Wymagania rosną, szaleństwo trwa. "Twin Peaks" – recenzja 3. i 4. odcinka
Mateusz Piesowicz
29 maja 2017, 23:04
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Wystarczyło obejrzeć kolejne odcinki, by pierwsze dwie odsłony nowego "Twin Peaks" zaczęły wyglądać rozsądnie i zrozumiale. David Lynch się rozkręca, pytanie tylko, z jakim skutkiem dla widzów? Spoilery.
Wystarczyło obejrzeć kolejne odcinki, by pierwsze dwie odsłony nowego "Twin Peaks" zaczęły wyglądać rozsądnie i zrozumiale. David Lynch się rozkręca, pytanie tylko, z jakim skutkiem dla widzów? Spoilery.
Jeśli żyjecie w alternatywnej rzeczywistości, do której nowe "Twin Peaks" jeszcze nie dotarło, to ucieszy Was wiadomość, że czeka na Was nie jeden, nie dwa, ale aż cztery odcinki serialu, który wrócił do nas po 26 latach nieobecności. W tym miejscu zajmować się będziemy częściami o numerkach 3 i 4, do tekstu o poprzednich zapraszam tutaj. W przyszły poniedziałek wracamy natomiast do tradycyjnego systemu, czyli jednego odcinka na tydzień, co mnie cieszy, bo choć podwójna dawka Lyncha ma swój urok, na dłuższą metę mogłoby się to pewnie trwale odbić na naszym zdrowiu psychicznym.
Przesadzam? Być może, ale myślę, że nie ja jeden mogłem mieć takie zdanie po kilkunastu minutach spędzonych w towarzystwie Agenta Coopera (tego dobrego) najwyraźniej próbującego się wydostać z Czarnej Chaty. Wiadomo wszak, że nie jest to miejsce, z którego można, ot tak, wyjść, zatem sprawa była dość skomplikowana. I to właściwie wszystko, co mogę napisać ze stuprocentową pewnością, bo cała reszta to już czysty, ponad dwudziestominutowy odlot, krótką przerwę robiący sobie tylko na czas wizyty u niejakiego Dougiego Jonesa. Oczywiście zanim ten zamienił się miejscami z prawdziwym Cooperem, bo musicie wiedzieć, że on również był jego sobowtórem, ale nie tym, którego się spodziewaliśmy, bo okazało się, że ich było dwóch, a właściwie to trzech…
Uff, no dobrze, spróbujmy to jakoś poukładać. Najważniejsza informacja brzmi: odzyskaliśmy "naszego" Dale'a Coopera, który po długiej sekwencji wymykającej się nawet określeniu "surrealistyczna", wrócił do realnego świata przez gniazdko elektryczne. W drugą stronę (w sumie to nie wiem, czy również przez gniazdko) podążył natomiast wspomniany Dougie, sobowtór sobowtóra. Bo widzicie, "zły" Dale Cooper w jakiś sposób zdołał się zabezpieczyć przed nieuchronnym losem, tworząc swojego własnego doppelgängera. Dzięki temu, po zdecydowanie zbyt długiej i absolutnie zbędnej sesji z wymiotami, Dougie wylądował w Chacie, Cooper na podłodze mieszkania w towarzystwie pewnej pani, a jego zły sobowtór w rozbitym wozie na poboczu. Wszystko jasne?
Nie, oczywiście, że nie, bo o ile efekt końcowy jest w miarę zrozumiały, o tyle, jak do tego wszystkiego doszło, możemy się tylko domyślać. I zapewne nic nam z tego nie przyjdzie, wszak Lynch nie należy do grona twórców, którzy lubią wyjaśniać swoje dzieła (zawsze mnie zastanawiało, czy on sam to rozumie). Czy nam się to podoba, czy nie, zostajemy zatem z długą sekwencją przedziwnych obrazów zmontowanych ze sobą i z zupełnie niepasującymi do tego dźwiękami w niezwykły, kompletnie pozbawiony wewnętrznej logiki sposób. Było tam metalowe pomieszczenie unoszące się chyba jednocześnie w oceanie i przestrzeni kosmicznej (towarzyszyła mi przy tym myśl, że Lynch oglądał "Legion" i postanowił przebić bryłę lodu w przestrzeni astralnej), była pozbawiona oczu kobieta, elektrowstrząsy, twarz majora Briggsa (ożywiony komputerowo Don S. Davis), niebieska róża i jeszcze jedna kobieta oznajmiająca, że "gdy tam dotrzesz, już tam będziesz".
Ma to wszystko swój niezaprzeczalny urok, a fani filmowej twórczości Lyncha będą z pewnością zachwyceni, że ten wrócił do starych nawyków, ale przyznaję uczciwie, że osobiście czułem się jednak nieco zmęczony. Praktycznie pół odcinka poświęcone surrealistycznym wycieczkom dość mocno zaburza proporcje i mam wrażenie, że nie tylko ja pomyślałem z ulgą: "Wreszcie!", gdy historia przeniosła się w rozsądniejsze rejony. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej – póki co nadal zachowuję nadzieję, że jednak w "Twin Peaks" będzie więcej "Twin Peaks" niż "Głowy do wycierania".
Zastrzegam jednak, że niekoniecznie musi to być takie "Twin Peaks", jakie pamiętamy sprzed lat. Wprawdzie z poprzedniego tygodnia w głowie został mi cudowny fragment z Shelly, Jamesem, barem i muzyką, który właściwie przeniósł nas w czasie, ale choć tym razem tak dosłownych wycieczek w przeszłość nie było, skłamałbym mówiąc, że bawiłem się źle. Nie, zdecydowanie podoba mi się ta podróż, ale też już teraz rzuca się w oczy prosty fakt: polubić każdy jej przystanek będzie piekielnie trudno. Bo Lynch z absolutną twórczą wolnością, jaką otrzymał od Showtime, to Lynch zarówno momentami genialny, jak i Lynch niebezpiecznie ocierający się o autoparodię.
W 3. i 4. odcinku widać to znacznie wyraźniej niż w dwóch wcześniejszych, które mimo wszystko zdołały zachować pewną spójność. Tym razem jej resztki zostały odrzucone w kąt, gdy serial radośnie przeskakiwał między wątkami, bohaterami i stylami, nurzając się w absurdzie i nie zważając na konsekwencje. Te natomiast są takie, iż czasem "Twin Peaks" zatracało się w scenach, które powinny tu pełnić co najwyżej rolę komediowego przerywnika. To nie tak, że męczyłem się, oglądając dziecinnego Coopera w kasynie czy w domu z Janey-E Jones (Naomi Watts). Kyle MacLachlan okazał się absolutnie fenomenalny w swoim "pogubionym" wydaniu, ujawniając jeszcze jedną z wielu swych zalet, czyli talent komediowy ("HellOOOOOOOOO!"), ale czy to wszystko aby nie trwało odrobinę zbyt długo?
Można na to patrzeć w różny sposób i trudno mi się dziwić tym, którzy są absolutnie zachwyceni każdą minutą z "Twin Peaks", nieważne, co im się w tym czasie oferuje. Sam oglądając te odcinki po raz pierwszy podzielałem ich zdanie. Potem jednak nachodziła refleksja, że to już widzieliśmy, to nic nie wnosi, tu mamy powtórkę z rozrywki. A tłum postaci i wątków w tym czasie leży i grzecznie czeka na swoją kolej, która nie mamy pojęcia kiedy nadejdzie. Ktoś powie, że to dodający całości wyjątkowego smaku element nieprzewidywalności – na ten moment wygląda mi to jednak bardziej na próbę upchnięcia w 18 godzin serialu wszystkiego, co przyszło Lynchowi do głowy. Swoiste "The Best Of", w którym jednak oznaki ładu i składu pojawiają się tylko na chwilę.
Częścią uroku "Twin Peaks" (nowego i starego) jest oczywiście fakt, że nie mamy bladego pojęcia, dokąd zaprowadzi nas ta historia. Pisała o tym Marta, wspominając o Lynchowej poetyce snu i tym, że ten twórca nic nie musi. Zgadzam się, nie musi niczego. Powinien jednak sprawić, żebym uwierzył, że warto mu poświęcić kilkanaście godzin. Kredyt zaufania ma wprawdzie dość duży, dziś jednak nieco go uszczuplił.
Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że choć fabuła sprawia wrażenie koszmarnie poszarpanej, ogląda się to nadal z ogromną przyjemnością. Pewnie, czasem lepiej, czasem gorzej – w pełni popieram głosy twierdzące, że Lucy i Andy z sympatycznej pary stali się jej karykaturą – ale nie da się ukryć, że w każdym przypadku coś z nami zostaje. Wszystko można powiedzieć o "Twin Peaks", ale na pewno nie to, że jest bezpłciowe. Nieważne, czy akurat jesteście w grupie uważającej Michaela Cerę za genialną reinkarnację Marlona Brando (to tak jak ja), czy wręcz przeciwnie, każdy tutejszy występ i każda scena zostawia po sobie ślad. Sęk w tym, by Lynch potrafił ten ślad zamienić w coś trwalszego niż tylko ulotne wspomnienie. Do tego droga daleka.
Jeśli jednak będziemy ją przebywać w towarzystwie dobrych znajomych, to dokądkolwiek by prowadziła, można spokojnie zakładać, że przynajmniej w jakimś stopniu będzie udana. Bo co jak co, ale tworzenie pamiętnych bohaterów wychodzi Lynchowi świetnie i powrót do nich po latach rozłąki, nieważne w jakich okolicznościach, po prostu musi coś w widzu poruszyć. Nie zwracałem więc uwagi na marne aktorstwo Dany Ashbrooka w roli Bobby'ego Briggsa i przymknąłem oko na pozbawiony znaczenia występ Davida Duchovny'ego (Denise Bryson), bo po prostu świetnie było ich znowu zobaczyć. Podobnie jak Alberta Rosenfelda (Miguel Ferrer), Gordona Cole'a (Lynch we własnej osobie) i zapewne całą resztę, której powroty wciąż przed nami. Mam do "Twin Peaks" zastrzeżenia, których, oceniając na chłodno, nie mogę zbyć machnięciem ręki, ale żaden inny serial nie ma takiej mocy, by jedną sceną uczynić z nich wszystkich tylko niewyraźne tło.
Chciałbym teraz napisać coś sensownego o kierunku, w jakim zmierza serial, ale sami rozumiecie, że na ten moment to niewykonalne. Myślę, że wiele w tym momencie zależy od tego, kiedy i czy w ogóle, stanie się to nieco łatwiejsze. Kupiło mnie nowe "Twin Peaks" na samym początku, rozbawiło i zapewniło kolejną porcję sentymentalnych wycieczek w kolejnych odcinkach, ale wymagania rosną. I co Pan z tym zrobi, Panie Lynch?