i Claire, co sprawia, że mimo tych meandrów fabuły nadal są chwile, gdy "House of Cards" potrafi zaskoczyć. To nie zmieniło się wcale. Coraz bardziej oczywiste staje się jednak, że na tle współczesnych produkcji formuła serialu i jego brak subtelności zestarzały się bardzo. Na szczęście nie dotyczy to dwójki bohaterów, którzy pokazują, że kolejny sezon ma cały czas sens – większy niż tylko zapewnianie Netfliksowi kolejnego oręża w promocyjnej machinie serwisu.
Recenzja jest przedpremierowa. 5. sezon "House of Cards" debiutuje 30 maja na Netfliksie.